Na wieszaku zawieszony, przez świat — na stryczku stracony.
Ubranie zapomniane w szafie — dusi, pęcznieje.
Purpura odbija się od szklanych drzwi na niebie.
Coraz bardziej się czerwienię…
Chcąc zamienić się z kurtką lub frakiem,
Wycinam skórę, mięśnie — za obojczyki łapią mnie dwa haki, do góry.
Warczę. Chrapię.
W garderobie — jestem tylko przebraniem.
Ale nie daję za wygraną,
choć upadać nie potrafię.
Za mną — coś, co potrafię.
I miłość, naznaczona,
stoi pewnie na sali,
albo zmęczona po pracy.
A ja — zamknięty w czterech ścianach,
czuję się osamotniony i stary.
Bez celu — gdy jej nie widzę —
zadaję sercu rany.
Nienormalny.
Zwracam się do Boga
przez utwór cały —
wszystkie dedykowane
są Stwórcy i Panu chwały.
Nawet nie wiem,
czy wierzę —
ale karzę ciało, liryczne baty odbijają się w eter od ściany.
Proszę o konstruktywną krytykę, to moja pierwsza publikacja i chciał bym się rozwijać w tym kierunku, więc wszelkie uwagi i pomoc jest mile widziana.