Rozbieram się powoli, krok za krokiem,
Jakby nagość była moim wyrokiem.
Twoje spojrzenie — ciepłe, natarczywe —
Przykuwa mnie w miejscu, aż tracę perspektywę.
Wtedy wiem, że jestem kimś na chwilę,
Gdy dłonie wędrują po mojej żyle,
Gdy skóra rozgrzana jak płomień świècy
Płonie pod dotykiem — i nie mam granicy.
Palce suną po mnie jak po mapie,
Znajdując punkty, gdzie serce sapie.
Twoje usta — miękkie, lecz chłodne w słowie —
Szepczą mi kłamstwo, że mnie zachowasz w sobie.
Lecz wiem, że jutro zniknę jak dym,
Gdy ciało wystygnie, zostanę tym,
Kim byłem przedtem — pustką w odbiciu,
Cieniem, co żyje w Twoim ukryciu.
Bo tylko nago czuję się cały,
Gdy patrzysz na mnie jak na ideały.
W ubraniu znikam — jestem powietrzem,
Kimś, kogo nie chcesz znać o poranku jeszcze.
Więc zrzucam koszulę, spodnie i skórę,
Oddaję się Tobie — jak drzewo wichurze.
Nie dla przyjemności — lecz dla pochwały,
Żałuje, że tyle męki me trwały.
Dla dwóch słów, które mógłbym wyciągnąć od każdego,
Szkoda, że nie dostrzeżesz blasku mojego.