Światło pada na scenę, wkracza czarny łabędź
Bladą zwierze ma cerę, przekraczając bramę
Pióra niczym czarna stal, przebija światłość
Spogląda on dumnie w dal, a tam tylko szarość
Wnet wyciąga swe skrzydła, na lewo i prawo
Okala wielką scenę, jak demon piekielny
A widownia w zachwycie, niby jedną zjawą
On zaczyna swój taniec, samotny, śmiertelny
Miliony mętnych oczu, wszystkie niepatrzące
Trawa jak czarne deski, od tańca skwierczące
On walczy wewnątrz siebie, na śmierć i na życie
Cierpi, płacze i krzyczy, samotnie i skrycie
Ostatni jego występ, już nigdy tu znowu
Lecz nikt nie ujrzy piękna, artysty i zgonu...