Spadam. Woda jest zimna.
Ciemna. Mętna. Bezdenna.
Walcz. Wypłyń. Otwórz oczy.
Zjawy. Milczące zmory.
Wypłyń. Nie mam już siły.
Tonę.
Dłonie. Piękne, świetliste.
Potrzebuję ich. Podpłyń.
Dłonie sięgają głębiej.
Chwyć się. To tylko cienie.
Wypłyń. Zamykam oczy.
Pustka.
Kula blasku wznosi się
znad mojej piersi. Linie
światła tną ciemną wodę.
Poprzecinana tafla
złowieszczego jeziora.
Drżenie.
Jasność. Księżyc oślepia
mnie swoim białym światłem.
Niebo niczym głęboki
krystaliczny ocean
pośród białych obłoków.
Cisza.
Wszystko milknie, gdy wnikam.
Miękkość zielonej trawy
na kształt perskich dywanów
po zimnej, czarnej wodzie.
Ptaki zaczęły śpiewać.
Spokój.
Drżę. Światło znika w dłoniach
półprzezroczystych istot
tańczących po jeziorze.
Skóra ich blada, czysta,
suknia jak mgła błękitna.
Piękno.
Wtem rusałka podchodzi.
Włosy prześlicznie lśniące,
niczym węgielki czarne
posplatane w warkocze.
Oczy piwno-błękitne.
Jasne.
Wyciąga ze mnie światło.
Jaśnieje w jej dłoniach i
wzmocnione wraca do mnie.
Ciepło rozlewa się po
drżącym na chłodzie ciele.
Miłość.
Światło przenika serce
swą wielobarwną falą.
Wyrasta drzewo piękne,
jasno oświetlone, a
na nim serduszka z tęczy.
Szczęście.
Wtem nimfy uciekają.
Słyszę deszcz padający,
lecz wtedy się przerażam:
jest czarny i gorący.
To właśnie on stworzył zło.
Jezioro.