Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 313
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    2

Odpowiedzi opublikowane przez Dekaos Dondi

  1. – Spójrz. Pan Ignacy ma siekierę i wychodzi z nią.

    – Na spacer?

    – Trudno rzec. Może chce coś roztrzaskać. Zmierza w stronę łąki, gdzie leży płaski kamień.

    – Tamten kamień jest znowu pusty. To niby co?

    – Widzisz w jaki sposób trzyma? Za ostre ostrze.

    – Chyba dobrze, że ostre?

    – Oczywiście, że tak. Krew ścieka z rozcięcia, a upał jak cholera. O chłodzeniu dłoni pomyślał, cwaniak jeden. Oby nie wyciekła całość zanim dotrze do łąki, bo nie poznamy odpowiedzi na dręczące pytanie. O w mordę popatrz. A jednak doszedł. Pochyla ciało nad kamieniem i zamaszyście trzęsie głową.

     

    – Widzisz, że ich pełno na twardej szarości?

    – Czego pełno?

    – Gnębiących myśli. Spójrz. Właśnie wstaje i roztrzaskuje siekierą na miazgę.

    – Czy teraz wygląda na bardziej szczęśliwego?

    – No raczej nie. Znowu klęka przy kamieniu i znowu trzęsie głową, ale dalsze nie wylatują?

    – Może cierpi na zator?

    – A jeśli rozbił te szczęśliwe. Niby po czym rozpoznał, które złe, a które dobre?

    – Słusznie prawisz. Musimy mu pomóc.

     

    – Co ty wyprawiasz. Ułóż go jak trzeba. Doduszaj ramiona.

    – Czemu?

    – Nie czujesz, że wierzga uporczywie. Jakiś nieswój.

    – Jak to nieswój. To jeden z naszych.

     

    – Świetnie. Zostawmy ją na kamieniu. Z biegiem czasu wyciekną z niej wszystkie złe myśli.

    – A jeśli dobre też?

    – Spoko. Jakie to ma teraz znaczenie? Ważne żeśmy człowiekowi pomogli w potrzebie.

  2. Nieco inna wersja

     

    ♫♫♫

    spójrzmy wszyscy ile dziwów

    zgromadzonych jest tu wokół

    można spojrzeć raz a dobrze

    lub podziwiać tak po trochu

     

    *~<:~)

    listek tuli śmieszną żabkę

    by za bardzo nie przemokła

    w jej serduszku jest odwaga

    tak jak stała sobie poszła

     

    tu ślimaczek co ma rogi

    szuka sera na swej drodze

    ja mu z domku wnet przyniosę

    smakołykiem go wspomogę

     

    spójrzmy wszyscy ile dziwów

    zgromadzonych jest tu wokół

    można spojrzeć raz a dobrze

    lub podziwiać tak po trochu

     

    motylkowi na skrzydełkach

    różne wzorki już porosły

    lubi psocić więc poplątał

    szarym kotkom długie wąsy

     

    granatowy twardy żuczek

    piasku liczy wciąż ziarenka

    tak spocony że biednemu

    od tej pracy skórka zmiękła

     

    spójrzmy wszyscy ile dziwów

    zgromadzonych jest tu wokół

    można spojrzeć raz a dobrze

    lub podziwiać tak po trochu

     

    szyszka wisi gdzieś wysoko

    aż struchlała jest troszeczkę

    właśnie spada i rozmyśla

    może ktoś mnie złapać zechce

     

    kwiatek mały swoją wonią

    szarej myszce nosek tuli

    ale zapach nie w jej guście

    obrażona mknie do dziury

     

    spójrzmy wszyscy ile dziwów

    zgromadzonych jest tu wokół

    można spojrzeć raz a dobrze

    lub podziwiać tak po trochu

     

    złote rybki są zmęczone

    bo spełniają wciąż życzenia

    poprosiły czarodzieja

    w zwykłe śledzie je pozmieniał

     

    płacze konik na biegunach

    chcę pobiegać tak jak inne

    ktoś huśtawki mu odczepił

    teraz hasa całkiem zwinnie

     

    spójrzmy wszyscy ile dziwów

    zgromadzonych jest tu wokół

    można spojrzeć raz a dobrze

    lub podziwiać tak po trochu

     

    muchomorek kropkowany

    dzisiaj śmiga roześmiany

    a krasnalek co w nim mieszka

    obijany jest o ściany

     

    przy jeżynach leży orzech

    co laskowym nazwać można

    wiewióreczka go ujrzała

    lecz nie zjadła bo ostrożna

     

    spójrzmy wszyscy ile dziwów

    zgromadzonych jest tu wokół

    można spojrzeć raz a dobrze

    lub podziwiać tak po trochu

     

    biała chmurka jest cukrowa

    watą słodką hen na niebie

    jak ją ładnie dziś poprosisz

    na patyczku da ci siebie

     

    żółte pszczółki pracowite

    nektar piją tam na kwiatkach

    a gdy skończą to powrócą

    żeby pełna była chatka

     

    spójrzmy wszyscy ile dziwów

    zgromadzonych jest tu wokół

    można spojrzeć raz a dobrze

    lub podziwiać tak po trochu

     

    mały pająk w pajęczynie

    tańczy śmiesznie razem z muszką

    jednak wietrzyk trochę wieje

    zatem jest im trochę trudno

     

    a mróweczka jest wesoła

    radosnego ma dziś dzióbka

    pyszny obiad właśnie zjadła

    ma więc siłę motomrówka

     

    spójrzmy wszyscy ile dziwów

    zgromadzonych jest tu wokół

    można spojrzeć raz a dobrze

    lub podziwiać tak po trochu

    *~<:~)

    ♫♫♫

  3. Dribble

     

    Szedłem ulicą, by do skarbonki dać na biednych,

    lecz drogę zagrodził pojebaniec wredny.

    Na dodatek lewą ręką bezczelnie machał.

    Hipokryta, durna pokraka.

    Przeto złapałem odmieńca chama

    i nóż w bebechy wsadziłem mu zaraz.

    Zaś jeszcze w plugawe serducho pchnięć kilka.

    Nie będzie mi tu ścierwo jakieś,

    przeszkadzać w miłosiernych uczynkach.

      

  4. siedzisz w swojej klatce w wyobraźni ścian

    diament choć tak blisko

    jasność gubi blask

    ktoś ci klucz podaje upleciony z chwil

    zmarnowanych szans

    żebyś  zmienił styl

    z czasem ów dostrzegasz chcesz otworzyć mrok

    spróbuj go zaświecić

    on otworzy drzwi

    w tej poświacie widzisz dawnych śladów kurz

     

    znowu gaśnie w tobie

    biegnij już

     

  5. –– Przyznam Barmanko, że i jadło smakowite upichcić potrafisz, oprócz innych zalet, jakimi cię los obdarzył. Jam Dodup, z zacnego rodu Dodupów i w sprawach kiszek żołądkowych, rozeznanie posiadam, od dziada prababki. Dobrą przekąskę uszykowałaś. A i piwo me lico pianką spienia, lecz jam nie wściekły, więc płochą być nie musisz. Rad jestem wielce z tej pożywki, lecz wyznać muszę, że raz po raz różowinka gorzka jak diabli była. Z której to dostawy, że zapytam?

     

    –– Ze słusznej. A co? Coś nie pasi?

    –– Ze słusznej powiadasz. Wiesz zapewne, iż to mój ulubiony specjał, przeto z kostnej miseczki, wyjadać lubię wielce. Rzekłem ci wtedy przecież. A zatem po próżnicy gadałem?

    –– Gadałeś, srałeś… jedz co gęby kładziesz i nie stękaj. Jam tylko z tego co było, posiłek dla wszystkich przygotowała.

    ––Ano. Skoro tak prawisz. A wiesz co… może dostawcy wyjedli?

     

    –– Ha ha ha. Akurat. Gdyby wyjedli, to by mądrzejsi byli.

    –– Zależy co by wyjedli. Znaczy czy z mądrego czy z głupiego, odcięte łby pochodzą. Tak sobie myślę.

    –– Myślisz? Sądzę, że to nie oni. Jeden wrzasnął, że mu falującymi cyckami gałki oczne seksualizuje. A on w pracy i nie może.

    –– Seksu… co? U nas za dnia, tak nie powiadają. My kulturalnością obyczajną spowici. Nie ważne… pokaż który. Podejdę i w mordę przywalę.

     

    –– Nie musisz. Już odcięłam.

    –– Odcięłaś? To o czym w myśleniu błądzę?

    –– To.

    –– Wierzę. Właśnie zauważyć mi przyszło. Mokro tu jakoś i harmider biologiczny, czerwienią zdobiony. Pozwól, że precz pójdę.

    –– A ja przyrządzę obiad na jutro. Czcigodny Okazały z Okazałym Mieczem przybędzie.

    –– Naprawdę? To tym bardziej oddalę członki swoje.

     

    ***

     

    Strugi krwawej weny, smagają nielitościwie dach jedynej karczmy na rubieżach czegokolwiek. Wściekłe, skrzepłe w locie krople, stukają zajadle przepowiednią o dachówkowe nosy. Czyżby ktoś szykował niespodziankę?

     

    A w środku harmider jak diabli. Bywalcy nieświadomi tego, co ich czeka, mieszają swoje członki, na różne możliwe sposoby, ku uciesze kamerzystów z przychylnej telewizji→Płynnym Obrazem Po Oczach.

     

    Na stole stoi władczy, Don Seppuku herbu Włochaty Miecz. A zatem mieczem wywija, zaganiając do zabawy, bacząc by głowy nie ściąć i w kłaki swojej spoconej postury nie zaplatać, gdyż podłoga świeżo umyta.

     

    Aż tu nagle słychać grzmot rozległy, aż świece przygasają, zatem pająki pajęczyny pełne much, gubią gdzie popadnie, a kamerzyści uciekają ze sprzętem, nie bacząc na to, że zostaną wywaleni poza film.

     

    Wtem okiennice samoczynnie otwierają szklane podwoje, przeto przeciąg jak jasna cholera, zacnym zgromadzeniem pomiata.

     

    Nagle cisza jak śpiącym makiem zasiał. To ze zgrozy. Drzwi zostają zamaszyście otwarte, by białą postać, słusznej postury, ze srogim błyskiem w słusznym oku, zgromadzonym objawić. Popatruje zjawa jeno na prawo. W żadnym wypadku na lewo. W trwożnej ciszy słychać słowa:

     

    –– Jam Prabida, Prawa Biała Dama. Przybywam, by was postraszyć lub nawet w lewe część dupy przywalić i we wszystkie niewłaściwe części szubrawe, nie pasujące do całości. Za dobry moment, odpowiecie za wasze złe uczynki, lecz najprzód srać w gacie z trwogi, będziecie.

     

    –– Ej Przybladła. Przestań nam banialuki ze skruszałych szczęk, poprzez niewygolone zęby, wypuszczać. Za dobry moment, prawisz? A do tego czasu, to co mamy robić? Nudę niańczyć na braku zajęcia? – pyta odważnie Don Seppuku, herbu Włochaty Miecz.

     

    Nagle cały bar zaczyna drgać w posadach. Wszyscy na podłogę padają jak jeden mąż lub więcej. To zjawie nie bardzo pasuje, gdyż zamiast ją błagać o litość, to pokotem leżą trwogą przyduszeni, a niektórzy nawet dechy wstrzymują. Już chce dalej kontynuować karne straszenie, lecz nagle cała gawiedź spoziera zniesmaczona w kierunku sufitu.

     

    A to Dodup zrozumiał przeciwnie imię swoje. Szybuje pod sklepieniem, niczym dupolot nad wychodkiem. Lecz widocznie zestrachany najbardziej, bo przez porcięta przepuszcza, cosik luźnego, aż głowy w dole przemoczone, skunksem zalatują.

     

    –– Ten popierdoleniec gorszy od zjawy –– wyjawia ktoś opinię swoją.

    –– Ale chyba nie gorszy nas? – pyta ktoś z matką głupich.

     

    Prabida z radością przytakuje i ucieka w diabły, a reszta za nią, do innych czortow. Karczma pustoszeje, a Dodup spada na struchlałą dupę obolałą. Na dodatek drzazga mu wchodzi, a gryzoń mysiozombia, między zwieńczenie nóg.

     

    Lecz po jakimś czasie goście wracają, a Dodup pełznie, stękając. W pewnym oddaleniu od karczmy, bierze gałązkę i zaczyna nerwowo wyrywać listka. Przebaczą, nie przebaczą, przebaczą, nie przebaczą…

     

    Nagle słyszy głos z wysoka, o dziwacznej treści, w nie tubylczym stylu:

     

    "Ty lepiej w swojej chałupie, spójrz na przestrzeń między tobą a sufitem i jakby co, to wyrównaj. Umiesz fruwać, lecz nie potrafisz szybować"

     

     

     

  6.  

    Trochę inna wersja dawnego tekstu

     

    Cześć. To tylko ja. Chyba jako całość lub nie. Jeżeli masz tyle cierpliwości co ostatnio, to czytaj. Jeżeli przeciwnie, to chociaż napisz, o czym nie przeczytałaś. No dobra. Tyle wstępu.

     

    Trudność to dla mnie wielka, zwyczajność z mego pióra na papier bezpowrotnie spuszczać. Aczkolwiek – chociaż takową lubię – to bez udziwnień, ciężko mi zaiste lub po prostu taki wybór chcianą przypadłością stoi. Pisząc dziwnie o zwyczajności i prostocie kwadratowych kół, zawikłanie w umysłach sprawić mogę, a nawet bojkot, takich i owakich wypocin, lub nawet laniem wody zalać.

     

    Gdybym koślawym grzebieniem, włosy w przypadkowym kierunku przeganiał, to skutek byłby podobny. No cóż. Żyję jakoś na tym pięknym świecie, co wokół roztacza połacie, pośród bliźnich, zwierząt, roślin różnorodnych, rzeczy ożywionych i martwych, dalekich horyzontów i niewyśpiewanych piosenek, a w tym co piszę teraz, nadmiar zaimków osobowych, co w takim rodzaju tekstu, jest uzasadnione.

     

    Napisz proszę, co w twoim życiu uległo zamianie. Co zyskałaś, co straciłaś. Czy odnalazłaś szczęśliwą gwiazdę na nieboskłonie ziemskich ścieżek. Jeżeli nie, to masz w tej chwili szukać. Choćby z nosem przy padole, twojej upragnionej gwiazdy. Gdy ulegniesz poddaniu, to już zostaniesz na dnie wąwozu niemożliwości, opłakując swój los.

     

    A jeśli źli ludzie ciebie podepczą, to nadstaw im jedną siedemdziesiątą siódmą część policzka. Bez przesady rzecz jasna. Czasami oddaj! Pamiętaj, taką samą miarą będziesz osądzona, jaką ty innych sądzisz. Ile szczęścia dajesz, na tyle zasługujesz. O cholera. Co za banały wyłuszczam.

     

    Proszę cię. Pozostań przewrotną, ale nie strać równowagi. Pamiętam, że często błądziłaś wzrokiem po ogniu, a myślałaś o rześkim strumyku. To mnie w tobie fascynowało. Nieokiełzane myśli, wiecznie związane w supełki, które wielu próbowało rozplątać, bez widocznego skutku. Tylko ósme poty wylali i tyle z tego było.

     

    Przesyłam tobie taki śmieszny przerywnik, dla odprężenia umysłu.

     

    twoje zwłoki są w rozkładzie

    twoje ciało gnije już

    twoją trumnę sosenkową

    pokrył zacny cudny kurz

     

    twoje czarne oczodoły

    białej czaszki perłą są

    a piszczele szaro złote

    jak diamenty ślicznie lśnią

     

    No i co? Zaraz jest ci weselej, nieprawdaż? Przyznać musisz. Oczywiście wierszyk nie dotyczy ciebie. Kiedyś tak, jeżeli twój trup nie spłonie. Póki co, wolę cię zapamiętać obleczoną w ciało. Ładne i zgrabne zresztą. Ale dosyć tych słownych uciech. Musisz jednak przyznać, że ci lżej na sercoduszy.

      

    Tak bardzo tobie współczuję, że masz jeszcze siły na czytanie tych moich ''mądrości''. Tym bardziej, że nie czytam wszystkich twoich, ale jestem przekonany, że ty czytasz moje sądząc po tym, co odpisujesz. Wiem, wredne to z mojej strony, do utraty tchu. Mam jednak pewność, że nie wyznajesz zasady: coś za coś. Ja też jej nie wyznaje. Wolę coś twojego przeczytać, jak prawdziwie chcę, niż czytać na siłę, gdy naprawdę: nie chcę.

     

    To skądinąd byłoby dowodem braku szacunku i lekceważenia twojej osoby. Mam trochę pokręconą psychikę w wielu sprawach. Do niektórych podchodzę: inaczej. A zatem pamiętaj: nie wszystkie moje listy musisz czytać. Na pewno nie popadnę w otchłań obrażań. Chyba, że obrażeń, jak dajmy na to w coś walnę lub ktoś lub coś, mnie.

     

    Aczkolwiek bywa, iż żałość odczuwam wielką, do suchej nitki białej kości. Proszę, poniechaj zachwytów nad tym co piszę, bo jeszcze przez ciebie na liściach bobkowych osiądę speszony, a to spłodzić może, psychiczny uszczerbek na zdrowiu... a to z kolei na braku moich listów. Czy naprawdę jesteś przygotowana na tak dotkliwą stratę?

      

    Dzisiaj znowu byłem latawcem, który pragnął wzlecieć i kolejny raz, spalił lot na panewce. Ciągle ogon wlecze po ziemi. Znowu lecę nie do góry, ale w bezdenny dół, w długą ciemną przestrzeń. Głębiej i głębiej, dalej i dalej. Światło mam głęboko w tyle, ale jeszcze trochę kwantów na plecach siedzi. Nieustannie widzę przed sobą własny cień. Ścigam go, bo nie mam innego wyjścia. Wyjście zostawiłem daleko nade mną.

     

    Kiedy wreszcie będzie koniec. Raz na zawsze. Na zawsze z wyjściem i na zawsze z wejściem. Co będzie po drugiej stronie, skoro potrafię tylko spadać. Kiedyś, gdy mogłem oprzeć jaźń o jasne ściany, to były mi obojętne. Teraz przeciwnie, lecz mijam je za szybko. Są tylko smugami. Bo wiesz jak jest. Światło bez cienia sobie znakomicie poradzi, lecz cień bez światła istnieć nie może.

      

    Nie czytaj tej mojej głupawej pisaniny, jeżeli nie chcesz. Zrób kulkę i wrzuć do ognia. Niech spłonie. Nawet już nie wiem, jak smakuje gniew.

      

    Stoję oparty o ścianę. Widzę lecącą w moim kierunku strzałę z zatrutym ostrzem. Nie mogę ruszyć ciała, znowu przyklejony do otynkowanych, ułożonych w mur cegieł. Są częścią mnie. Ciężarem, którego tak naprawdę nie dźwigam, a jednak odczuwam, jako zafajdany kleisty los. Ciekawe czyja to wina? Raczej nie muszę daleko szukać, by znaleźć winowajcę. Jest zawsze całkiem blisko.

      

    Nagle zdaję sobie sprawę, że nie zabije mnie żadna strzała, tylko kupa duszącej gruzy. Tańcząca kamienna anakonda, pragnąca udusić i wycisnąć: całe posklejane rozdwojone wnętrze, żebym mógł je na spokojnie obejrzeć, przemyśleć i uwolnić trybiki z piasku. Wystawiam ręce na boki. Nic z tego. Odepchnięcie niemożliwe. Czerwone cegły pod skórą tynku, pulsują niczym krew w tętnicy.

      

    Nagle przypominam sobie. To z własnej woli posmarowałem klejem pokręcone ego i oparłem o niby szczęśliwą ścianę. Jakiż wtedy byłem pewny swoich możliwości. A jaki głupi i naiwny. Myślałem, że oderwę jaźń w każdej chwili. Gówno prawda. Sorry.

      

    Nogi nadal zwisają poza parapet mnie. Zasłaniam stopami uliczny ruch i mrówczanych ludzików. Wyciągam ręce przed siebie. Zasłaniam chodnik. Rozkoszny wietrzyk szeleści we wspomnieniach, przerzucając kartki niewidocznej księgi. Niektóre wyrwane bezpowrotnie. Pozostał tylko wzdłużny, postrzępiony ślad.

     

    Nagle zasłaniam wszystko przezroczystością. Tylko spod prawego rogu zwisającego buta, wychodzi dziwna, tycia postać. Widzę ją wyraźnie, pomimo dużej odległości. Pokazuje mi środkowy palec. To matka głupich. Zaraz na nią skoczę i jej tego palucha złamię. Odzyskam wiarę we własne siły i lepszy los.

      

    Pomału kończę na dzisiaj... z tą pseudofilozofią. Na drugi raz napiszę bajkę, co na jedno, chyba wyjdzie. Na przykład o człowieku, który po swojej śmierci, musi całą wieczność leżeć w trumnie na własnych rozkładanych zwłokach, jako pokutę za grzechy, które popełnił. Cały czas będzie tam jasno, a zmysł zapachu nie zostanie wyłączony. Oczu nie będzie mógł zamknąć, leżąc twarz w prawie twarz i żadnego spania. On sam nie ulegnie rozkładowi z uwagi na ciasnotę.

     

    No nie! Nawijam banialuki w sumie lub innej rybie. To jeno metafora. Dla rozluźnienia powagi. Pomyśl o kwiatkach na łące. O modrakach i stokrotkach, makach i pasikonikach. Jak ładnie pachną, dopóki nie zwiędną i zdechną. O białych uroczych barankach, płynących po błękitnym oceanie do złotego portu o barwie słońca, otulonego szatą horyzontu, w kolorze pomarańczy z nadszarpniętą skórką. Co chwila jest oświetlona, obsraną przez muchy, lecz mimo wszystko działającą, żarówką morskiej latarni.

       

    Wiesz co, tak sobie pomyślałem, że jest sprawą niemożliwą, by nie wypełnić czasu całkowicie. Nasze poczynania przyjmują kształt czasu, w którym są. Z tym tylko, że istnieją różne rodzaje: cieczy i naczyń. Największa klęska jest wtedy, gdy takie naczynie rozbić na wiele kawałków i nie móc go z powrotem posklejać, bez względu na to, ile czasu zostało. A jeszcze gorzej, gdy są to naczynia połączone i tylko jedno ulegnie destrukcji, a drugie zostanie całe, lecz i tak rozbite.

      

    Jeżeli przeczytałaś te moje bajanie, to gratuluję cierpliwości.

    Napisz proszę. Może przeczytamy, a może nie.

      

    Na koniec zwyczajowy przerywnik.

      

    Miłość

      

    zostańmy w naszym świecie

    lecz zabierzmy butle tlenową

    z powietrzem może być różnie

    gdyż ty ze mną a ja z tobą

  7. unoszone słowa w ciszy

    szeptem kołysane

    tłumią hałas

     

    między nimi umysł

     

    gdzie szarość rozjaśnia 

    cząstkę

    jeszcze nieodgadnioną

     

    w zacienionych pytaniach tafli lustrzanej

    dostrzega szybowanie


    niepewna tego co widzi

    choć ostatni promień słońca

    migocze próbą odpowiedzi

    nie pozwala zasnąć


    zanim

    świt wchłonie zmierzch


     

×
×
  • Dodaj nową pozycję...