Remigiusz Z.
-
Postów
2 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Odpowiedzi opublikowane przez Remigiusz Z.
-
-
„Kolejny upadek Ikara”
Rozpięte skrzydła martwych gołębipuściły szmer po niskim niebie
Sześcianu gęstej przestrzeni roku
Martwych skrzydeł myśli człowieka – gołębia miejskiego…
Ikara
Bez czasu i miejsca dla swego „Jestem”,
schwytanego w rutynę swych ścieżek
Spiralą wzlotów jednak zbyt niskich chciał kwadrat nieba dla siebie..
Wylatać
Niskiego nieba wielkich ambicji brunatną szmatą rozpiętym
nad miejskim zgiełkiem splątanych ulic w gordyjskie węzły bez sensu
Wzniósł się nad zwykłość dachów mieszkalnych więzień
dla skrzywdzonych marzeń
zamkniętych w szafach, piwnicach i strychach lat
porzuconych na zawsze
Lat wypełnionych fantasmagorią drgających cząstek rozmyślań
gołębich główek wykoślawionych piórem rączki dziecięcej
Z pierza tych dźwięków, świergotu wspomnień wyrosłych
w mojej pamięci
stworzyłem skrzydła dla swoich marzeń
sklejonych woskiem dedalim
Wreszcie wzlot po spirali bólu i męki, wyrzeczeń, morderczej pracy,
lecz pełny ptasiej, lekkiej wolności,
karmiony pisklęcą, wręcz naiwnością
Wysokość… Piękno… Zachwyt… Spełnienie,
a potem Gorąc… Strach… Ból… Słońce zbyt blisko,
a potem
Woskiem goryczy spłyną upadek na chodnik rzeczywistości
I poniósł śmierć kolejny Ikar z krzykiem wolności na ustach.
0
Brunonem Schulzem
w Wiersze gotowe
Opublikowano
„Brunonem Schulzem”
Brunonem Schulzem kreślę te znaki
będąc,
a zarazem sobą samym już mniej potrzebnie
Zamknięty (w jego geometrycznej bryle bez formy fizycznej,
lecz lekko zgarbionej) kompletnie
W tym uroczystym rozdwojeniu jaźni
odpycham siebie samego daleką ręką mej przewrotnej natury
na peryferia podświadomości, którą balansuję chwiejnie na linie rozpiętej
pomiędzy normalnością, a szaleństwem
nad otchłanią samotności,
mażąc o tym aby choć na chwilę przeistoczyć się w kogoś innego
i nim się wypełnić
I nim wypełnić stronę niezapisaną jeszcze niczym,
dla siebie zostawiając tylko margines,
albo wyzbywając się nawet i tego
Brunonem Schulzem jestem i myślę
tańcząc samotnie po marginesie mojej poezji
do taktu bezlistnego marsza listopadowej orkiestry dętej
miejskich platanów
Drohobycza,
przykrytej siecią bezdźwięcznie utkaną z nici ptasiego trela
przy pełni blasku księżyca
Drohobycza,
w którym byłem tylko metafizycznie oderwany od ciała,
ale gdy jestem Brunonem Schulzem to jest mi on
najdroższy na świecie i jedyny
Mijam sklepy cynamonowe (a raczej ich szkice pospiesznie
skreślone ołówkiem mistrza na kawiarnianej serwetce)
kalecząc bruk kocich łbów obcasami
Wiedziony fałszywym krokiem nie do końca swoich stóp,
zagnany zostaję w czarną paszczę zaułka,
gdzie spoczywa słynny markownik
W egzotycznym szeleście stron jego wnętrza
odnajduję sens tajemnych znaczeń kabały, tory i świętego pisma,
choć nie jestem ich godzien
Tak jak nie jestem godzien Adeli
stopy całować i pieścić… czule w karakonim skłonie,
demonstrując wobec jej majestatu swe dozgonne oddanie
I czczę bałwochwalczo powab jej wdzięków, ud, piersi
i owal jej twarzy
Jej wierny sługa – karakon wpełzam pokracznie w brudne szczeliny
nie do końca mej duszy,
nie mogąc już dłużej dźwigać ciężaru piękna
tej przewspaniałej istoty…