„Brunonem Schulzem”
Brunonem Schulzem kreślę te znaki
będąc,
a zarazem sobą samym już mniej potrzebnie
Zamknięty (w jego geometrycznej bryle bez formy fizycznej,
lecz lekko zgarbionej) kompletnie
W tym uroczystym rozdwojeniu jaźni
odpycham siebie samego daleką ręką mej przewrotnej natury
na peryferia podświadomości, którą balansuję chwiejnie na linie rozpiętej
pomiędzy normalnością, a szaleństwem
nad otchłanią samotności,
mażąc o tym aby choć na chwilę przeistoczyć się w kogoś innego
i nim się wypełnić
I nim wypełnić stronę niezapisaną jeszcze niczym,
dla siebie zostawiając tylko margines,
albo wyzbywając się nawet i tego
Brunonem Schulzem jestem i myślę
tańcząc samotnie po marginesie mojej poezji
do taktu bezlistnego marsza listopadowej orkiestry dętej
miejskich platanów
Drohobycza,
przykrytej siecią bezdźwięcznie utkaną z nici ptasiego trela
przy pełni blasku księżyca
Drohobycza,
w którym byłem tylko metafizycznie oderwany od ciała,
ale gdy jestem Brunonem Schulzem to jest mi on
najdroższy na świecie i jedyny
Mijam sklepy cynamonowe (a raczej ich szkice pospiesznie
skreślone ołówkiem mistrza na kawiarnianej serwetce)
kalecząc bruk kocich łbów obcasami
Wiedziony fałszywym krokiem nie do końca swoich stóp,
zagnany zostaję w czarną paszczę zaułka,
gdzie spoczywa słynny markownik
W egzotycznym szeleście stron jego wnętrza
odnajduję sens tajemnych znaczeń kabały, tory i świętego pisma,
choć nie jestem ich godzien
Tak jak nie jestem godzien Adeli
stopy całować i pieścić… czule w karakonim skłonie,
demonstrując wobec jej majestatu swe dozgonne oddanie
I czczę bałwochwalczo powab jej wdzięków, ud, piersi
i owal jej twarzy
Jej wierny sługa – karakon wpełzam pokracznie w brudne szczeliny
nie do końca mej duszy,
nie mogąc już dłużej dźwigać ciężaru piękna
tej przewspaniałej istoty…