-
Postów
31 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez Manuel del Kiro
-
Kiedy budzi się rano, znajduje na poduszce włosy. Nieco zdziwiony strzepuje je na podłogę podejrzewając, że to sprawka kota, jednak kiedy dokładnie im się przygląda stwierdza, że bez wątpienia są to jego włosy. Dziwne, przecież nie był wczoraj u fryzjera. Nerwowo przeczesuje dłońmi włosy i stwierdza, że spadają jak deszcz na ramiona i nogi, jednak jeszcze go to nie martwi. Nawet kiedy jakiś czas później pojawiają się wymioty, stara się nie martwić, ale Ona przygląda mu się z niepokojem. Jej nic nie umknie. Ona widzi wszystko. Jest jak Bóg. Kiedy pojawia się ból brzucha stara się o tym nie myśleć, nie pokazywać jej, że boli i oczywiście nic o tym nie mówić. - To nic, przejdzie – pociesza się. Nie lubi lekarzy. Nazywa ich konowałami jak jego świętej pamięci dziadek, zawiadowca stacji Dropków. Pięknie wyglądał w mundurze i On jako mały chłopiec marzył, że też kiedyś będzie jak dziadek. Niestety, życie ułożyło się inaczej i jest tylko zwykłym woźnym w zwykłej wiejskiej szkole. Co dzień rano człapie do budynku, w którym sam kiedyś się uczył i stara się, żeby dzwonek dzwonił o odpowiedniej godzinie, próbuje opanować rozszalały tłum małych ludzi biegających po korytarzach, czasem kosi trawę wokół budynku a czasem coś naprawia. Musi uważać. Ona jest bardzo czujna. Potrafi wyczytać z jego twarzy najdrobniejsze skrzywienie, grymas bólu i wówczas zaczyna prowadzić te swoje śledztwa, zadaje mnóstwo pytań, na które On nie ma ochoty odpowiadać, ale w końcu musi jej powiedzieć, bo inaczej się obrazi i nie będzie się odzywać przez dzień, dwa a może i trzy, zależy od przewinienia. One już się na tym znają. Są specjalistkami od takich tortur. Po jakimś czasie stwierdza, że jest gorzej. Nadciąga bezsenność z głośnym biciem serca a jemu zdaje się, że to burza przechodząca w oddali, zgubiła drogę i rozgościła się w jego klatce piersiowej a burzę przecież nie tak łatwo wygonić, coś już o tym wie. Dziadek przecież umarł na taką burzę, ale dziadek był kimś, więc jak przystało na kogoś, zmarł na posterunku z czerwoną chorągiewką w opuszczonej dłoni. Oczywiście, zmarł dopiero, kiedy pociąg bezpiecznie odjechał ze stacji. Usiadł na ławce stojącej przed budynkiem, zamknął oczy i po prostu umarł. Ludzie myśleli, że śpi. Czapka zsunęła mu się na oczy i rzeczywiście wyglądał jakby zasnął w promieniach lipcowego słońca, ale chorągiewki nie wypuścił. Trzymał ją jak jakąś świętość. Babcia mówiła, że oszukał śmierć, że nie dał się zaskoczyć w łóżku, czy podczas podlewania warzyw w ogródku. Zmarł na posterunku. Pogrzeb miał oczywiście uroczysty z orkiestrą i tłumem ludzi. On takiego mieć nie będzie, choćby marzył nie wiadomo ile. Zresztą jak to jest z tymi marzeniami? Kiedyś marzyło mu się, że będzie miał kochankę, albo nawet dwie. Dlaczego nie? Przecież dziadek miał kochankę. Problem był tylko taki, że On nie należał do urodziwych mężczyzn, a i pięknych kobiet we wsi brakowało. Zresztą – machnął ręką zwierzając się jedynemu przyjacielowi przy kuflu piwa. – Ona zaraz by wyniuchała, że coś jest ze mną nie tak. Można tylko pomarzyć. Stara się być spokojny, żyć jak do tej pory, ale teraz oprócz strażnika każdego gestu ma w sobie bestię, która kąsa, pali i rwie mu wnętrzności. Budzi się o trzeciej, wstaje, idzie do kuchni gdzie w kredensie trzyma różne nalewki. Najlepsza jest z czarnej porzeczki, ale nie o nią teraz chodzi. Malinową również odsuwa na bok, aż w końcu dostaje się do tego, czego szukał. Orzechówka. Odkręca nakrętkę, długo wącha a potem wypija kilka łyków. Czuje jak alkohol spływa żywym ogniem poprzez gardło i leci w dół zupełnie jak wodospad. Musi palić, przecież to spirytus. Nalewka ma być porządna, mawiał dziadek, ze spirytusu, a nie z wódki a on mu przecież wierzy. Trzyma wszystkie stare receptury dziadka. Pożółkłe kartki zapisane niewyrobionym pismem leżały w szufladzie kredensu obok zeszytu z przepisami babci. - Taka nalewka wyleczy wszystko, pamiętaj. No i zapamiętał. Mówią, że strażacy, gasząc las, podpalając go z drugiej strony, więc może i tutaj to zadziała. Zderzenie dwóch ścian ognia powinno spowodować ugaszenie tego piekielnego ognia w trzewiach. Zakręca butelkę i chowa z powrotem, tak, żeby Ona nie widziała. Po co ma znów się tłumaczyć i wysłuchiwać Onej mądrości. Kładzie się do łóżka i ma wrażenie, że jest jakby ciut lepiej. Stara się zasnąć, ale nie może. Kręci się z boku na bok, wzdycha i patrzy w sufit. Serce jest wściekłe, że nie zwraca na nie uwagi i coraz mocniej i mocniej zaczyna bić, jakby chciało go ukarać. Potem biegnie, jakby chciało pobić rekord świata. Niepokoi go dzień i noc a on wciąż powtarza: - To nic, w końcu przejdzie. - Czy On nie sądzi, że powinien pojechać do miasta do lekarza? – Pyta Ona przy śniadaniu. - Słyszała jak w nocy stękał i jęczał. Niech lepiej jedzie - dłonią gładzi obrus chociaż jest idealnie wyprasowany. No i pojechał. Z samego rana wsiadł w pociąg i pojechał. Miasto zadziwiło go swoim ogromem. Wysokie budynki, ludzie, mnóstwo ludzi, jakby ich tu zwożono pociągami z całego kraju, tylko po to, żeby jemu ciężko było przejść z miejsca A do miejsca B. A te auta, wystawy sklepowe, piękne kobiety od tego wszystkiego mogło się przecież zakręcić w głowie. Kiedy wrócił, był już wieczór. Ona siedziała przy stole i patrzyła za okno. Kiedy wszedł odwróciła głowę i spojrzała na jego poszarzałą, zmęczoną twarz. Usiadł przy stole a Ona zrobiła herbatę w fajansowym kubku i postawiła przed nim. To była scena jaką odgrywali od wielu, wielu lat. On wracał z pracy a Ona stawiała przed nim kubek z gorącą herbatą. Osłodził, zamieszał, oblizał łyżeczkę i położył ją obok. Ona przyglądała mu się w milczeniu, aż w końcu zadała pytanie. Mógłby od razu na nie odpowiedzieć, przecież dobrze wiedział, że je zada, ale wolał poczekać. - Doktor kazał mi zgłosić się do szpitala, żeby mogli mi zrobić badania, ale ja nie chcę. Dobrze go znała i wiedziała, że będzie ciężko go namówić na leczenie. W ciągu kolejnych tygodni ból wrastał w niego i rozrastał się, zabierając mu siły. Dzień wrastał w noc a noc wrastała w dzień. W końcu nie mogąc sobie z nim poradzić zgłosił się do szpitala. Leżał patrząc przez okno, jak lato odchodzi. Drzewa zaczęły przybierać jesienne barwy a on martwił się jak sobie radzą bez niego w szkole, no i jak Ona sobie radzi. Miał dużo czasu na rozmyślania. Podpięty do jakichś rurek i kabli, był przykuty do łóżka a tego nie lubił. W ciągu całego dorosłego życia nie przechorował ani dnia a tu takie coś. Bóg się chyba na mnie rozgniewał – myślał późną nocą, kiedy nie mógł spać. Musiał przyznać, że doktory potrafią obłaskawić jego ból. Już tak nie szarpie, nie pali, nie wbija rozżarzonych igieł w głowę. -Trudno, jeśli będzie trzeba to sobie tu poleżę i odpocznę, nabiorę sił a potem wrócę do niej. Teraz widzę, że nie była taka zła, że martwiła się wciąż o mnie i na pewno teraz tęskni, jak i ja tęsknię za nią. W nocy śnił mu się dziadek. Siedział na tej ławce pod budynkiem dworca, czapkę miał zsuniętą na oczy a w dłoni trzymał chorągiewkę, ale kiedy tylko pociąg zagwizdał wtaczając się powoli na stację, dziadek wstał i dał sygnał do odjazdu. Dziwne to było, bo w pierwszym wagonie siedział On i machał do niego. Pociąg przyspieszył a dziadek stawał się coraz mniejszy i mniejszy, aż w końcu zniknął. W niedzielę przyszedł ksiądz. Był wysoki, szczupły i bardzo poważny a jemu wydawało się, że stoi we mgle. Coś do niego mówił a On nie wiedział czy mu się śni, czy też rzeczywiście tu jest i czegoś od niego chce. - Dlaczego on dotyka mojego czoła, dłoni i chyba stóp? Czego on ode mnie chce? Czyżby przyprowadził ze sobą śmierć? Nie, to niemożliwe, jeśli już śmierć ma go dopaść to tylko w chałupie, ale nie w łóżku. Z tyłu stała Ona, poznał ją bez trudu, choć twarz miała rozmazaną. Żył z nią ponad trzydzieści lat, ale ciągle miał poczucie, że jest sam. Żyli obok siebie odkąd było wiadomo, że nie mogą mieć dzieci. Nikt nikogo nie obwiniał a jednak to co wydawało się wieczną miłością w wieku lat dwudziestu z biegiem lat stało się rutyną, trwaniem obok siebie a może tylko przywiązaniem. Znali na pamięć swoje gesty, miny i potrafili czasem mówić jednocześnie a jednak w sercach pozostawała pustka. Rozmazało się wszystko w tej mgle i ksiądz i Ona, tylko wiatr za oknem było słychać jak szumi pieśń przemijania. - Muszę do domu. Ona mi pomoże, przecież nigdy mnie jeszcze nie zawiodła.
-
2
-
Proezja Nie znam miejsc w których, mógłbym czuć się bezpieczniej niż w zakamarkach domu, w którym wyrosłem. Pokoje pełne westchnień tych którzy, dawno już odeszli, szeptów i tajemnych kołysań, gdzie przez uchylone okna oddychało się całą mapą nieba, przecudnymi figurami chmur i blaskiem księżyca. Z tych okien uczyłem się świata. Zaglądałem w bezwzględną, czarną noc, lepką od niespokojnych snów, która wyroiła z siebie wielki ogromny strach. Jak dziki zwierz skradała się, wypełniając ciszą wszystkie lustra. Dom sycił się porannymi barwami nieba, a miasto huczało budząc się do życia. Konie dzwoniły kopytami o błyszczący w słońcu bruk, po rozkołysanych wodach ulic z łoskotem burzy, przetaczały się ciężkie wozy, a z rozdziawionych ust domów wysypywali się ludzie. Z mroków sieni wynurzali się wprost na jasne ulice. Nalane twarze, wąskie blade oblicza, z resztkami snu w kącikach oczu, sylwetki zgięte ciężarem życia, sunęły po chodnikach w drodze po lepszy byt. Niskie złociste popołudnia wisiały nad miastem, napełniając powietrze migotliwym szelestem. Zmarszczki na twarzach starych ludzi lśniły radością odmładzając je na krótkie chwile. Kocham domy, w których nawet w największe upały gości chłód, przez uchylone okna wpada rześkie powietrze, a szum drzew kołysze dzieci do snu. Świat jest pełen magii trzeba tylko ją dostrzec.
-
3
-
W Lizbonie został nieco dłużej niż początkowo planował. Nie dlatego, że polubił to miasto, ale nie chciało mu się wracać do Maciejówki. Włóczył się bez celu po mieście, przesiadywał w małych knajpkach popijając kawę lub piwo i wpadł w jakiś taki marazm. Myślał o wszystkim i jednocześnie nie myślał o niczym. Jakiś dziwny stan wytworzył się w nim i nazwał to stanem nieważkości duszy. Miał czterdzieści lat, lecz nic, poza tym. Nieco pieniędzy zarobionych przez te wszystkie lata, które nie dawały ani poczucia bezpieczeństwa ani radości. Po prostu był i nic więcej. Nie miał celu w życiu, żył z dnia na dzień, jak wielu innych i coraz częściej budził się nocą i stwierdzał, że takie życie nie ma sensu. Całe dorosłe życie przepracował na statkach i teraz nie za bardzo wiedział co miałby robić na lądzie. Pracować jako kto? Budowlaniec, kierowca a może nocny stróż, pilnujący opustoszałych budynków. Wydawało mu się, że ściga złudzenia, których wiedział, że i tak nie dogoni. Siedział w tavernie jeszcze nie wypełnionej ludźmi jak to widywał wieczorami i popijał zimne piwo, czekając, aż podadzą pieczoną ośmiornicę z ziemniakami. Kilka wiatraków przymocowanych do sufitu poruszało leniwie powietrze, dzięki czemu można było odpocząć nieco od upału, który rozlał się na ulice miasta. Malownicze uliczki, kolorowe domy, drzwi, okiennice, niekończące się schody, po których jednak warto się wspinać, by móc podziwiać panoramę miasta. Elektryczne tramwaje sunęły cichutko, zapchane w większej mierze przez turystów obwieszonych plecakami i aparatami. Zapalił papierosa. Jedyny jego przyjaciel, który nigdy nie zawiódł i zawsze był pod ręką. Zapachy smażonych ryb, mięsa czy frytek mieszały się z rozgrzanym powietrzem, asfaltem i dymem papierosowym. Wydawało mu się, że nad tym miastem unoszą się jakieś cienie, coś nieuchwytnego, czego nigdzie indziej do tej pory, może nie tyle nie widział co nie wyczuwał. Ciężko to określić, to jakby negatyw tego miasta, który czasem uda się dostrzec. Fascynujące i niepokojące zarazem. Miasto złudzeń i iluzji. Był głodny i nie mógł się doczekać jedzenia. Wstał z samego rana, pozbierał resztę rzeczy, choć zbyt wiele tego nie było, ot, kilka książek, elektryczna golarka, trochę ubrań przesiąkniętych zapachem starej szafy, które wczoraj musiał przeprać i kilka starych zeszytów, w których czasem, kiedy czuł taką potrzebę, zapisywał swoje myśli. Kelner ubrany cały na czarno podał zamówione danie, skłonił się lekko życząc smacznego i odszedł. Ośmiornica okazała się wyborna. Nie za twarda, nie gumowata a właśnie idealna. Jadał już w wielu miejscach na świecie ośmiornice, ale, musiał przyznać, nigdzie nie smakowała tak jak tu. Po prostu rozpływała się w ustach. W niemal każdej mijanej kobiecie widział Hanię. Jej oczy, uśmiech, włosy. Właściwie, gdyby się nieco mocniej opaliła mogłaby uchodzić za Portugalkę albo Greczynkę. Często powracał w myślach do tej chwili, kiedy zupełnie niepotrzebnie zapytał, czego od niego chce. Żałował tego, bo wszystko mogło potoczyć się inaczej, być może miałby do czego wracać a tak wszystko schrzanił i pretensje mógł mieć tylko do siebie. - Ma pan ognia? – wyrwał go z rozmyślań jakiś głos. Stała przed nim kobieta, blondynka o niewiarygodnie pięknych, niebieskich jak niebo oczach. Zaskoczony tym widokiem, zapatrzył się w te oczy, aż musiała powtórzyć pytanie. Przez te wszystkie lata nauczył się angielskiego, zresztą to był również jeden z wymogów, by pływać pod różnymi banderami. Wyjął zapalniczkę, wstał i bez słowa przypalił cienkiego papierosa. Podziękowała i wróciła do swojego stolika w głębi sali. Ta kobieta była jak sen, jak zjawa. Pojawiła się na chwilę i zawróciła mu w głowie swoją urodą, oczami, ciałem. Zamówił kawę i poprosił o rachunek. Próbował szukać nieznajomej wzrokiem i teraz żałował, że usiadł z przodu, prawie przy przeszklonej ścianie, by mieć widok na ulicę. Lubił patrzeć na ludzi, auta powoli sunące po zakorkowanych ulicach, tramwaje, którym nic nie przeszkadzało w swobodnym poruszaniu z punktu a do punktu b. Miasto miało swoje tajemnice, wąskie uliczki ukryte z dala od tego zgiełku, gdzie życie toczyło się całkiem innym torem, bez tego pośpiechu. Bieda wyglądała z mijanych bram, odrapanych drzwi i okien, ale właśnie tu słychać było śmiech dzieci biegających za piłką, z której prawie zeszło powietrze, ludzie siedzieli na schodkach przed domami, na ławeczkach, rozmawiali, śmiali się a czasem śpiewali smutne piosenki, zapewne o ciężkim życiu. Tu nie zapuszczali się turyści obwieszani aparatami, nie było sklepów ze złotem i srebrem, w których można by kupić coś na pamiątkę, słono przepłacając. Bezpańskie psy wylegiwały się w cieniu lub biegały za roześmianymi dziećmi. Dwa różne światy oddzielone od siebie niewidzialnym murem społecznego milczenia, zgody na to wszystko co działo się na całym świecie. Kawa ristretto w maleńkiej filiżaneczce i szklanka wody postawione przed nim przez tego samego kelnera wyrwały go z rozmyślań. Oczywiście, danie z ośmiornicy było bardzo dobre, ale kelner chyba dobrze o tym wiedział, zapytał się, bo tak trzeba. - Zapraszamy wieczorem na wieczór z muzyką fado – powiedział przynosząc resztę i zgarniając napiwek, za który podziękował szerokim uśmiechem. Za dwa dni wraca do kraju na statku wiozącym owoce. Gdyby nie pokazał papierów, musiałby wykupić albo miejsce na statku rejsowym, albo wracać samolotem na co nie miał już ochoty. Na takich statkach zawsze znajdzie się miejsce dla takich jak on, dobrze to wiedział. Wrócił do tej samej taverny późnym wieczorem, kiedy mieszkańcy miasta kładli się już do łóżek, by wstać z samego rana do pracy. Większość stolików była już zajęta, ale znalazł miejsce w rogu sali. Usiadł i zamówił dwie zimne wódki oraz talerz z zakąskami. Po piętnastu minutach zajadał ze smakiem świeże sardynki z grilla, oprószone solą i polane oliwą z dodatkiem soku z cytryny. W drugim kącie sali na maleńkiej scenie muzycy stroili instrumenty. Mógł sobie pogratulować, bo gdyby przyszedł dziesięć minut później już by nie znalazł wolnego stolika. Światła przygasły zmieniając barwę na czerwoną a po chwili na niewielkiej scenie pojawiła się kobieta w długiej czarnej sukni obszytej cekinami. W chwili, gdy rozbłysło światło reflektora muzykanci zaczęli grać i Emil ze zdziwieniem spostrzegł, że kobieta stojąca w jasnym świetle na scenie jest tą tajemniczą kobietą, której po południu przypalał papierosa. Aż się napił z wrażenia. Dwóch gitarzystów akompaniowało śpiewaczce. Żałował, że nie rozumiał o czym śpiewa. Chociaż może to i lepiej. Czasem, znając angielski i słysząc te wszystkie teksty wielkich przebojów, aż mu się śmiać chciało z ich prostoty i naiwności. Wychylił drugi kieliszek przegryzając sardynką i czekał, aż skończy się piosenka. Piękna, lecz nieco mroczna, pełna cieni i chłodu. Tak to odczuwał, bo przecież nie wiedział o czym jest tekst. Kiedy ucichła muzyka, skinął na kelnera pokazując, by przyniósł jeszcze dwie wódki. Miał ochotę napić się tak, aż zawiruje świat, aż wszystko rozmyje się w byle jakości. Bo świat jest byle jaki zarówno po trzeźwemu jak i po pijaku, tu się nic nie zmienia. Z czasem zacierają się granice między tym co było wczoraj a tym co jest teraz. Zdawał sobie sprawę z tego, że coraz częściej zaglądał w najciemniejsze zakamarki duszy, pozostając tam coraz dłużej. Jeszcze żył, oddychał, ale czuł, jak rzeczywistość przeradza się w krainę nicości. Czasem dopadały go dni takie jak ten, kiedy nie potrafił się cieszyć chociażby z tego, że jest teraz tu, w tak pięknym miejscu a wokół tylu uśmiechniętych, radosnych ludzi. W każdej chwili może wsiąść w podmiejski pociąg i wysiąść już chociażby w Caxias, by wykąpać się w Oceanie Atlantyckim, który o tej porze roku był niczym Bałtyk w bardzo upalne lato, o czym wielu może tylko pomarzyć. Może też w każdej chwili wsiąść na statek i popłynąć na drugi koniec świata, lecz mimo to, miał wrażenie, że gorzej nie może już być. Nie wiedzieć czemu, zawsze pijąc wódkę, odchylał głowę mocno w tył i zamykał oczy. Podpatrzył to jako młody chłopak u wuja Marka i tak utkwiło mu to w pamięci, że postanowił przywłaszczyć sobie ten gest, tak samo jak trzymanie papierosa w lewej ręce, chociaż był prawo ręczny. Czuł, jak alkohol zaczyna rozgrzewać najpierw gardło, by potem rozlać się ciepłem tam w środku, gdzie wydawało mu się, że powinna być dusza. Odstawił kieliszek i sięgnął po papierosa. Nie wiedział, która jest godzina. Stracił poczucie czasu. Do tego jeszcze ta muzyka, smutna, przytłaczająca a zarazem unosząca gdzieś w dal. Kobieta zeszła ze sceny żegnana dużymi brawami i zniknęła za kotarą, a zamiast niej pojawił się starszy, szpakowaty pan, który niemiłosiernie skrzeczał falsetem. Emil zastanawiał się czy był kiedykolwiek szczęśliwy. Może w dniu, w którym opuścił dom? Chociaż chyba nie. Na pewno poczuł wówczas ulgę, że wyniósł się wreszcie z tego miejsca, ale z drugiej strony, zupełnie nie wiedział, dokąd ma się udać. Bawił się papierosem, stukając nim o blat stolika, jakby chciał, aby tytoń był jeszcze bardziej ubity, aż w końcu włożył go do ust i sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu zapalniczki, kiedy ktoś podał mu ogień. Zdumiony przypalił i podziękował. - Nie za dużo pan pije? – Blond piękność, w której z pewnością mógłby się łatwo zakochać, usiadła obok nie czekając na zaproszenie i gestem przywołała kelnera, który zadziwiająco szybko pojawił się, jakby tylko czekał na jej sygnał - Carlos, dla mnie Martini a dla pana jeszcze raz to samo. Kelner odszedł w milczeniu a kobieta znów się odezwała czystą angielszczyzną: - Napiję się z panem, bo mi żal patrzeć, jak się pan upija w samotności. Ale będzie to dla pana ostatni dziś kieliszek. Potem zamówię panu taksówkę i wróci pan do hotelu, bo podejrzewam, że właśnie tam pan mieszka - Nad każdym pijącym samotnie facetem się pani tak użala? - Nie, tylko nad panem, ponieważ wygląda pan jak zbity pies. Zaciągnął się, wypuścił dym i zaśmiał się z porównania. Wyobraził sobie nie wiedzieć czemu, małego szczeniaczka moknącego na deszczu. - Z czego się pan śmieje? - Ciekawe porównanie. Właśnie z tego się śmieje. Prawdę mówiąc, nie mam ochoty wracać do mieszkania, do pustego łóżka, w którym nikt nie czeka. Mam ochotę powłóczyć się po mieście do rana, upić się w jakiejś obskurnej knajpie, a potem przespać cały dzień, aby nie musieć myśleć o niczym. - Specyficzne marzenia pan ma. - Każdy człowiek jest specyficzny, a marzenia, cóż, marzenia są po to, by umierały w samotności, z czasem zapomniane, przysypane stertą trosk, chorób i szarych dni. - No cóż, dużo jest prawdy w tym co pan mówi, ale nie do końca. Powinniśmy się cieszyć każdym danym nam dniem, bo nie wiadomo co przyniesie jutro. Sięgnęła do torebki po papierosy, wyjęła jednego i uprzedzając Emila, zapaliła. - Będzie pani jeszcze śpiewać? – zapytał z nadzieją w głosie, gdyż zdecydowanie bardziej wolał słuchać jej głosu, niż tego starszego pana, po którym widać było, że bardzo męczy się śpiewaniem. - Nie, na dziś już koniec. - Szkoda, bo wolałem zdecydowanie słuchać pani niż tego smutnego pana. Zaśmiała się. Jej czarna suknia obszyta cekinami pobłyskiwała w ciągle zmieniającym się świetle. - Ten pan to właściciel lokalu, któremu wydaje się, że potrafi dobrze śpiewać i że ci wszyscy ludzie przychodzą na jego występ, – Zaciągnęła się po czym odchyliła głowę i wypuściła dym. Po chwili, napiła się martini i powiedziała, że również ma ochotę pospacerować po mieście. - Dosyć mam siedzenia w tej budzie a miasto nocą jest takie piękne. Zresztą, dziś kończy mi się kontrakt. Za chwilę ten stary błazen skończy się wygłupiać, wypłaci mi pieniądze i wynoszę się stąd. Obrzucił wzrokiem jej szyję, ramiona, piersi i zastanawiał się, czego ona może od niego chcieć. Z pewnością nie była Portugalką. Mówiła tak dobrze po angielsku, że nie miał pojęcia skąd mogłaby być. Uroda typowo słowiańska. Może Czeszka albo Rosjanka? - Wydaje mi się, że źle zaczęliśmy naszą znajomość. Rozmawiamy już jakiś czas a nie wiem nawet jak pani na imię. To znaczy, słyszałem, jak panią przedstawiali jako Gabrielę, ale nie wiem czy to pani prawdziwe imię czy może pseudonim artystyczny. Ja mam na imię Emil - wyciągnął w jej kierunku ręka a ona podała swoją, mówiąc: - Gabriela to moje prawdziwe imię. Niech pan chwilę zaczeka, muszę załatwić jedną sprawę i będziemy mogli stąd pójść. Wstała, zgasiła papierosa, dopiła martini i odeszła. Zjawił się kelner i postawił przed nim kieliszek wódki. - To od firmy. – Uśmiechnął się i zaczął zbierać puste kieliszki. Podziękował, poprosił o rachunek i opróżnił kieliszek. Wyjął z paczki papierosa i zapalił. Zastanawiał się czy czekać na Gabrielę, czy może lepiej wstać i wyjść, powłóczyć się po mieście a potem wrócić do mieszkania. Gdyby nie to, że widział ją na scenie i nie słyszał, jak śpiewa, zapewne pomyślałby, że to prostytutka, próbująca poderwać klienta. Znów uczuł w sobie tę pustkę i tęsknotę za czymś nieuchwytnym, niezrozumiałym. Teraz, kiedy muzyka przestała grać, w lokalu panował jeden szum, kakofonia dźwięków, plątanina różnych języków. Zastanawiał się, czy warto wplątywać się w jakieś gierki damsko - męskie na dwa dni przed wyjazdem. Dlaczego nie trafił tu choćby miesiąc temu, kiedy cierpiąc na bezsenność, plątał się bez celu po mieście albo leżał na łóżku, wpatrując się w sufit i nasłuchując przez otwarte okno odgłosów miasta. Uregulował rachunek i wyszedł przed lokal. Dochodziła pierwsza i lokal powoli pustoszał. Ludzie stali jeszcze w grupkach, paląc i rozmawiając, czekając na znajomych i zastanawiając się, co robić dalej z tak piękną nocą. Miasto siedmiu wzgórz jeszcze żyło. Tętniło szumem aut, pulsowało kolorami neonów i reklam, kusząc i przywołując. - Chodźmy stąd. – Poczuł, jak Gabriela bierze go pod pachę i pociąga za sobą w kierunku głównej ulicy. Wychodząc z lokalu, jakby stała się inną osobą, porzucając wszelkie konwenanse i przechodząc na ty. - Jestem głodna jak wilk, zabieram cię na nieco późną kolację, do których ja już przywykłam. Zniknęła gdzieś suknia, w której śpiewała, a zamiast niej pojawiły się zwykłe dżinsy i niebieska bluzka. Długie włosy upięła w kok i musiał przyznać, że tak wyglądała zdecydowanie lepiej. - Weźmiemy taksówkę i pojedziemy do Alfamy, dawniej szemranej dzielnicy, zamieszkanej głównie przez robotników z doków oraz żeglarzy. Dziś jednak ta dzielnica pozostawiła za sobą mroczną reputację, stając się ikoną Lizbony, gdzie na każdym niemal kroku, można usłyszeć prawdziwą muzykę fado, nie to co tu w tym obskurnym lokaliku. To miejsce, w którym tradycja tego miasta zachowała się w najczystszej formie. Dziś zobaczysz Alfamę nocą, ale jeśli będziesz chciał, pokażę ci ją również za dnia, pod warunkiem, że założysz wygodne buty. - Zaraz, zaraz. – Udawał, że chce się wyrwać. – Miałaś mnie przecież wsadzić do taksówki i wysłać do łóżka a po drugie, to nie wiem, czy mi się to uda, ponieważ pojutrze wracam do kraju. – Niemal biegł za nią wzdłuż Rua Augusta, by złapać jakąś taksówkę, nim zrobią to inni. - Zmieniłam zdanie. Potrzebuję kompana, by nie być sama tej nocy. Mamy jakieś trzy kilometry do pokonania, czyli dwadzieścia minut spacerem albo bijemy się z innymi o taksówkę i dojedziemy w pięć minut, wybieraj. - Może lepiej zamiast walczyć z innymi, po prostu przejdźmy się. Nic nas chyba nie goni? Zwolniła nieco kroku, spojrzała na niego i powiedziała: - Masz rację. Nie wiem, dlaczego, zawsze wszędzie muszę się spieszyć. To jakiś wewnętrzny przymus i ciągły niepokój, że na coś nie zdążę, że coś mi ucieknie, choć tak naprawdę nie mam pojęcia co. Puściła jego ramię i szła przez chwilę w milczeniu, by po chwili wybuchnąć radośnie: - W takim razie zmiana planów. Do Alfamy wybierzemy się jutro a teraz pójdziemy na peixinhos da horta, czyli tak zwane rybki z ogrodu. Tu za rogiem ma swoją knajpkę Miguel i zawsze o tej porze można dostać coś dobrego do jedzenia. Manuel del Kiro
-
Dziwny to był dzień, kiedy stary, zardzewiały klucz zniknął w czeluściach zamka i po dłuższej chwili mocowania, podczas których solennie sobie obiecywał, że coś z tym zrobi, przekręcił klucz, by po chwili przekroczyć próg domu. Emil czuł wówczas, jakby przenosił się w inne, lepsze czasy. Jak przez zakurzoną szybę nostalgii spoglądał na chłopców wspinających się na pochyłe drzewo, rosnące nad rzeką Srebrną, by ukryć się wśród liści i obserwować dziewczęta, kąpiące się po drugiej stronie. Co się wówczas z nimi działo, wiedzieli tylko oni i nawet ksiądz podczas spowiedzi, nie był w stanie wydobyć z nich tych małych tajemnic. Tajemnicy poliszynela, jak się z czasem okazało. To była taka gra. Im się wydawało, że dziewczęta nie słyszą ich szeptów i śmiechów, a one po prostu grały, niby niczego nieświadome, ukazując skrawki dojrzewających ciał i dobrze się przy tym bawiąc. Niewiele się tu zmieniło, od ostatniej wizyty, kiedy jeszcze żyła matka. Te same kuchenne sprzęty, meble, zakurzone półki z książkami, tymi, które w dzieciństwie i młodości uwielbiali czytać. Nikt ich nie wyrzucił, chociaż matka często się odgrażała, że to zrobi. Stary bujany fotel, w którym kiedyś siadywał dziadek, potem ojciec, wciąż stał w salonie. Jego pokój, który, zanim wyfrunął w świat dzielił z młodszym o trzy lata bratem, nie przypominał tego, który pozostał w pamięci. Ponad dwadzieścia lat, szmat czasu. Świat się zmienił, on też. Kiedy widział po raz ostatni matkę, stała na progu domu, wołając: - Emil!!! Emil!!! Nie odchodź!!! – lecz on szedł, udając przed samym sobą, że nie słyszy. Potem, niemal każdej nocy słyszał jak go woła, a on nie może się odwrócić, choćby bardzo chciał. Przychodził tu niby ten sam, a jednak wciąż coś się w nim zmieniało. Sny rozrastały się, stawały się coraz dłuższe, bardziej wyraźne, te miasta, w których jak ptak zmęczony drogą przysiadał na chwilę, odbijały swoje piętno w jego duszy i tylko kobiety przychodziły i odchodziły a on wciąż nie mógł znaleźć ukojenia, tkwiąc w tym przemijaniu niewzruszony niczym głaz. Spał w swoim starym pokoju, teraz jak reszta domu, należącym do ciszy i pustki. Nikt z rodzeństwa nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Bracia porozjeżdżali się po świecie, próbując wymazać z pamięci rodzinny dom i tylko on jeden przyjechał pożegnać matkę. - Zbyt wiele złego się tu wydarzyło, bym mogła zamieszkać w nim z moją rodziną – powiedziała mu Julia w dniu pogrzebu, na który przyleciał samolotem, choć jako marynarz wolałby przypłynąć statkiem, prosto z Portugalii. Jedyna siostra, z jaką przez te wszystkie lata miał kontakt. Julia, drobna dziewczynka, jaką zapamiętał w dniu wyjazdu, stała się piękną kobietą. Wysoka, szczupła, przypominała matkę, nie tę złą kobietę, która rządziła domem twardą ręką, lecz tę dziewczynę ze ślubnej fotografii, uśmiechniętą i szczęśliwą. Kiedy jej to powiedział, dojrzał w jej oczach panikę. - Robię wszystko, by nie być jak ona – powiedziała a głos jej się załamywał – muszę przerwać ten cholerny łańcuch nieszczęść – spojrzała na córkę, dziesięciolatkę, która chowała się za nią, jakby się wstydziła nieznanego wujka. Nie był w stanie stwierdzić, czy mówi prawdę. W listach można pisać co się chce, papier przyjmie wszystko. Czerwona lampka zapaliła mu się w głowie, kiedy poznał jej męża. Niższy o głowę od niej, wątły z zapadniętą klatką piersiową i głosem młodego chłopca, który przechodzi mutację. Kazimierz Noga. Nazwisko odpowiednie do osoby, jak czasem z niego drwiła, sama pozostając przy panieńskim, Hołosko. Nie znał go. To nie był ktoś stąd ani z okolic. Poznała go, kiedy przyjechał na wakacje do rodziny Gasiuków. Kiedy poznał Julkę, zakochał się jak sztubak, a był już przecież studentem trzeciego roku geodezji a ona właśnie skończyła technikum odzieżowe. Emil spojrzał na nią z wyrzutem, lecz ona wzruszyła tylko ramionami. Historia się powtarzała. Już to wiedział. Będzie dokładnie to samo. Przypomniał sobie słowa matki, gdy zapytał, dlaczego gardzi ojcem: - Moja matka za nic miała ojca, traktowała go jak szmatę. Była wysoką kobietą, nieco pochyloną do przodu, chyba po to, by ta różnica między nią a dużo niższym ojcem, nie była aż tak widoczna. Pogardzała nim za jego słabość i niezaradność. Moja babka to robiła, matka i ja robię to samo. To jest po prostu w naszych genach. Jesteśmy silne kobiety a mężczyzn wybieramy słabych. To samo będzie robiła jej córka – skinęła głową w kierunku, gdzie siedziała nieświadoma niczego Julia, wówczas mała dziewczynka bawiąca się lalką. Tak rozmyślał, kiedy obudził się przed świtem, gdy noc jeszcze królowała i patrzył na uśpione domy Maciejówki, na dachy połyskujące delikatną poświatą księżyca i sprawdzał, czy wszystkie gwiazdy są na swoim miejscu, jak to robił w dzieciństwie. Potem wstał, wyszedł do kuchni, zapalił gaz, postawił czajnik i poszedł do łazienki, gdzie długo siedział na sedesie, przeglądając stare, pożółkłe gazety. Tak robił dawno temu, w tamtym życiu, kiedy wiedział, że za drzwiami czeka kolejka braci i przebierają nogami a matka krzyczy, wychylając głowę z kuchni na przedpokój, żeby lepiej ją było słychać, żeby się pospieszył, bo spóźnią się do szkoły. Lubił ją prowokować. Im był starszy tym stawał się bardziej krnąbrny. Nie wyrósł jak kobiety w tej rodzinie. Był najniższy z trzech braci, ale rozrośnięty w barkach i bardzo silny, co było pomocne, gdy wyjechał na wybrzeże. Najpierw pracował przez rok przy połowie śledzi, by potem przez siedem lat pływać na kontenerowcach. Siła i spryt, często ratowały mu życie. Matka, odkąd pamiętał miała ojca za nic. Jej wielka postać górowała nad nim, przytłaczała go i niszczyła, każdego dnia wciąż od nowa, a on zamykał się w sobie coraz bardziej, aż w końcu zamilkł na dobre. Jego wątłe ciało, skurczyło się jeszcze bardziej, a ona rosła i rosła, wypełniając sobą cały dom. Bał się jej nie tylko ojciec, ale i reszta rodzeństwa, wyjątkiem był tylko on, hardy i pewny siebie. Nie ustępował jej ani na krok, bronił tego, co było dla niego ważne i chyba tym jej najbardziej imponował. Nie raz i nie dwa oberwał za to solidne lanie a mimo to, wciąż nie ustępował. W nastolatku zobaczyła mężczyznę, który wie czego chce od życia w przeciwieństwie do męża, niedorajdy życiowej jak na niego mówiła, często przy rodzinnych zjazdach, powodując konsternację wśród ciotek i milczących wujów. Stół, przedzielony ukrytą pod obrusem lub ceratą granicą, dzielił ich matkę i ojca coraz bardziej. Siadali po obu jego stronach, matka jak wojska okupujące twierdzę, atakująca niestrudzenie słowami a ojciec, broniący się milczeniem, które wrosło w niego i stało się nim samym. Wydawał się nieobecny, czym doprowadzał wojska okupanta do szału. Wówczas wstawał i wychodził, zostawiając parujący talerz zupy. Czajnik zagwizdał jakby chciał, żeby się pospieszył. Zasypał kawę i zaczął przeglądać szafki w poszukiwaniu cukru, lecz nic nie znalazł. Nie lubił gorzkiej kawy, ale nie chciało mu się iść do sklepu po cukier, chociaż wiedział, że i tak będzie musiał, bo nie ma nic na śniadanie. Przez okno wdzierał się już lipcowy blask poranka. Patrzył na szyby tak, jak kiedyś patrzył na rzekę, gdy różowiała w pierwszych promieniach zachodzącego słońca. Dotychczas leniwa i spokojna, jakby budziła się do życia. Jasna różowość światła załamywała się na drobnych falach, uderzających o pomost i kołyszących łódki. Ryby wyskakiwały ponad taflę wody, jakby chciały się nacieszyć tą chwilą, kiedy strudzona upałem ziemia zaczyna oddychać z ulgą, parując a wiatr gwizdał w trzcinach. Bali się tej chwili najbardziej, nawet bardziej niż samych ciemności, w których poruszali się bez większych problemów, znając tu każdą ścieżkę. Kiedy pojawiał się pierwszy gwizd, pośpiesznie zbierali ubrania i biegnąc, ubierali się. Wiejski głupek o twarzy Chrystusa, zwany Boryskiem, tak często im powtarzał, że właśnie wtedy budzą się utopce, strzygi, rusałki, wiły czy chmurniki, które zawsze zwiastowały nadejście burzy, że jego słowa wryły im się w pamięć i nawet teraz, będąc dorosłymi ludźmi pamiętają o nich, choć czasem się uśmiechną pod nosem na te wspomnienia. Biegli i biegli, nie odwracając się. Słyszeli niespokojne rżenie koni, porykiwanie krów dolatujące ich z drugiej strony rzeki i biegli jeszcze szybciej, aż tchu brakowało w piersiach. Wpadali w ciszę łąk i pól a wówczas wybuchali śmiechem, przewracali się, tarzając wśród wysokich traw. Wiedzieli już, że żadne strzygi czy chmurniki nie skoczą im na plecy. Podrywali się i biegli, aż wpadali do wsi, przeciągając kijami zebranymi po drodze do obrony po mijanych płotach, wzmagając tym wściekłe ujadanie psów. Potem zapadali w pół sny wśród wymiętej pościeli, budząc się co chwila i naciągając na głowę kołdry, ale o tym nikt nie musiał wiedzieć. Wyszedł na wieś. Musiał kupić coś do jedzenia, papierosy, kawę, bo ta, którą znalazł, zwietrzała. Od biedy wypił, ale drugi raz już by tego nie zrobił. Szedł dobrze znanymi ścieżkami i rozglądał się w poszukiwaniu czegoś co mogłoby go zaskoczyć, lecz niewiele się tu nie zmieniło. Sklep w środku wsi, jaki pamiętał z dzieciństwa, nadal tam stał. Nawet kolor był ten sam – żółty, może dlatego by był widoczny z daleka. Wracając spotkał Julię, która wracała, od przyjaciółki której córka wychodziła za mąż i Julia musiała wziąć jej wymiary. Przypomniała mu, że dziś o jedenastej w mieście mają być u notariusza na otwarciu testamentu. - Jak chcesz to podjedziemy po ciebie i pojedziemy razem. Podziękował, ale pojedzie pekaesem za godzinę. Wie gdzie to jest, będzie na czas. Spojrzała na niego uważnie i zapytała, czy jej unika. - Dlaczego miałbym cię unikać. Jadę wcześniej, bo chcę jeszcze zajrzeć do Domu Handlowego. Kiedy wrócił do domu, usiadł w bujanym fotelu, zapalił papierosa, chociaż coraz częściej myślał o tym, by rzucić palenie i zastanawiał się, co teraz ma robić. Matka go zaszachowała. Przypomniały mu się słowa, jakie kiedyś do niego wypowiedziała, gdy będąc w wieku córki Julii, Marysi powiedział kiedyś do niej w nerwach: - Ja i tak stąd ucieknę, jak tylko dorosnę. Wyjadę na drugi koniec świata, żeby uciec przed tobą. - Nawet gdybyś uciekł w najdalszy zakątek świata, nigdy nie zapomnisz o swojej matce. To jest po prostu niemożliwe. Ode mnie się nie da uciec – mówiła prawie basem, pochylając się nad nim, skulonym ze strachu w kącie pokoju. Miała rację. Prawie każdego dnia myślał o niej. Myślał o tym, że gdyby pozostał w domu a nie szukał swojego miejsca na ziemi, wszystko potoczyłoby się inaczej. Odmieniłby losy całej rodziny. Bracia nie poszliby w jego ślady, rozjeżdżając się po świecie, każdy w inną stronę a Julka nie wyszłaby pospiesznie za mąż, ledwo poznawszy przyszłego męża. Kazimierz Noga pracował jako urzędnik miejski a Julia dwa lata temu założyła w tym samym mieście niewielki zakład krawiecki i zarabiała dużo lepiej od męża, przez co miała argumenty, według jej mniemania, by nazywać go nieudacznikiem. Spojrzał na zdjęcie matki, stojące na honorowym miejscu w samym sercu meblościanki, za szybą. Wydawało mu się, że się do niego ironicznie uśmiecha z tej fotografii. To jest matka, jakiej już nie znał. Włosy przyprószone siwizną, wąskie usta zaciśnięte w pół uśmiechu, chyba lekko pociągnięte szminką, czego też wcześniej nie widywał a może nie zwracał po prostu na to uwagi. Zresztą, dla kogo miała się malować? Dla męża, który pewnego dnia wyszedł z domu i ślad po nim zaginął? Wydawało się, że on już dla niej nie istnieje, jest jak powietrze a przecież kiedyś musieli się kochać, bo skąd by się wzięło czworo dzieci na świecie, podobnych do siebie, do matki i do ojca tak, że nikt nie mógł powiedzieć, że to dzieci listonosza czy też sąsiada. Ojca tego dnia widziano wieczorem, jak szedł srebrną ścieżką, jak mówili ludzie ze wsi na dróżkę przecinającą łąki i wiodącą do rzeki, gdzie skręcała w prawo, i dalej wiła się wzdłuż niej, by zginąć gdzieś w leśnym dukcie. Szukali go przez kilka dni. Cała wieś szła, jeden obok drugiego, nawołując po imieniu: - Józef!!!, Józek!!! – lecz tylko cisza im odpowiadała. Emil szedł razem z nimi. Ledwo skończył osiemnaście lat i musiał wydorośleć w ciągu kilku godzin. Szedł w milczeniu obok innych, w głowie rozgrywając wydarzenia ostatnich tygodni i nie mógł sobie wybaczyć, że nie zareagował jakoś bardziej stanowczo i stchórzył przed nią. Ciągle wracała do niego scena sprzed dwóch lat, kiedy wydawało mu się, że jest już na tyle dorosły i silny, że może jej się przeciwstawić. Matka udzielała ojcu papierosów. Siedziała za stołem i cięła jednego po drugim nożyczkami na trzy części, by mu je dać, ale tylko wtedy, gdy uznała, że zasłużył by zapalić. Odezwał się wówczas, że to nieludzkie, tak kogoś traktować, udzielając mu papierosy, jedyne jego szczęście jakie mu pozostało, jak udziela się psu odrobinę mięsa: - Traktujesz go gorzej niż psa! – wykrzyknął w jej kierunku, wstając. - Nie trzeba, synku – cicho odezwał się ojciec. Krew się w nim zagotowała i czuł jak mu się pięści zaciskają. Matka wstała. Wysoka i groźna, podeszła do niego i tak go trzasnęła otwartą dłonią w ucho, aż upadł. Bracia doskoczyli i złapali ją pod pachy, próbując odciągając, ale strząsnęła ich jak się strząsa krople deszczu z włosów. Wstał, ale się zachwiał. Poczuł jak ojciec bierze go pod ramię i sadza na krześle. Skulił się, widząc jak matka znów podchodzi, ale zatrzymują ją w miejscu słowa ojca: - Tylko spróbuj, a nie ręczę za siebie – widział jak ojciec zaciska pięści. Spojrzała na niego jakoś inaczej, jak na innego człowieka, lecz po chwili zaśmiała się i wyszła. Ojca nigdy nie odnaleziono. Ktoś mówił, że widział go na targu w mieście, komuś innemu jego twarz mignęła za szybą autobusu, ale najwięcej było takich, którzy twierdzili, że to sprawka utopców, wiłów albo samego chmurnika. Wieś pod tym względem nic się nie zmieniła. Stawiano nowe kapliczki, strugano nowych świątków, poświęcano domy, obory, samochody, ale ludzie nadal wierzyli, że zmory zaplatają koniom misterne warkoczyki na grzywach i ogonach, a utopce porywają ludzi. Sam kiedyś słyszał, jak wieczorem sąsiad, który czasem do nich zaglądał zimową porą, opowiadał jak jeden taki, co mieszka w Jędrzejówce opowiadał mu na targu, jak to strzyga dopadła jego konia, Kasztana. Było to lipcową nocą, kiedy olbrzymi księżyc wisiał na niebie, ale to tak olbrzymi, że gołym okiem można było dostrzec na nim kratery, a on był jeszcze podrostkiem. Obudziły go jakieś odgłosy dobiegające ze stajni, jakby koń kopał w ścianę i dziwne ujadanie psów. Nie budząc nikogo, wyszedł przez okno, wziął ze sobą psa, który zawsze chodził z nimi na polowanie i z sercem które podeszło mu do gardła, zakradł się pod stajnie i otworzył jedną połowę drzwi. Światło księżyca było wystarczające, by ujrzeć to, co się działo w środku. Kasztan stający dęba i kopiący tylnymi nogami w ścianę, jakby chciał ją za wszelką cenę rozbić i uciec, cały zgrzany i spieniony a na nim jakiś cień, coś, co sprawiło, że włosy mu dęba stanęły a pies uciekł z podkulonym ogonem, popiskując jakby go ktoś kopnął. Poczuł jak ktoś go odpycha i krzyczy: - Przynieś szybko wody!!! To ojciec, którego obudziły hałasy. Pobiegł szybko, naciągnął wody, a kiedy wrócił, zobaczył jak ojciec, nie świecąc światła, okłada batem to coś, ten cień, ale tak, że bat nawet nie dotknął konia. Po kilku minutach złapał wiązkę siana, skręcił ją, zanurzył w przyniesionej wodzie i zaczął wycierać nią mokrego od potu i spienionego konia. Potem przybił tę wiązkę słomy do ściany. Grzywa i ogon były tak poplątane, że trzeba było je obciąć. Do rana był już spokój. Czuwali przy Kasztanie, próbując nie zasnąć a to rozmawiając, a to śpiewając, ale kiedy pierwsze promienie słoneczne wdarły się do środka, z przerażeniem zobaczyli dziewczynę w koszuli nocnej, z przybitym grubym warkoczem do ściany. Była to chora psychicznie Bożenka, którą wszyscy dobrze znali z tego, iż była nieszkodliwa i lubiła się z dziećmi bawić. Przez jej twarz przebiegała czerwona pręga jak po uderzeniu batem. Zgasił papierosa, wstał i otworzył okno. Lipcowy dzień wdarł się do środka, zalewając słońcem pokój. Politurowane meble zabłysły na chwilę jak za dawnych, dobrych lat. Usiadł z powrotem w fotelu i patrzył jak kurz unosi się nad podłogą, wiruje i lekko opada. Niewielki ogródek, w jakim kiedyś rosły wysokie krzewy malin, ogórki, pomidory, których smaku doszukiwał się w tych najbardziej nasłonecznionych z Włoch, Hiszpanii czy Maroka, nigdy nie miały smaku tych ogródkowych. Teraz suche badyle krzewu malin sterczały ponad chwastami, co stanowiło bardzo smutny widok. Matka postawiła go przed faktem dokonanym. Cały dom z dużym ogrodem zapisała na niego i tylko na niego. Nikomu nic więcej, wszystko jemu. Zaskoczyło go to bardzo. Tłumaczył się przed siostrą, kiedy siedzieli w kawiarni po odczytaniu testamentu, że on przecież nic od niej nie chciał, nie po to przyjeżdżał. - Czuję się, jakby znowu dała mi w twarz, dobrze się przy tym bawiąc. - Nie miej sobie nic do zarzucenia. Dobrze wiedziałam, że tobie wszystko zapisze. Kiedy leżała w domu po wylewie a ja się nią opiekowałam, ciągle powtarzała, że ty jesteś jej ukochanym dzieckiem i tobie wszystko zostawi. Nie było dnia, żeby nie wołała twojego imienia, nawet przez sen. Powiedziała, że zmusi cię, żebyś tu wrócił. Ty byłeś jedynym z nas wszystkich, który się buntował i jej przeciwstawiał i za to właśnie cię szanowała. Pamiętaj, że przez rok musisz tu mieszkać i doprowadzić dom do stanu używalności no i nie zapominaj o ogrodzie. Ziemi jak dobrze wiesz nie ma. Sprzedała wszystko, kiedy została sama. Dom możesz sprzedać dopiero po trzech latach. Jeśli złamiesz te postanowienia, wszystko przejdzie na gminę. To i tak lepiej, niż na kościół. - Tak, można powiedzieć, że znów postawiła na swoim. Na szczęście nigdzie nie osiadłem na stałe, jestem wolny jak ptak. Będę musiał jeszcze wrócić do Lizbony, zdać mieszkanie i pozamykać wszystkie sprawy. Cóż, mogę spróbować, ale niczego nie obiecuję. Julia, która zamieszkała w mieście, nie miała do niego żalu, zresztą jak reszta rodzeństwa. Wyfrunęli stąd i stali się innymi ludźmi. Teraz ani myślą o powrocie. Po rozmowie z siostrą i małomównym szwagrem, który był tam chyba tylko po to, żeby uregulować rachunek, o który zresztą Emil prawie posprzeczał się z Julią, kto ma go zapłacić, udał się do fryzjera. Wczoraj przyjechał tuż przed ceremonią i nie miał na to czasu. W dzieciństwie wszystkim im włosy obcinała matka. Chłopców, ręczną maszynką na krótko, prawie do skóry a córce zaplatała coraz dłuższe warkocze. Kiedy uciekł z domu i wreszcie, po dłuższym poszukiwaniu znalazł pierwszą pracę, przy rozładunku wagonów z węglem za pierwszą wypłatę poszedł do fryzjera i kazał się ładnie ostrzyc i ogolić, choć tak naprawdę nie było jeszcze z czego. Siedział wygodnie rozparty w fotelu, fryzjer otulał go w pelerynę, mającą za zadanie uchronić ubranie przed deszczem ścinanych włosów i w lustrze obserwował staruszkę, cierpliwie czekającą na swoją kolej. Miała zbolały wyraz twarzy i pomyślał, że może jej coś dolega, gdy fryzjer damsko – męski Zdzisław Klapkiewicz zapytał: - Co u pani słychać, pani Zofio. Jak się czuje mąż? - Wczoraj oddałam męża do domu opieki. Po sześciesięciu latach wspólnego życia przestaliśmy być jednością – twarz jej się jeszcze bardziej wykrzywiła i wydawało się, że za chwilę wybuchnie płaczem: - O, Boże. Jest mi niezmiernie przykro – fryzjer damsko – męski Kazimierz Klapkiewicz odłożył nożyczki i podszedł do stałej klientki. Usiadł obok, pogładził staruszkę po ręce i powiedział: - Jeżeli pani w czymkolwiek potrzebuje pomocy, proszę się nie krępować, tylko mówić. Jestem zawsze do usług. Emil pomyślał, że to nieco dziwne, to całe zamieszanie. Fryzjer, który ledwo zaczął mu strzyc włosy, zostawia wszystko, by pocieszać jakąś staruszkę. - Franek, przynieś szklankę wody dla pani Zofii, tylko na jednej nodze – zwrócił się do młodzieńca zamiatającego podłogę z niewidzialnych włosów. - Nie do pomyślenia w wielkich miastach, gdzie sąsiad nie zna sąsiada, ale tu jest to normalne – sam nie wiedział, czy go to zaskoczyło, czy raczej czegoś takiego się spodziewał właśnie tu, w tym miejscu. Obudził się o czwartej rano, w czarnej godzinie rozpaczy i myślał, że to wszystko nie ma sensu, całe to jego dotychczasowe życie. Chyba czas już osiąść w jakimś porcie i zapuścić korzenie. Rano znów musiał się udać do miasta, by odebrać skrzynię z rzeczami, jakie nadał z Lizbony, gdzie mieszkał przez ostatnie trzy miesiące imając się różnych prac, kiedy to znudziło mu się pływanie. Aby wrócić z tą skrzynią do domu, musiał poprosić siostrę o pożyczenie Żuka razem z kierowcą, bo co prawda miał prawo jazdy, ale nie chciało mu się wracać, by go oddać, a potem jeszcze trząść się w pekaesie. Zostawił u Julii prezenty dla niej, szwagra i Marysi, a potem z ulgą, jak gdyby wracał z długiego rejsu, wrócił do domu, jak znów zaczął go nazywać w myślach. Szofer zadowolił się Żytnią, pieniędzy nie chciał. Kiedy rozpakowywał skrzynię w kuchni, wykładając na stół kawę, której zapach zaraz wypełnił cały dom, ktoś zapukał do drzwi. Zdziwił się, ale pomyślał, że może kierowcy wydaje się, że należy się coś więcej i zanim powiedział proszę, sięgnął po portfel. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich jakaś kobieta. Dał jej trzydzieści lat, choć mogła być równie dobrze i starsza i młodsza. Szczupła z pięknymi czarnymi włosami upiętymi w kok i ciemnymi, prawie czarnymi oczami, które teraz mu się bacznie przyglądały. - Ładna – pomyślał – kogoś mi przypomina. - Dzień dobry Emilu. Nie poznajesz mnie? Tyle czasu minęło odkąd wyjechałeś. Ile to już lat? Piętnaście czy więcej – nadal stała w drzwiach a on, zmieszany i próbujący rozpaczliwie w myślach dopasować tę twarz do jakiejś znanej mu osoby, nie pomyślał o tym, by poprosić, aby usiadła. - Dwadzieścia trzy lata. Przepraszam, z kim mam przyjemność? - Dwadzieścia trzy lata – powtórzyła jak echo – Wszyscy się pozmienialiśmy przez ten czas. Pozwolisz, że usiądę? Nie będę przecież tak stać w progu jakbym na wesele przyszła prosić. - Ależ proszę, proszę. Przepraszam, gapa ze mnie. - Emilu, widzę, że mnie nie poznajesz. Jestem Hanka Jezierska. Nagły błysk zrozumienia – no tak, ten uśmiech przecież znał. Tak samo uśmiechał się jej brat Józek. - Mała Haneczka Jezierska, siostra Józia i Jasia! No coś takiego! Nigdy bym cię Haniu nie poznał, naprawdę. Myślę, że mi to wybaczysz. Kiedy wyjeżdżałem miałaś jakieś sześć, siedem lat, zgadza się? - Prawie – zaśmiała się, nie wiedząc, czy usiąść, czy się przywitać. - Patrz jaki gapa ze mnie. Najpierw, zamiast zaprosić do środka, abyś usiadła to stałem i gapiłem się na ciebie jak ciele na malowane wrota, a teraz, zamiast się z tobą przywitać, to gadam. Najpierw poczuł ciepłe pocałunki na świeżo wygolonej twarzy i pomyślał, że dawno nikt się z nim tak nie witał. Nie chodziło mu o to, że całowała go kobieta, ale o to, że usta dotykały policzka, tak jak witali się ludzie dawniej. Teraz jest moda na cmokania w powietrzu. Poczuł delikatny zapach dobrych perfum i pomyślał, że rzeczywiście wiele się w kraju zmieniło, jeżeli kobiety używają takich perfum. - Usiądź proszę Haniu – odsunął jej krzesło i zanim usiadła, ocenił, że ma zgrabną figurę w idealnie dopasowanej jasnej sukience, na co wcześniej nie zwrócił uwagi. - Może przeszkadzam? - Nie, nie! Jak widzisz, próbuję się jakoś urządzić, na razie z marnym skutkiem – zaśmiał się – Może napijesz się kawy? Brazylijska, nie te nasze, nie wiadomo skąd. - Powiem ci, że jak tylko otworzyłam drzwi, to mi tak kawą zapachniało, że teraz z chęcią bym się napiła. Pijąc kawę wypytywali się, to o życie tu na miejscu, wiejskie, powolne, to o rejsy w najdalsze zakątki świata, wielkie miasta, których Emil miał już dość i pragnął zaszyć się gdzieś w ciszy, z dala od ludzi, a ona, spragniona dużych miast, wypytywała, jak się tam żyje. Patrzyli na siebie ponad stołem i nie mogli się nadziwić, że to już tyle lat minęło od ostatniego spotkania. Spoglądał w jej ciemne oczy, w których przebijały jakieś tajemne błyski i myślał, że widział tyle pięknych kobiet, ale żadna z nich nie miała tego czegoś co uchwycił w jej spojrzeniu. - Co u braci? – zapytał, upijając łyk kawy. Słodko gorzkawy napój kojarzył mu się, nie wiedzieć czemu, nie z Brazylią, w której gościł kilkukrotne, ale z Grecją. Mieli kiedyś nieprzewidziany postój na Krecie. Naprawa silnika trwała dłużej niż planowano, ale on nie narzekał, zwiedzał w tym czasie wyspę i nigdy nie zapomni, jak zabrakło mu paliwa w wynajętym Suzuki Samuraju. Siedział przy drodze zrezygnowany i myślał, że przyjdzie mu tu, na tym pustkowiu nocować, kiedy w zapadającym ciemnościach dostrzegł światła nadjeżdżającego auta. Krzepki staruszek mówiący dobrze po angielsku wyciągnął linę z paki starej, zdezelowanej półciężarówki i zaholował go do wioski, gdzie mógł kupić nieco paliwo. Potem siedział wraz ze staruszkiem i jego przyjaciółmi w małej tawernie nad brzegiem morza i jedli maleńkie smażone rybki, fetę, oliwki, zapijając to retsiną, którą pił z dodatkiem sprita. Wracał potem według mapy, którą rozrysowali mu przyjaciele staruszka, ale mniej więcej w połowie drogi zatrzymał się, zgasił światła, wyłączył silnik i wysiadł z auta. Cisza, ale to taka cisza, jakiej nigdy przedtem, ani potem nie słyszał. Nad głową atrament nieba i gwiazdy, rozsypane, jakby siewca niestrudzony każdej nocy wychodził i je wysiewał a one wdzięczne, w podzięce błyszczały i mieniły się jak brylanty. Daleki odgłos silnika kutra rybackiego przywrócił go do życia, a może to głos Hani: - Fajnie się było spotkać po tylu latach, ale muszę już iść. - Naprawdę musisz już iść? – ocknął się zły na siebie, że zamiast słuchać dziewczyny, to wspominał jakieś odległe czasy. - Niestety, wiesz jak jest na gospodarstwie, zawsze jest co robić. - Spotkamy się jeszcze Haniu? Sam nie wiedział czemu to powiedział. Właściwie chciał zapytać, czy może ich odwiedzić, spotkać się z jej braćmi, zaprosić kiedyś do siebie, jak już trochę się urządzi, żeby posiedzieć i powspominać dawne czasy. Zaśmiała się. - No przecież zapraszałam cię do nas na sobotę. Zapomniałeś, że to imieniny Józefa, twojego serdecznego przyjaciela z dzieciństwa? - No tak. Dwudziesty drugi lipca – uderzył się otwartą dłonią w czoło. - Tak mnie słuchałeś – znów się zaśmiała...
-
1
-
Janek Stokłosa lubił marzyć. Siadał w oknie i patrzył na świat. Na wielkie podwórze, oborę z dwoma krowami, świnią i koniem, na kaczki taplające się w kałuży i chodzące gęsiego, jakby chciały się dokądś wyprowadzić — może do lepszych miejsc, gdzie będzie pod dostatkiem ziaren owsa czy choćby jęczmienia, których dziadek tak im skąpił. Kury także grzebały w poszukiwaniu ziaren, lecz były mniej wybredne. Zadawalały się obierkami z jabłek, sałatą czy czymkolwiek, co lądowało na podwórzu, wyrzucane przez gospodynię. W wielkim ogrodzie słychać było, jak spadają jabłka i trzeszczą stare drzewa pod naporem wiatru. Wszystko to utrzymywało go przy złudnej nadziei, że to wszystko tak już pozostanie. Powolne życie wsi, dokąd lubił uciekać, kusiło go tajemnie. Budził się, wygrzebując spod wielkich oceanów pierzyn, wyplątywał nogi spośród fal pierza i czuł się szczęśliwy. Jedyne co nie dawało mu spokoju, to dziadek. Za każdym razem, gdy się tu zjawiał, obserwował jak starość robi swoje. Skradała się jak kot, przysiadała obok i rozpoczynała rzeźbienie głębokich bruzd na twarzy, dobierała coraz bielszy odcień siwizny, aż dziadek stał się bieluteńkim starcem. Janka martwiły te zmiany. Zdawał sobie sprawę, że coś przemija. Poczuł to wyraźnie tamtej nocy, gdy obudziły go głosy dobiegające z podwórza. Wstał, wyszedł do kuchni i usiadł przy oknie, spoglądając na to, co się tam działo. Między starą jabłonią a studnią, leżała klacz o imieniu Baśka i kończyła swoje długie życie. Na jabłoni wisiała lampa naftowa, a stary weterynarz robił zastrzyk, który i tak już nic nie mógł zmienić. Ze łzami w oczach widział jak zaniepokojony hałasem sąsiad Jasnota, przybiegł, zastąpił zmęczonego dziadka i dalej pomagał weterynarzowi w walce, o której wszyscy wiedzieli, że jest już przegrana. Babcia, która również się przebudziła, stała z drugiej strony stołu oparta o parapet i równie bezsilna, jak on, patrzyła na to smutne wydarzenia. Przyglądał jej się przez chwilę i kiedy dojrzał spływającą łzę po policzku wiedział, że to koniec. Ścienny zegar wybił trzecią godzinę. Odeszła Baśka, która woziła go na sianokosy, potem ciągnęła wóz wypełniony sianem, które układali w stodole, by wraz z rodzeństwem skakać z najwyższej belki, wprost w ten zapach, który pamięta się już zawsze. Dziadek sadzał ich czasem na grzbiet konia, na jutowym worku i woził po podwórzu, do czasu, aż razem z bratem i kuzynką nie spadli na ziemię, niczym ulęgałki, tłukąc sobie różne miejsca z naciskiem na te miękkie, służące do siedzenia. Później babcia wprowadziła absolutny zakaz takich przejażdżek, więc musiało wystarczyć powożenie pustą furmanką pod czujnym okiem ojca i dziadka. Czasem nawet pozwolono mu zasiąść na starą, pordzewiałą przetrząsarkę do siana, która trzęsła niemiłosiernie na każdej nierówności. - Idź spać synu – głos babci wyrwał go z tych rozmyślań. Nie wiedzieć czemu, jedna i druga babcia mówiły do niego synu, ale nie protestował, bo i po co. Któregoś ranka wszedł do kuchni a tam pełno dymu, nie tylko tego z pieca, w którym babcia rozpalała właśnie ogień. Przy stole siedział dziadek z nogą założoną na nogę i palił papierosa, który kopcił i śmierdział, drażniąc nozdrza. Przez okno wlewały się słoneczne promienie, tworząc spektakl, jaki czasem widywał rano na łąkach, gdzie słońce jakby walczyło i siłowało się z mgłą. Na białej ścianie, pod którą stała misa do mycia, rozlewało się żółte światło, a gałęzie starej jabłoni poruszane wiatrem, tworzyły teatr cieni. Babcia przez cały dzień krzątała się po gospodarstwie. Rano robiła śniadanie. Potem w letniej kuchni parowała ziemniaki, dla świni, kur, a i kaczki czasem coś dzióbnęły, chowając honor do kieszeni. W ogóle wydawało mu się, że ta białowłosa, starsza kobieta wciąż coś robi: gotuję obiad, zbiera owoce w ogrodzie, by zrobić z nich przepyszne kompoty, dżemy czy powidła, doi krowy, przecedza mleko, robi sery i wyglądało to tak, jakby cały wszechświat gospodarstwa kręcił się wokół niej, a nie była już przecież młoda. Czasem zmęczona siadała przy stole, popatrzyła za okno na dziadka krzątającego się po podwórzu coraz wolniej, podpierającego się łaską i zapewne martwiła się co to będzie, kiedy go zabraknie. Po chwili, jakby zbudzona z jakiegoś letargu, stuknęła palcami zaciśniętej pięść w stół, wstała niezgrabnie, ociężale i znów wróciła do pracy, zupełnie jak kolejka elektryczna kolegi, którą po wypadnięciu z torów, stawiało się na nich z powrotem. Była osobą, która podtrzymywała w nich otuchę, wiarę w jutro i pielęgnująca wiarę w dobro, choć nie była wykształcona. Ot, cztery klasy ukończone, ślub w wieku siedemnastu lat, czwórka dzieci, które wyfrunęły z gniazd, pozostawiając ojcowiznę na głowie starzejących się rodziców. W tym domu szczęście budziło się wraz z Jankiem każdego dnia. Skrzypiały stare drewniane podłogi, trzaskało drzewo w piecu, do którego babcia właśnie dokładała i starannie zamykała żeliwne drzwiczki, by broń Boże jakaś iskra nie spadła na podłogę. Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżał, wydawało mu się, że domem opiekowały się niebieskie anioły. Dlaczego właśnie niebieskie, zapytał go kiedyś zdziwiony dziadek. - Jak to dlaczego? – odparł równie zdziwiony – Przecież ja się urodziłem w maju, niebieskim miesiącu, pełnym tajemnic i czegoś nieuchwytnego, co wisi w powietrzu i nigdy nie wiadomo, czy to jest dobre, czy złe. One po prostu chodzą za mną i się mną opiekują. - Fiu, fiu – gwizdnął dziadek, poprawiając czapkę i drapiąc się po głowie – Skąd ty takie rzeczy wiesz, o tych niebieskich aniołach i tych tajemnicach. - Jak to skąd? Sami mi mówią, kiedy się modlę wieczorem. - Widzę, że dusza twoja jest pełna przeczuć i tajemnic, więc w modłach swoich, wspomnij o mnie i moich grzechach. - No, a teraz ci opowiem jak to byłem mały i jeździłem z rodzicami na jarmark do pobliskiego miasta – ciągnął dziadek, idąc w kierunku obórki, by narąbać nieco drzewa. Przysiadał na pniaku i opowiadał o wielkim świecie w niewielkim miasteczku, o cyrkowych namiotach, do których udawało mu się czasem wślizgnąć, o tańczących niedźwiedziach, klaunach, siłaczach łamiących w rękach podkowy, tygrysach ryczących na treserów, czy choćby o linoskoczkach, za których modlił się żarliwie, by nic im się nie stało. - Tego świata już nie ma, niestety, ale dopóki nosisz go w sobie, jest częścią ciebie, pamiętaj o tym – wstawał, spluwał w dłonie i brał się za rąbanie drzewa. Wieczorami, szczególnie tymi długimi, jesiennymi, po wysłuchaniu wieczornych wiadomości i krótkich, zbyt krótkich jak dla chłopca, słuchowisk radiowych z bajkami i baśniami na dobranoc, dziadek wstawał, wyłączał radio i włączał, chyba równie stary, jak on gramofon, nakręcany korbką z boku. Zakładał jedną z pięciu płyt, jakie posiadał i po pokoju roznosiły się dźwięki walca, jeśli dziadek akurat miał dobry humor, poprawiony kieliszeczkiem czystej, na który babcia dawała przyzwolenia a po drugim kieliszku, bywało, że wstawał i zapominając o lasce, podchodził do babci, kłaniał się szarmancko jak na starego kawalerzystę przystało i prosił ją do tańca. Tak sobie wirowali: szczupły, wysoki, były kawalerzysta i niska, pękata, była praczka. Natomiast, kiedy w pokoju rozlegały się pierwsze dźwięki marsza, należało wówczas wstać i wyjść, zostawiając dziadka samego ze swoimi czarnymi myślami. Czasami przychodził do domu bogaty sąsiad, Stefan Jasnota i zagadywał dziadka o sprzedaż ogrodu, w którym rosły owe stare jabłonie, grusze, śliwy, mirabelki. Rósł też agrest — najlepszy jaki Janek kiedykolwiek jadł — ten świecący w słońcu żółty, no i oczywiście czerwony, któremu mogła dorównać jedynie słodka gruszka, którą przed nim odkryły już pszczoły. Jednak najlepsza w całym tym owocowym królestwie, była czarna porzeczka, szczególnie po deszczu, błyszcząca w słonecznych promieniach, ukryta na końcu ogrodu, tuż przy polu Jasnoty. Sąsiad przychodził zawsze z butelką wódki. Witał się słowami: - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, żegnał się, zanim przestąpił próg i musiał się nieco pochylać, by nie uderzyć głową o futrynę. Jankowi wydawało się, że to jakiś olbrzym wchodzi do domu, szczególnie kiedy nie było prądu i siedzieli za stołem, przy kopcącej lampie naftowej, przy której dziadek co rusz coś grzebał, lub świecach, gdy zabrakło nafty. Cień sąsiada wydawał się chłopcu groźny i tajemniczy, więc na czas pobytu, by nie stało się nic złego i aby zło, które być może sąsiad przyniósł ze sobą, nie rozgościło się w domu, próbował bronić go modlitwami, wzywając na pomoc niebieskie anioły. - To jak będzie drogi sąsiedzie? – zaczynał rozmowę Jasnota, odbijając butelkę wódki i rozlewając ją do dwóch kieliszków. Babcia nigdy z nimi nie piła, chociaż czasem, przy dobrym humorze wypijała kieliszek z dziadkiem lub przy okazji imienin, gdy w domu, zazwyczaj cichym i spokojnym, roiło się od śmiechu dorosłych, rozgrzanych wódką oraz dzieci, ganiających się i buszujących w każdym zakamarku, w poszukiwaniu ukrytych tam skarbów. Kobieta na czas nieprzyjemnych dla niej rozmów, kręciła się przy piecu, szykując coś na jutro, zajmowała się darciem pierza, lub łataniem dziur w spodniach męża i wnuka. - Sprzedacie sąsiedzie ogród? – dopytywał zainteresowany po pierwszym kieliszku, biorąc w dłoń chleb i wąchając go, choć na stole była naszykowana przez babcię wędlina: kiełbasa, kaszanka, pasztetowa, boczek, wszystko wyrobu własnego, bo jakże inaczej. Wszytko to, co wiele, wiele lat potem wspominał Jan Stokłosa, z niesmakiem jedząc marketowe, zafoliowane, niby wędliny. Powtarzał za każdym razem ten sam rytuał: wódka, obtarcie wierzchem dłoni ust i wąsów, powąchanie chleba i to samo co zawsze pytanie: - Dobry chleb, żytni, czuć, że nie ze sklepu. Samiście piekli kumo? - Od dawna już chleba nie piekę – gderliwie odpowiadała kobieta. - Wnuk przywiózł. Z piekarni jego dziadka. A, że dobry, to dobry, nie kupicie takiego w geesie. - Tu macie racje, kumo. Wróćmy jednak sąsiedzie do tematu – zwracał się do starego Stokłosy, znów nalewając wódki – To jak będzie? Sprzedacie, panie sąsiedzie? Stary Stokłosa wypijał wódkę, resztę jaka pozostała w kieliszku, te kilka kropel strząsał na podłogę i odpowiadał to, co odpowiadał zawsze: - Ano, nie sprzedam, miły sąsiedzie. Póki sił w piersiach i pary w rękach, nie sprzedam! - Spójrzcie, kochany kumie. Zostaliście sami. Dzieci daleko, wam, za przeproszeniem sił brak, by o to wszystko dbać, a do tego koń wam padł. Sprzedajcie chociaż łąkę, tą za torami, pod lasem. - Nie sprzedam!!! – pięść starego rąbnęła w stół, aż zabrzęczało szkło, a chłopiec począł jeszcze gorliwiej się modlić i prosić niebieskie anioły o pomoc, by sąsiad sobie już poszedł, dziadek się nie złościł i znów w domu było tylko słychać tykanie ściennego zegara. - Nie denerwujcie się sąsiedzie. Nie, to nie. Kłócić się nie będziemy. Tylko was proszę, gdybyście kiedy mieli sprzedawać, pamiętajcie, że ja jestem pierwszy. Wstawał wówczas od stołu, nieco chwiejnym krokiem, wypita wódka i ciepło zrobiły już swoje i podchodził do starego, by go wyściskać. - Na mnie, sąsiedzie możesz zawsze liczyć. Trza będzie koni pożyczyć, pożyczę, a i skosić pomogę, jak mi Bóg miły, że pomogę i to bez piniędzy – prostował się, rzucając ogromny cień na sufit oraz ścianę i wielką pięścią bił się w pierś. – Na Jasnotę zawsze możecie liczyć, drodzy sąsiedzi. Pamiętajcie o tym – siadał z powrotem na swoje miejsca, rozlewał wódkę już nie koniecznie do kieliszków i wiadomo było, że temat sprzedaży został na jakiś czas zakończony. Stokłosowa odkładała wówczas robotę na bok i mówiła do mężczyzn: - Jak przyjdzie czas, że trzeba będzie sprzedawać, dowiecie się o tym Jasnota pierwszy, ale zapamiętaj sobie moje słowa: ogród po mojej śmierci! Dopóki żyję, nie pozwolę! Powycinasz drzewa, zaorasz i obsiejesz. Póki żyję, chcę słyszeć jak spadają jabłka i grusze, jak pachnie wszystko po deszczu i budzi się do życia wiosną, rozumiesz?! - Co mam nie rozumieć, dobrodziejko – szurało odsuwane krzesło i Jasnota przypadał do spracowanych rąk kobiety, by je ucałować, a ta ze śmiechem, chowała je za siebie, wołając: - A idź że, pijanico jeden – i dziadek również zaczynał się śmiać, wkładając Sporta w fifkę i zapalając go zapałką, która jeszcze przez chwilę płonęła, dodając nieco blasku kuchni. - Usmażę wam kaszanki na cebulce, tak jak stary lubi – rzuciła babcia już weselszym głosem. Tak kończyły się próby kupna ogrodu czy też łąki pod lasem, przez sąsiada Jasnotę. Była złość, gniew, modlitwy, a i radość na końcu, jak słońce po deszczu, co z rozrzewnieniem wspominał Jan Stokłosa, siedząc w pustym mieszkaniu na dwunastym piętrze i spoglądając na miasto skąpane w letnim deszczu. Głośny dźwięk starego, ściennego zegara wyrwał go z rozmyślań. Manuel del Kiro
-
Alkamon miasto radości
Manuel del Kiro odpowiedział(a) na Manuel del Kiro utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ten tekst jest fragmentem czegoś, co kiedyś być może zamieni się w książkę. Przed chwilą udostępniłem większy fragment, pierwszą część napisaną około dwóch lat temu. Wtedy pisałem trochę inaczej ale myślę, że całość ma sens i utrzymana jest w jednakim klimacie. Dziękuję za Wasze komentarze i pozdrawiam. -
Alkamon miasto radości - początek
Manuel del Kiro opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
W Alkamon nikt już nie słyszy, jak szemrzą kamienie. Wybrukowane, wąskie uliczki, czasem jeszcze zapłaczą z tęsknoty za dawnym życiem, kiedy to przed wschodem słońca, rozkładano stragany a kupcy swym doniosłym, zdartym do granic możliwości głosem, budzili mieszkańców. Nad ulicą Bebele unosił się wówczas zapach świeżej bazylii, cynamonu czy choćby kardamonu, który potrafił pobudzać wyobraźnię młodych chłopców, z tęsknotą spoglądających na białe żagle wypływające z portu w szerokie, nieznane im morze. Mały Kim, niczym posłaniec dobrych wieści, biegał boso po dobrze znanych uliczkach, dźwigając na wątłych ramionach, kosz z pieczywem. Pukał do brzydkich, odrapanych drzwi i sprzedawał swój towar, tak starym, jak i nowym klientom piekarni ojca. Musiał się spieszyć, bo przecież nikt nie lubił zbyt długo czekać. Potem wracał do piekarni, zostawiał zarobione pieniądze, brał kolejny kosz i znów ruszał w drogę, a miasto szumiało, budząc się do życia. W porcie, w starej tawernie zrośniętej z życiem rybaków i marynarzy, przywitał Kima właściciel, pan Boo: - Co tam mały u ciebie słychać. Wciąż dźwigasz te ciężkie kosze, a przecież to nie jest praca dla ciebie. Powiedz ojcu, niech kupi muła, będzie dużo szybciej i więcej zarobi. Na takiego muła założy dwa pełne kosze i jeszcze ciebie posadzi na grzbiet, nie będziesz się tak męczył. A jeszcze jakby wóz dokupił, to mógłbyś jeździć do młyna po mąkę i nie musiałby płacić za dostarczanie mąki kulawemu Josifowi, staremu kutwie i oszustowi. Chłopiec zdjął z pleców kosz i postawił go na stoliku. - Panie gospodarzu, pan wie, że taty nie stać na kupno muła. Większość pieniędzy, jakie zarobimy idzie na leczenie mamy, która już tak długo choruje. - No tak, wiem o tym, ale szkoda mi ciebie chłopcze, to ponad twoje siły, takie codzienne dźwiganie pełnych koszy. - Ja się już przyzwyczaiłem i nie jest mi ciężko. - Dobrze już dobrze, weź kosz i chodź ze mną do kuchni. Tawerna żyła, skąpana w nieśmiałych jeszcze słonecznych promieniach, które osiadały delikatnie na surowych twarzach rybaków rozmawiających cicho nad szklaneczkami rumu. Wszyscy tu znali małego Kima, więc pozdrawiali go, tymi swoimi niezgrabnymi uśmiechami, ciężkimi jak ich życie. W kuchni mieszały się zapachy. Zapach smażonych ryb mieszał się z zapachem jajecznicy na boczku, smażonej wygłodniałym marynarzom i drażnił powonienie chłopca. - Siadaj mały. Zjesz trochę jajecznicy? - Dziękuję panu, ale muszę iść dalej, jeszcze mi dużo pieczywa zostało. - Czy sprzedałeś już wszystko co miałeś dla stałych klientów? - Tak, resztę może sprzedam na bazarze. - Słuchaj chłopcze, są tu marynarze ze statku Silence, oni kupią od ciebie to co masz w koszu. Co ty na to? - Naprawdę? To byłoby dobrze, ale czy oni zapłacą uczciwie – zmartwił się Kim. - Oczywiście, że tak. Nie dam cię oszukać mały, nie martw się. A teraz siadaj i jedz a ja zaniosę im pieczywo i przyniosę ci pieniądze. - Dziękuję panu – rzucił chłopiec za wychodzącym z kuchni mężczyzną. Żona pana Boo nałożyła dymiącą jajecznicę na miskę i podała ją Kimowi, mówiąc: - No, jedz chłopcze, bo pewnie jeszcze nic nie jadłeś. - Dziękuję pani Floo, jestem taki głodny, że zapach pieczywa, które nosiłem na plecach, omal nie doprowadził mnie do szaleństwa. - To, czemu nie urwałeś sobie trochę chleba, żeby zjeść? - Nie mogę. Muszę wszystko sprzedać, a dopiero potem idę na targ i robię zakupy, z których moja siostra przygotowuje posiłek. Muszę sprzedać wszystko, bo pieniądze są potrzebne na leki dla mamy. Kobieta pogłaskała go po głowie i powiedziała: - Biedna ta wasza matka, tak długo już choruje, ale dobrze, że ma takie dobre dzieci, które jej tak bardzo pomagają. Kobieta podeszła do drugiego stołu, na którym leżały ryby, mięso i warzywa, wzięła stary zatłuszczony papier i zawinęła w niego kilka świeżych ryb, mówiąc: - Dam wam kilka ryb, to sobie zrobicie porządny obiad. Twoja siostra chyba potrafi przyrządzić rybę? - Tak, Selena dobrze gotuje – mówiąc to kończył dojadać jajecznicę. Po chwili w drzwiach pojawił się pan Boo, podszedł do stołu i położył obok Kima mały woreczek, w którym pobrzękiwały monety. Chłopiec, choć umiał liczyć, bo nauczył go ojciec, wiedział, że nie musi tego robić, bo pan Boo był uczciwym człowiekiem i nigdy by ich nie oszukał. - Oto twoja zapłata. Chłopiec podziękował, zarzucił na plecy pusty kosz, w którym teraz spoczywały tylko ryby i ruszył w drogę powrotną. Droga do domu prowadziła wzdłuż linii brzegowej morza, gdzie o tej porze rybacy, którzy sprzedali już swój towar, czyścili i rozwieszali sieci. Mały roznosiciel pieczywa przechodził obok chaty starego rybaka, Nataniela, który siedział na dużym kamieniu nieopodal chaty i oparty plecami o wielki cyprys drzemał w jego cieniu. - Dzień dobry – powitał staruszka. Starzec otworzył swoje, niegdyś niebieskie a teraz wyblakłe oczy i odparł: - Witaj Kimie, co dobrego u ciebie słychać? - Wszystko dobrze, proszę pana. Sprzedałem pieczywo i wracam do domu. - A więc mówisz, że już wszystko sprzedałeś i nie zostały ci nawet okruchy chleba. - Wszystko, panie Natanielu. Nie zostały mi nawet okruchy. - A to szkoda, bo liczyłem, że dasz coś staremu niedołędze, jak to nieraz czyniłeś, żebym nie umarł z głodu. - Nie mam już pieczywa, ale dobra pani Floo dała mi kilka ryb, więc mogę się z wami podzielić – odparł chłopiec, choć wiedział, że ryby przydałyby się w domu i Selena zrobiłaby z nich pyszną zupę, którą mogłaby się posilić matka. - Och Kim, ty jesteś małym chłopcem z wielkim sercem. Kiedyś dobro zapuka do waszych drzwi i wszystko się odmieni na lepsze, zobaczysz chłopcze. Jeśli możesz, to zostaw mi jedną rybę a resztę zanieś do domu. Ale, zanim pójdziesz, wejdź do mojej chaty i weź ze stołu kilka pomarańczy, które przyniosła mi stara Su, straganiarka, która czasem tu do mnie zagląda. Roznosiciel pieczywa wszedł do chaty, położył rybę zawiniętą w zatłuszczony papier na stole i wziął kilka pomarańczy. Potem ruszył w dalszą drogę na bazar, gdzie musiał jeszcze zrobić zakupy. Na ulicy Babele, wciąż unosił się magiczny zapach i słychać było nawoływania kupców, mające zachęcić do kupna ich towaru. Chłopcy siedzący na płaskich dachach domów, tęsknie spoglądali na białe żagle rozpięte na błękicie morza i wzdychali do przygód, które kiedyś zapewne ich spotkają. - Kim, Kim, chodź no tutaj – zawołała jakaś kobieta za nim. Odwrócił się i poznał starą Su, tą, która przyniosła pomarańcze staremu rybakowi. Podszedł do straganu z cytrusami i przywitał się z kobietą. - Powiedz mi Kim, jak się czuje twoja mama – zapytała z troską w głosie. - Doktor, który był kilka dni temu, mówił, że na razie nie ma poprawy, że potrzeba dużo czasu, żeby mama wyzdrowiała. - Biedna ta twoja mama. Masz tu trochę cytryn, mandarynek, kiwi. O, jeszcze awokado i mango. Twoja mama potrzebuje dużo witamin. Chłopiec sięgnął do kieszeni spodenek, by zapłacić za towar, ale kobieta nie chciała przyjąć zapłaty, mówiąc, że to dla chorej. Kim podziękował i poszedł na dalsze zakupy. Kiedy wrócił do domu, było już prawie południe. Selena krzątała się po izbie kuchennej, przygotowując obiad a Kim wszedł do drugiej izby, w której leżała matka. Mdły zapach choroby unosił się w powietrzu, mieszając się z zapachem z kuchni. W rogu ciemnej izby, w łóżku zbitym niewprawnymi dłońmi piekarza, leżała kobieta. Jej twarz w wątłych promieniach słonecznych, wdzierających się przez ciężkie zasłony, była woskowo szara i odbijała się na niej boleść. Zapadnięte oczy, niegdyś tak piękne, teraz zgaszone, spoczywały na suficie i kobieta zdawała się nie zauważać obecności chłopca. - Mamo to ja, Kim – szepnął nad uchem kobiety. Powoli, z wielkim trudem, odwróciła głowę w stronę skąd dochodził głos i kąciki jej ust jakby się uniosły delikatnie, w słabym uśmiechu. - A to ty synku – szepnęła z trudem. - Tak mamo, to ja. - Opowiedz mi synku, jak wygląda świat i co dziś widziałeś – szepnęła do ucha syna, który się nad nią pochylił. Kim się wyprostował, usiadł na łóżku i biorąc matkę za rękę zaczął opowiadać. - Kochana mamo, schodząc w dół naszą ulicą, widziałem piękne morze, mieniące się błękitem z przeplatanymi srebrnymi punkcikami, zupełnie jakby ktoś rozsypał na nim gwiazdy. Do zatoki wpłynęło kilka delfinów i straciłem trochę czasu w drodze powrotnej, oglądając ich zabawy. Były tak cudne i radosne, a ja tak bardzo chciałem, żebyś mogła je zobaczyć. - Ja to wszystko widzę, właśnie, teraz kiedy mi o tym mówisz, synku. Mów dalej, co jeszcze widziałeś. I mały Kim opowiadał o tym jak przyjął go i ugościł właściciel tawerny, pan Boo i jego żona, o tym, jak sprzedał pieczywo marynarzom, o starym Natanielu i straganiarce Su. Matka słuchając tych opowieści jakby się uspokajała, jej oddech nie był już taki ciężki i kiedy chłopiec skończył opowiadać, wydawało się, że kobieta zasnęła. Kim siedział jeszcze przez chwilę, lecz kiedy poruszył się, aby wstać i zejść do piekarni, by pomóc ojcu, oczy matki się otwarły i przytomnym wzrokiem spojrzała na syna. - Pamiętaj, abyś zawsze był dobrym człowiekiem i nigdy nikogo nie krzywdził. Powinieneś nauczyć się pisać i wszystko to, co mi opowiadasz, zapisywać. Twoje opowieści są tak barwne, że czuję, jakbym to ja sama wszystko widziała. A teraz idź, pomóż ojcu w piekarni a ja się prześpię trochę. Kim pochylił się, pocałował matkę w zimne czoło, po czym wyszedł do kuchennej izby. Selena obierała ziemniaki. Siedziała na małym stołeczku i pochylona nad starym garnkiem w skupieniu operowała małym nożem, a cienkie strużki obierek wypływały spod ostrza, spadając na klepisko izby. Wyglądała dużo poważniej, nad swoje 15 lat. Ciężka nocna praca w piekarni u boku ojca, a potem równie ciężkie prace w domu, zostawiały na jej młodej twarzy coraz wyraźniejsze ślady. - Jak mama – zapytała brata, kiedy stanął na chwilę obok. - Źle. Jest bardzo słaba. Ta choroba nie odpuszcza. Ona teraz śpi, więc zejdę do piekarni, a kiedy wrócę posiedzę przy niej. - Idź, pomóż tacie. Kiedy skończycie zupa będzie gotowa. Kim wyszedł z domu i po kilku stopniach zszedł do piekarni, którą znajdowała się pod ich domem, w wielkiej piwnicy. Ojciec stał nad dużą wagą i skrupulatnie odmierzał mąkę. Pomagał mu mały chłopiec, młodszy kuzyn Kima. Edwin dokładał lub odejmował ciężarki na szalę a Lui, czyli ojciec Kima przesuwał obciążnikiem po skali wagi, złoszcząc się i złorzecząc staremu Josifowi, który zaopatrywał ich w mąkę. - To stary złodziej, znów nas oszukał, w każdym worku brakuje po pół kilo a na dziesięciu workach to już jest pięć kilo. - Jestem tato – odezwał się Kim, by przerwać złorzeczenia ojca. Lui odwrócił się i chmurna twarz wypogodziła mu się na widok syna. - No jak, sprzedałeś wszystko? - Tak tato, sprzedałem wszystko. - A jak się czuje mama? - Źle tato, ale teraz zasnęła. Twarz mężczyzny znów spochmurniała, ale po chwili zadumy rzekł do syna: - Synu, przygotuj zaczyn, a my z Edwinem przygotujemy resztę. Będziesz musiał potem iść do Floriana i powiedzieć, żeby pojutrze przywiózł nam drzewa. - Dobrze tato. Zabrali się za pracę. Lui z Edwinem szorowali stare dzieże, aby były gotowe na nocną zmianę, kiedy przyjdą, by zacząć wszystko jeszcze raz, krok po kroku przygotowując ciasto do wypieku, a Kim uwijał się przy zaczynie. Kiedy skończyli, słońce stało już wysoko na nieboskłonie, grzejąc niemiłosiernie. Poszli na górę do domu, umyli się i zanim zasiedli do stołu, Lui zajrzał do izby, gdzie leżała jego żona. Selena nakładała zupę i dymiące miski stawiała na stole. Para unosiła się, krążąc wokół twarzy chłopców, lecz oni nie zaczynali jeszcze jeść, czekając cierpliwie, aż wróci Lui. Wrócił po chwili, a Selena z małą, dymiącą miseczką, ruszyła w kierunku drugiej izby. Ojciec ciężko zasiadł za stołem, przeżegnał się, a chłopcy poszli za jego przykładem. Potem wszyscy w skupieniu, odmówili krótką dziękczynną modlitwę i zaczęli jeść. Twarz ojca, której przyglądał się ukradkiem Kim, była szara i ściągnięta grymasem bezradności i strachu o życie żony. Ta bezsilność była straszna i chłopiec dobrze o tym wiedział. - Jakie to straszne mieć biednego ojca — pomyślał, lecz zaraz skarcił się za te słowa mówiąc - Ale przecież to nie jego wina, że jesteśmy biedni i nie mamy pieniędzy, żeby mama mogła iść do szpitala się leczyć. On ciężko pracuje i ja z Seleną ciężko pracujemy, a mimo to wciąż jesteśmy biedni. To jest niesprawiedliwe, bo na przykład taki pan doktor jest bogaty, a nas nie stać, aby kupić muła. W milczeniu zjedli gęstą, pożywną zupę. Z izby, w której leżała matka wyszła Selena, niosąc miskę z prawie nietkniętą zupą. - Nic nie zjadła — raczej stwierdził niż zapytał ojciec. - Tylko kilka łyżek. Mówi, że nie chce jej się jeść, tylko pić. - Czyżby miała gorączkę? - Nie, czoło ma chłodne – odpowiedziała Selena, stawiając miskę na szerokim taborecie, stojącym obok pieca, gdzie odkładało się brudne naczynia. Lui siedział, spoglądając za okno, a kiedy chłopcy byli już przy drzwiach, z zamiarem pójścia na plac, gdzie spotykały się dzieci z miasteczka, powiedział nie odwracając głowy od okna: - Chłopcy, nanieście wody a potem idźcie do Floriana i powiedźcie, żeby za dwa dni przywiózł drzewo. Kiedy przynieśli wody z pobliskiej studni, ojciec wciąż siedział spoglądając przez okno, na pustą o tej porze ulice. Selena podziękowała im za wodę i poczęstowała arbuzem. Kiedy zasiedli za stołem ktoś zapukał do drzwi. Ojciec odwrócił zmęczoną, szarą twarz od okna i powiedział: - Proszę! Drzwi powoli się uchyliły i do izby weszła staruszka, choć jak na staruszkę, była zadziwiająco wysoka i szła pewnym, równym krokiem, podpierając się sękatym kosturem. Kiedy podeszła do stołu, powiedziała: - Czy pozwolisz gospodarzu odpocząć chwilę strudzonym nogom? - Proszę, siadajcie i odpocznijcie. Dokąd Bóg prowadzi? Kobieta usiadła i zaczęła się rozglądać po izbie, w której bieda wyzierała z każdego kąta. Ubrana była w długą, szarą suknię, do złudzenia przypominającą habit. Spod szerokiego kaptura, niedbale zarzuconego na głowę, wyzierały włosy koloru popiołu zmieszanego z ziemią. Twarz oblekała siatka zmarszczek, lecz mimo to widać było, że kiedyś była piękną kobietą. Uważnie przyglądała się wszystkim twarzom po kolei, a jej jasnobrązowe oczy jakby duszę przewiercały. Lui ponowił pytanie, lecz kobieta ponownie nic nie odpowiedziała, a jej wzrok spoczął na drzwiach do drugiej izby. Wstała i ruszyła w tamtym kierunku, a Lui i Selena wymienili ze sobą trwożne spojrzenia. - Proszę tam nie wchodzić – krzyknęła dziewczyna i podbiegła łapiąc staruszkę za rękę, lecz po chwili puściła ją z krzykiem, tak była lodowata. Lui zerwał się zza stołu i ruszył ku nieznajomej, lecz ona była już w środku. Stała nad łóżkiem i coś szeptała, kładąc dłoń na czole chorej. Wszyscy czworo byli już w izbie, lecz nikt nie śmiał przerywać staruszce. W promieniach słonecznych, które wpadały do środka, Kim ku własnemu zdziwieniu i przerażeniu, dostrzegł dwie postacie stojące tuż za staruszką. Były prawie tak wysokie, jak ta izba i bił od nich taki blask, że chłopiec musiał zasłaniać ręką oczy, tak był oślepiony. W pewnym momencie wiedźma, bo tak nazwał ją w myślach, spojrzała na niego i powiedziała: - Chłopcze, albo będziesz kiedyś nędzarzem z wyobraźnią, która nie będzie dawała się okiełznać, do momentu aż zwariujesz, albo zaczniesz ją poskramiać i obłaskawiać, jak poskramia się dziki wiatr, wiejący w wielkie żagle. Ja wiem, jak się zakończy twoja historia, ale ty musisz przeżyć swoje życie, potykając się i upadając, by wstawać silniejszym. Ja mogę dać ci tylko wskazówkę, choć uwierz, bardzo niewielu ją otrzymuje. Spojrzała w kierunku ojca chłopca i powiedziała: - On musi się nauczyć czytać i pisać. Tylko tyle mogę powiedzieć, choć widzę całe jego życie i przed wieloma błędami mogłabym go ostrzec, ale nie mogę tego zrobić. To jest pierwsza wskazówka, w ciągu swojego życia dostaniesz je jeszcze tylko dwie i postaraj się z nich mądrze korzystać – znów zwróciła się do chłopca. - Ale my nie mamy pieniędzy na jego naukę, on musi pracować, inaczej nie damy rady przeżyć. Starucha odwróciła się i wyszła z izby, a zaniepokojony Lui i Selena pochylili się nad łóżkiem. Kobieta podeszła do stołu, gdzie stał oparty kostur, wzięła go w dłoń i ruszyła ku wyjściu, lecz mały Kim zagrodził jej drogę i mimo iż bardzo się bał tej kobiety, zapytał: - A co z moją mamą? - A co ma być – odparła. - Czy ona wyzdrowieje? - Już niedługo nic jej nie będzie. Będziesz mógł z nią porozmawiać i opowiadać o tym, co widziałeś. Będziecie teraz żyli spokojni o jej zdrowie, bo choroba już odeszła. A teraz żegnaj mały, do zobaczenia – otworzyła drzwi i wyszła. Chłopiec stał jeszcze przez chwilę, a potem jakby się ocknął z odrętwienia, w które na chwilę zapadł i wybiegł z domu, by zadać jakże ważne pytanie: - Co z tymi postaciami, które stały obok niej i gdzie się podziały – lecz ulica była pusta, nigdzie nie było nieznajomej staruszki. Zawiedziony zawrócił, z zamiarem powrotu do izby, kiedy przed progiem ujrzał sakiewkę. - To chyba ona zgubiła – pomyślał, złapał sakiewkę i popędził w dół ulicy, w kierunku portu, bo wydawało mu się, że tylko tam mogła się udać nieznajoma, lecz jego poszukiwania były bezowocne. -
Nigdy nie poznałem jej imienia. Nie wiem dlaczego po prostu nie spytałem. Może dlatego, by nie spłoszyć tych jej opowieści, które toczyła każdego dnia, gdy tylko słońce zaczynało chować się za dachami, na końcu miasta, tam gdzie do późnych wieczornych godzin handlowano czym się tylko dało. Siadała wówczas przed swoim domem, na starym, odrapanym krześle i czekała, aż wieczór zawiśnie nad ulicą. I tak dzień po dniu, od wczesnej wiosny po późną jesień a ja spieszyłem z drugiego końca miasta, by przykucnąć obok i słuchać jej słów jak urzeczony. Wydawało się wówczas, że świat przystanął na ten czas, choć auta sunęły czarną drogą, przez uchylone okno po drugiej stronie ulicy słychać było radio grające skoczną muzykę, do portu wpływały rybackie kutry z pełnymi ładowniami a zmęczeni rybacy ożywali, gdy tylko ich stopy dotknęły lądu. Staruszka wyglądała jak królowa cyganów. Twarz miała ogorzałą od wiatru, spękaną od zmarszczek ale czarne oczka pełne były tajemnych blasków a kiedy spojrzała na człowieka, to miało się wrażenie, jakby ktoś gorącym żelazem wypalał mózg, trzewia a nawet stopy. Może dlatego większość ludzi jej się bała i kiedy tylko zasiadała ze swoim starym, trzeszczącym krzesłem, w którego rogoży – tak nam się czasem wydawało, łowiła gwiazdy, w pośpiechu przechodzili na drugą stronę. Pierścionki z kolorowych kamyków lśniły na jej palcach. Gruby, czarny mimo wieku warkocz, spływał niczym wodospad z jej ramienia. Z wnętrza domu przez uchylone okno, czuć było zapach przeróżnych ziół, mających przynieść ulgę w cierpieniu. Przeróżne maści które sama robiła niosły ulgę poparzonym, obolałym a nawet ukąszonym przez jadowite żmije, których niestety w Alkamon nie brakowało. - Babko Jazmin – odezwała się stara Hortensia, dalsza sąsiadka, która czasem przychodziła, by zapytać staruszkę o coś, co w danej chwili zaprzątało jej głowę – Śniło mi się, że ten nowy listonosz przyniósł mi list. Wszyscy mówili o niej Jazmin, bo tak mówił do niej mąż ale ona twierdziła, że to nie jest jej prawdziwe imię. - Jaka była wówczas pogoda w twoim śnie? - Zapukał do drzwi a ja wyszłam przed próg, chociaż zawsze wpuszczam go do środka. Wydaje mi się, że był piękny dzień ale gdzieś z daleka słychać było jakby grzmot. - Nie czekaj na list, prędzej od niego dotrze do ciebie wiadomość od kogoś, kto wróci z dalekiej podróży. - Ale co to będzie za wiadomość? Dobra czy zła? - Czekaj cierpliwie, już niedługo ten podróżny zawita do naszego miasteczka. Nieco rozczarowana Hortensja machnęła ręką, odwróciła się i odeszła. Któregoś pięknego, niedzielnego popołudnie, kiedy to nasz maleńki świat pogrążył się w sjeście, w półsnach, w których to wszyscy starcy stawali się dziećmi a dzieci śniły o dorosłości, przechodziłem obok domu babki Jazmin, kiedy usłyszałem jej głos: - Kim! Kim! Przystanąłem zdziwiony i spojrzałem w kierunku skąd dobiegał głos. Stała w oknie i machała na mnie abym podszedł a kiedy to zrobiłem, powiedziała: - Wejdź do domu, brama jest otwarta. Tak oto znalazłem się w jej królestwie. Ciemny, pstrokaty dom, pełen starych, kulawych mebli, kilku ściennych zegarów, pokazujących różne godziny, wyblakłych dywanów, no i tej kuchni o której tyle w mieście się mówiło. Pod powałą wisiały zioła na sznurze, przeciągniętym od jednego do drugiego końca pomieszczenia. - Usiądź chłopcze – wskazała na krzesło przy okrągłym stole w pokoju, który kiedyś był chyba jadalnią. Sama usiadła na przeciw, położyła ręce na stole i zaczęła dłońmi wygładzać koronkowe serwetki. Ojciec kiedyś opowiadał, jeszcze w dawniejszych czasach, kiedy to lubił wieczorem po kolacji z nami porozmawiać, że tak naprawdę to niewiele wiadomo o rodzinie babki Jazmin. Przybyła do Alkamon wraz z mężem, człowiekiem niespokojnym jak wiatr, który podobno, gdzieś tam daleko stąd, znalazł nieco złota i za tą resztkę której nie zdążył przehulać z kompanami Jazmin kupiła ten dom. - Kiedyś był tak piękny, że wielu im go zazdrościło. Z tyłu był piękny ogród, z głęboką studnią do której wpadały liście drzew, lecz nie promienie słońca. Stary ogrodnik przychodził by dbać o kwiaty, którymi lubiła się otaczać pani domu. Przycinał róże, plewił grządki z warzywami, jesienią grabił liście. Młodym niedługo po osiedleniu urodził się synek, piękny niczym promyk słońca, oczko w głowie rodziców. Jako kilkuletnie dziecko biegał po ospałych ulicach Alkamon, wodził prym wśród dzieciarni i z niezwykłą łatwością zawierał nowe znajomości. Mały Lucas zaprzyjaźnił się z ogrodnikiem. Zwierzał mu się ze swych dziecięcych marzeń i tajemnic a stary Benjamin opowiadał mu bajki, które często sam wymyślał. Do dziś nie wiadomo, co się wydarzyło tamtej nocy. Ciało męża Jazmin, Carlosa, znaleziono w przydrożnym rowie. Mówiono, że wdał się w bójkę z nieznanymi ludźmi w oberży Pod Bykiem. Tej samej nocy, kiedy ludzie przyszli powiadomić nieszczęsną żonę, ta ubrała się w pośpiechu, zarzuciła ciemnofioletową chustę na głowę i wybiegła z domu, pozostawiając śpiące dziecko. Kiedy wrócili z ciałem Carlosa, niesionym na ramionach mężczyzn, złożyli go w patio, by obmyć i ubrać, Jazmin zauważyła zniknięcie syna. W jedną noc jej życie przestał mieć jakikolwiek sens. Wiatr poruszył okiennicami, zaszeleścił firanką i ustał. Po chwili, choć na to nic nie zapowiadało, spadły pierwsze ciężkie krople deszczu. - Zawołałam cię tu po to, by poprosić cię o przysługę – wciąż poprawiała koronkowe serwetki, wygładzając je jakby jej dłonie były żelazkiem. - Może napijesz się herbaty? Mam też pyszne konfitury z malin i mięty. - Wody bym poprosił, jeśli można. Po chwili staruszka postawiła przede mną metalowy kubek z zimną wodą i pyszne, słodkie konfitury z ożywczą miętą, które, muszę przyznać, zjadłem chyba nieco za szybko, tak były dobre. Jazmin również jadła konfitury. Powoli nabierała je na łyżeczkę a następnie, kiedy czerwony przysmak zniknął w jej ustach, wydawało mi się, jakbym patrzył na małą dziewczynkę, której wielką radość sprawia jedzenie tego smakołyku. - Jesteś uczciwym i pracowitym chłopcem i każdy w mieście może to potwierdzić – zaczęła rozmowę a ja próbowałem nie patrzeć w te jej niesamowite oczy – Jestem już stara, samotna i zapewne wkrótce przeniosę się do tego lepszego świata. Obserwuję cię już długo i wiem, że dobrze wybrałam. Nikomu w mieście chyba przez myśl nie przeszło, że babka Jazmin mogłaby umrzeć. Wrosła w to miasteczka i było tak, jakby tu przyszła na świat i tak też ją traktowali mieszkańcy. Znali ją na bazarze i dobrze wiedzieli, że żadna przekupka jej nie przekrzyczy i że zawsze jest tak, jak ona tego chce i żadne targowanie nic nie zmieni. Znali ją rybacy od których kupowała świeże ryby, by suszyć je potem na słońcu, aż zaczynały błyszczeć i mienić się srebrzyście. Znał i cenił ją nawet burmistrz, któremu kiedyś ratowała chore dziecko, z powodzeniem oczywiście, za co był jej bardzo wdzięczna i kłaniał się, uchylając lekko kapelusz, ilekroć spotkał ją na ulicy. - Mówi się, że tacy ludzie jak ty mają skrzydła. Właściwie to powinno się to mówić o ludziach którzy kończą już swoje życie a nie dopiero zaczynają, ale ja znam się na ludziach, dlatego postanowiłam powierzyć ci moją tajemnicę. Moje dni są już policzone. Niedługo nad naszym miastem zawieje wiatr z północy i przyniesie wiele zła, ale pamiętaj, zło nigdy nie przychodzi nie proszone. Ktoś je tu zaprosi, ktoś kogo ty już poznałeś. Miasto zaczęło budzić się do życia. Stukały otwierane okiennice, przez uchylone okno dobiegały ożywione głosy i choć po deszczu nie pozostało ani śladu, to w powietrzu czuć jeszcze było jego zapach. ××× Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Rozmyślałem o słowach babki Jazmin i dopiero kiedy słońce zaczęło wstawać nad morzem, sen otulił moją głowę. Obudziły mnie krzyki dobiegające z ulicy i dźwięku dzwonu bijącego w niezwykły sposób, gwałtownie i nieprzerwanie, przez długi, długi czas. Do pokoju wpadł ojciec i zawołał, że pali się dom babki Jazmin ale do mnie to nie docierało, mój mózg był jeszcze zanurzony we śnie i dopiero kiedy ojciec mną potrząsnął, zorientowałem się, że stało się coś bardzo złego. Kiedy wybiegliśmy z domu, ciepły północny wiatr owionął nam twarze i od razu przypomniałem sobie słowa staruszki o północnym wietrze i o kimś kto zaprosi zło do naszego miasta. - To ten mężczyzna który pojawił się u nas w sklepie, zaraz po tym jak zjawił się cyrk. Matka od razu powiedziała, że za tym człowiekiem idzie zło – myślał, biegnąc obok ojca z bijącym sercem. Widać już było płonący dom staruszki a właściwie to dopalało się to co z niego zostało. Mężczyźni podawali sobie wiadra z wodą, strażacy gasili z sikawki konnej a z dołu biegli rybacy, którzy niedawno powrócili z połowu, porzucili wszystko i ruszyli na pomoc. Kobiety stały nieco dalej, rozmodlone i jakby nieobecne. Dzieci stały poszeptując sobie coś i chyba nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji. - Gdyby nie ten przeklęty wiatr, może udałoby się ją uratować – rzucił ktoś z tłumu. - Gdyby nie ten wiatr, być może nie doszło by do pożaru. Musiała zasnąć przy zapalonej świecy, którą zawsze stawiała na szafce przy łóżku, a że noc była parna, okno uchylone, to o nieszczęście nie trudno. Zerwał się wiatr, firanka zapaliła się od świecy i dalej to już szybko poszło. Babka pewnie nie zdążyła się nawet przebudzić. Na drugi dzień po pożarze, poszedłem pod spalony dom, by się nieco rozejrzeć. Grubym kijem grzebałem w pogorzelisku w nadziei, że może coś znajdę. Nocny deszcz dogasił jeszcze tlące resztki, także nie musiałem się obawiać, że się poparzę. Nie wiem czy dobrze zrozumiałem słowa starej kobiety - Pamiętaj, kiedy to zło mnie dopadnie, szukaj w tym domu małej, srebrnej szkatułki w której znajdziesz srebrny pierścień, który ochroni cię przed złem, dopóki będziesz dobrym człowiekiem. Ten pierścień miałam nadzieję ofiarować kiedyś mojemu synowi, no ale los chciał inaczej. Stałem w miejscu gdzie nie tak dawno był salon i jadłem pyszne konfitury, gdy nagle ziemia zadrżał. Trzęsienie ziemi nie było dla nas czymś niezwykłym, lecz tym razem wydawało się, że zatrzęsło nieco mocniej i mury które ocalały z pożaru, zaraz runą. Nie zdążyłem ruszyć się z miejsca, gdy poczułem, że spadam w dół a po chwili ogarnęła mnie ciemność.
-
Proezja Wracam do domu. Miasto jeszcze śpi, zanurzone w lekkim śnie i tylko ptaki wplatają swoje dźwięki w nieruchome powietrze. Na ławce pod drzewem, śpi jakiś człowiek, prawa dłoń zwisa bezwładnie i wygląda jak rzeka, swobodnie spadająca w dół. Zamykam oczy i widzę brukowane ulice, lśniące w słońcu niczym lustra w domach pięknych kobiet, układających starannie włosy, by wyglądać jak modelki z kolorowych stron gazet. Jeszcze sen nocy letniej, lekki jak puch, siedzi im na rzęsach, a twarz wypogadza się od wspomnień, wczorajszych pocałunków. Na rogu ulic, jest sklep z trzeszczącymi schodami a w nim, stara ekspedientka, której na nasz widok, wygładzają się zmarszczki i znów staje się piękną dziewczyną, dumą małego miasteczka, układającą włosy przed lustrem. Mijam ogród, całkiem zapuszczony, w którym w naiwności dziecięcej, siedząc na czubku najwyższego drzewa, próbowałem rozmawiać z dziadkiem, który nagle stał się niewidzialny, a ja nie mogłem tego pojąć: był i nagle go nie ma. Nikt nigdy mi nie uwierzył, że można policzyć anioły, stojące rzędem przed szkołą, czekające cierpliwie na nas: dzieci z wiatrem w głowie, którym szkoła nie zdążyła jeszcze wpoić racjonalnego myślenia. Widzę moich przyjaciół z dzieciństwa, którzy wyrośli z marzeń jak ze starych spodni, zostania marynarzem, astronautą czy też generałem, wielkiej armii ołowianych żołnierzy. Siedzą teraz w swoich domach, czuwając nad snem dzieci i prostują im marzenia, jakby sami nigdy nie marzyli. Błąkam się i krążę byle dalej od życia. Zdarłem już buty, widziałem niewidzialne, lecz głosu dziadka wciąż nie słyszę. Jestem jak Cezar: ludzie mnie słuchają, lecz nikt mi nie wierzy. Manuel del Kiro
-
1
-
Wyszedł z klatki i zatrzymał się, żeby przypalić papierosa. Zaciągnął się, zasunął kurtkę i nałożył słuchawki na uszy. Szedł przed siebie, tak bez celu, słuchając muzyki i myśląc, co przyniesie jutro. Miasto nocą miało inną twarz niż za dnia, bardziej kolorową, wyluzowaną. Nie widać było tego brudu, który przez dzień rzucał się w oczy. Żółte taksówki królowały, śpiesząc się, jakby od tego zależało czyjeś życie, wściekle przy tym trąbiąc, a gdy to nie pomagało, kierowca wychylał się przez okno i klnąc na czym świat stoi, wygrażał komuś zaciśniętą dłonią. Oświetlone wystawy sklepowe przykuwały wzrok. Nie było żadnych krat, co jeszcze bardziej go zdumiało. Po drugiej stronie, przed klubem nocnym, ochroniarze w czarnych garniturach przeprowadzali selekcję, zdecydowanie odsuwając wypitych i tych źle ubranych. Rzucił niedopałek i rozgniótł go butem. Zapachy z małej tawerny na rogu sprawiły, że poczuł głód i postanowił coś zjeść. Usiadł w kącie i zamówił dwa suwlaki oraz piwo. Knajpka była wymarła, oprócz niego siedziało tam jeszcze dwóch smakoszy taniego wina, dyskutując o polityce. Suwlaki z pewnością przeszły już reinkarnację, ale zjadł, bo był bardzo głodny. Wychodząc, rzucił do faceta za ladą, żeby zamknął ten syf, zanim kogoś otruje. Zdążył jeszcze zauważyć jak arcyważne dyskusje polityczne, zamarły na ustach smakoszy tanich win, a oburzony flejtuch za ladą macha ścierą, jakby chciał zmusić martwe muchy leżące na blacie do lotu. Na ulicy ruch był taki sam jak pół godziny wcześniej, ludzie jakoś nie śpieszyli się do domów, mimo że już dwudziesta druga z minutami. Do przystanku zbliżał się trolejbus, więc przyspieszył kroku, żeby zdążyć i wsiadł, chociaż nie miał biletu. Usiadł z tyłu przy drzwiach, żeby w razie kontroli mieć większe szanse na ucieczkę. Jechał nawet nie wiedząc dokąd, ale to było nieważne. Czasem dopadały go takie chwile, kiedy musiał wyjść z domu, niezależnie która była godzina i powłóczyć się po mieście. Samotność wyganiała go z domu. Przyglądał się ludziom jadącym w troleju i zastanawiał się kim są, co robią na co dzień, czy są szczęśliwi. Nie miał pojęcia jak długo jechał, aż w końcu dojechali do przystanku końcowego i ludzie zaczęli wysiadać, wysiadł więc i on. Rozejrzał się i stwierdził z zadowoleniem, że znajduje się pod najwyższą górą w mieście, Likavitos, na której szczycie znajdował się amfiteatr. Postanowił wspiąć się na samą górę, chociaż droga była dosyć trudna. Przypomniał sobie jak kiedyś z kumplem wybrali się na film The Doors i po seansie wspięli się na szczyt tej góry, by podziwiać widok, jaki się stamtąd rozciąga na Ateny. * Spotkałem go kiedyś w metrze. Wracałem z pracy, głowa opadała na piersi i zapadałem w jakieś mikro sny. W pewnym momencie usłyszałem jak ktoś coś mówi, ale tak głośno, jakby chciał, aby wszyscy w wagonie go usłyszeli. Otworzyłem oczy i zacząłem nasłuchiwać. Z przodu przy wejściu stał młody mężczyzna, lat około dwudziestu pięciu. Długie włosy opadały na ramiona, wytarta kurtka dżinsowa dogorywała na nim. Czytał coś o jakimś mieście, które mu się często śni. Nazwa tego miasta nic mi nie mówiła. Śniłem o Alkamon Wyśniłem to miasto. W wąskich uliczkach, świeciły blade latarnie a ja spacerowałem, rozmijając się z tragarzami, których ciemne mocne ramiona dźwigały całą górę bagaży. W dole, w niewielkim porcie, cumowały okręty i wysokimi masztami wskazywały niebo, jakby chciały mi powiedzieć: spójrz, jak w ciszy rosną gwiazdy. Kiedy świt objął miasto, zgłodniałem czując zapach chleba i przypomniałem sobie dzieciństwo i dziadka, który wypiekał dla nas rogale i koguciki. Boże, ileż bym dał za jeden taki kęs. Wyśniłem to miasto, z jego ubogimi mieszkańcami, którym wiatr wciąż wieje w oczy. Z bogaczem rozpaczającym, że Bóg obdarzył nieśmiertelnością kamienie, kiedy on zbyt dużo już przeżył, by móc cieszyć się tą chwilą, jaka mu pozostała. Z iglicą jedynego kościoła, dumnie szybującą w niebo, drażniącą obłoki swym zbyt wysoko zadartym nosem. Z kojącym chłodem jego wnętrza, gdzie stary sługa Boży leżał krzyżem, przez te wszystkie godziny, w których ja chłodziłem się zimnym piwem, w małej przyportowej tawernie. Śniłem o morzu, które podziwiałem z najwyższej góry, o jego łagodności usypiającej białe żagle okrętów, ale i o niespodziewanej furii, w jaką często wpadało. Znów śniłem o Alkamon. Metro się zatrzymało i tłum ludzi wdarł się do środka, nie zwracając uwagi na wysiadających. Facet zniknął. Nie zdążyłem z nim zamienić słowa, chociaż tak mnie zaintrygował. Przez długi czas nie dawało mi spokoju, kim był ten człowiek. Jeździłem tą linią jeszcze przez dwa miesiące, ale już więcej go nie spotkałem, aż któregoś dnia moja znajoma, która pracowała w szpitalu powiedziała, że wczoraj przywieźli do nich młodego mężczyznę, który był skrajnie wycieńczony, po prostu wrak człowieka. Miał ze sobą tylko jakiś zniszczony plecak, a w nim kilka zeszytów zapisanych wierszami i notatkami. Powiedział do mojej znajomej, że on nie ma nikogo, a chciałby komuś zostawić to, co dla niego najcenniejsze, czyli plecak pełen zeszytów, pod warunkiem, że ten ktoś ich nie zniszczy. - Więc przyniosłam do ciebie, bo wiem, że lubisz czytać, może ci się spodoba ta jego pisanina, a jak nie, to dasz komuś, kogo to zainteresuje. Zacząłem nerwowo przeglądać zeszyty i w końcu znalazłem to czego szukałem – Alkamon.
-
@Leszczym Dziękuję ?
-
Niepokój najpierw pojawił się w snach. Śniło mu się często, że ucieka. Gonią go jacyś ludzie, coś za nim wykrzykują, a on co jakiś czas odwracając głowę, dostrzega, jak powoli, lecz nieubłaganie zbliżają się, aż w końcu czyjaś ręka łapie go za ramię i wtedy zawsze się budzi. Tak było i tym razem. Nie krzyczał, tak jak nie raz już mu się to zdarzało, lecz ciałem wstrząsnął jakiś dreszcz i to go obudziło. Obok leżała dziewczyna, którą spotkał kilka dni temu na plaży i świat jakoś poweselał, kiedy zaprosiła go do siebie. Może zlitowała się nad nim, kiedy opowiedział, że od miesiący jeździ po Polsce i śpi gdzieś na ławkach w parku, a może po prostu jej się spodobał, tego mu nie powiedziała. Zadbała o niego, traktując go trochę jak matka syna, kiedy ten wraca do domu po dłuższej nieobecności. Widział, jak próbuje przejąć nad nim kontrolę, może nieświadomie, a może było to zamierzone, zawładnąć nim, przejąć go w swoje władanie, a tego bardzo nie lubił. Z tego też powodu uciekł z domu. Miał już dość ciągłych pretensji ojca, że powinien się już ustatkować, ożenić, znaleźć stałą pracę i najważniejsze, wyprowadzić z domu, bo według niego było za ciasno. Napisał kartkę z podziękowaniami dla dziewczyny, zarzucił plecak na ramię i cicho opuścił mieszkanie. Miasto budziło się ze snu. Żółte światło powoli zaczęło zalewać ulicę, jeszcze nieśmiało, jakby zawstydzone, niepewne czy dobrze robi. Za godzinę odjeżdżał pociąg. W nieznane, bo nigdy nie wybierał sobie celu, po prostu wysiadał tam, gdzie poczuł, że będzie mu dobrze. Przejeżdżające pociągi stukotały jednostajnie, co trochę mu przypominało kuźnię dziadka Leona, gdzie lubił przesiadywać, najpierw jako dziecko, potem młodzieniec, aż do jego śmierci. Później kuźnię zamknięto. Nie było nikogo, kto mógłby zająć miejsce starego kowala. Jedyny pomocnik, Waldek, niedługo przed śmiercią dziadka, odszedł do fabryki, a dziadek na wieść o tym usiadł na kowadle i tak siedział przez pół dnia. Potem wstał, założył czapkę, zamknął kuźnię na wielką kłódkę i wrócił do domu. Przez kilka dni nie odzywał się do nikogo. Po prostu siedział przy stole i patrzył przez okno, na starą jabłoń rosnącą obok studni, jak gubi liście, a te tańcząc na wietrze wpadały wprost do studni. Potem nabierając wody, trzeba było te liście wyławiać, starym blaszanym garnkiem. Kiedy znów przyjechał po kilku dniach i widząc jak dziadek nadal siedzi milczący i zapatrzony w okno, a babcia od zmysłów odchodzi, zaproponował, że będzie z nim pracował w kuźni i że nauczy się fachu. Najpierw widział błysk w jego oczach, lecz po chwili wyraz rezygnacji pojawił się na jego twarzy. - Za późno. Wszystko za późno. Kilka dni później zmarł, a on, Michał, czuł się winny jego śmierci. Czuł, że dziadek czekał na te słowa, lecz nadeszły zbyt późno. Potem wszystko było już inne. Stracił wiarę w siebie i ludzi. Podróżowanie stało się celem samym w sobie. Pozwalało nie myśleć o tym wszystkim co dawniej go otaczało, uwierało i sprawiało, że nie czuł się dobrze. Był sierpniowy ranek. Miasto się wyludniło. Kto mógł uciekał, byle dalej stąd. Dalej od topiącego się asfaltu, gęstego powietrza oblepiającego ciało jak kokon, nerwowych klaksonów zmęczonych upałem kierowców. Nawet noce nie przynosiły ochłody. Rozgrzane ciężkie mury oddawały to co z lubością nagromadziły za dnia. Pociąg powoli ruszył. Spojrzał przez okno, być może już ostatni raz na to miasto i spostrzegł dziewczynę, z którą spędził te kilka ostatnich dni. Biegła, machając do niego, lecz nie wiedział na pożegnanie czy żeby wysiadł i został z nią, może tylko na chwilę a może nieco dłużej. Pociąg powoli przyśpieszał a on patrzył na mijane budynki dworca, mosty, domy, coraz rzadziej rozsypane pośród pól i łąk. Drogi wiły się jak rzeki, co jakiś czas przecinając tory. Równy oddech spalinowej lokomotyw uspokajał, więc poczuł się bezpiecznie, chyba pierwszy raz od dłuższego czasu. Rozmowy jak niespokojne ptaki krążyły nad głową i przysiadały na ramionach, by nagle zerwać się do lotu, gdy zdał sobie sprawę, że toczone są w zupełnie obcym języku. Ścisnął mocniej dłoń dziewczyny. Manuel del Kiro
-
Jeszcze tylko dziś
Manuel del Kiro odpowiedział(a) na Manuel del Kiro utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Annie Dziękuję, że znalazłaś chwilę by przeczytać. Pozdrawiam. -
Po kilku kieliszkach, po kilku drinkach całe to napięcie opada ze mnie i staję się rozmowny, pewny siebie a czasem nawet zadziorny, szukający sposobności do sprawdzenia siły swoich pięści, choć czasem kończy się to tym, że to ktoś inny – lepszy, szybszy, silniejszy lub tylko nieco trzeźwiejszy, sprawdza wytrzymałość mojej głowy, zębów, rąk. Czasem wygrywam i cieszę się, ale jest mi też żal tego gościa, z którego gęby starłem uśmiech, bo wiem co się teraz dzieje w jego głowie. Różnie z tym bywa. Plusem jest to, że kiedy ten boski napój krąży w moich żyłach, nie czuję strachu. Minusem natomiast, że nie potrafię ocenić swoich szans. Staję pijany, zbyt pewny siebie, z pełną wiarą w to, że za chwilę będzie po wszystkim, że zetrę z gęby tego kolesia, ten głupkowaty uśmieszek. Potem obmywam twarz pod uliczną studnią, chłodzę rozgrzaną głowę, kark, ramiona. Kolejne wino sprawia, że rozgrywam przegraną walkę po raz kolejny i jeszcze i jeszcze i jeszcze raz, aż zasypiam gdzieś na miejskim chodniku z ręką, zamiast poduszki pod głową i śnię, że latam nad miastem, nad dachami domów, lśniącymi od blasku księżyca. Zbieram co ciekawsze sny, te kolorowe, radosne i zamykam w szkatułce, by wypuścić je gdzieś na szpitalnym korytarzu, w nadziei, że trafią do dzieci – tych biednych dzieci, omotanych szarością twarzy współtowarzyszy, wenflonami, zastrzykami. Alkohol jest dla mnie jak modlitwa. Sięgam po niego w chwilach zwątpienia, a chwile te niestety zbyt często mnie dopadają. Nie, żebym był alkoholikiem, co to to nie! Po prostu lubię trzymać szklankę w dłoni z tym złocistym lub bezbarwnym napojem, wąchać go i doszukiwać się w nim Bóg wie czego – może nawet i samego Boga. Krąży we mnie ten płyn złocisty lub bezbarwny, rozszerza żyły, źrenice, rozluźnia napięte mięśnie i sprawia, że zaczynam, wbrew pozorom, myśleć trzeźwo, racjonalnie, oczywiście do pewnego momentu, do tej cienkiej, czerwonej linii, której czasem za wszelką cenę, staram się nie przekroczyć i jeśli mi się to uda, jestem tak po ludzku, dumny z siebie. Wyciągam wówczas zeszyt i długopis ze starej płóciennej torby, z którą nigdy się nie rozstaję i piszę. Piszę wszystko to, co przychodzi mi do głowy. Wypełniam tę pustkę, to wewnętrzne rozdarcie, to zagubienie w tym wielkim mieście. Samotność wśród ludzi bardziej boli niż bicie. Kurewsko boli. Nie, żebym się użalał, po prostu tak to odczuwam. To poczucie pustki jak nierówny puls wypełnia mnie po końcówki włosów. Czuję, jak moje ciało rozpada się na miliony drobnych kawałków, jak wszystko drga, pulsuje, wiruje. Podnoszę głowę znad poduszki, wyciągam rękę w poszukiwaniu butelki w której – mam nadzieję, jest jeszcze nieco tego boskiego nektaru i znów zdaję sobie sprawę, że przegrałem z samym sobą. Znów wszystko na nic. Psu na budę te wszystkie nocne, żarliwe modlitwy, te rozmowy z Bogiem, ze zmarłymi i cholera jeszcze wie z kim. To miasto po zmierzchu żyje jakimś innym, tajemnym życiem. Ja tylko pływałem po jego wierzchu, nigdy nie mając odwagi zanurzyć się w ciemnych czeluściach burdeli, podejrzanych lokali przed którymi rośli faceci, zaczepiają nocnych marków i szepcząc im do ucha, obiecują nieziemskie rozkosze. Wydaje mi się, że tu nie pasuję – do tych kamienic i bloków, przytulonych do siebie, zrośniętych ze sobą niczym żebrami, klatkami schodowymi, do tego potoku aut, ryku pędzących od świateł do świateł motocykli, nocnych neonów i nachalnych alfonsów. Szukam nocnego sklepu, by ukoić swój żal za tym co było kiedyś, za tym co mogłem mieć a uleciało jak ptak. Jeszcze tylko dziś wypełnię organizm tym płynem, który zmusza serce do szybkiego biegu i sprawia, że ręce przestają drżeć a od jutra, znów podejmę walkę o normalne życie. Manuel del Kiro
-
Nigdy nie poznałem jej prawdziwego imienia. Nie wiem, dlaczego po prostu nie spytałem. Może dlatego, by nie spłoszyć tych jej opowieści, które toczyła każdego dnia, gdy tylko słońce zaczynało chować się za dachami, na końcu miasta, tam, gdzie do późnych wieczornych godzin handlowano, czym się tylko dało. Siadała wówczas przed swoim domem, na starym, odrapanym krześle i czekała, aż wieczór zawiśnie nad ulicą. I tak dzień po dniu, od wczesnej wiosny po późną jesień a ja spieszyłem z drugiego końca miasta, by przykucnąć obok i słuchać jej słów jak urzeczony. Wydawało się wówczas, że świat przystanął na ten czas, choć chłopskie wozy sunęły czarną drogą, przez uchylone okno po drugiej stronie ulicy słychać było jak ktoś gra na akordeonie, do portu wpływały rybackie kutry z pełnymi ładowniami a zmęczeni rybacy ożywali, gdy tylko ich stopy dotknęły lądu. Staruszka wyglądała jak królowa cyganów. Twarz miała ogorzałą od wiatru, spękaną od zmarszczek, ale czarne oczka pełne były tajemnych blasków, a kiedy spojrzała na człowieka, to miało się wrażenie, jakby ktoś gorącym żelazem wypalał mózg, trzewia, a nawet stopy. Może dlatego większość ludzi jej się bała i kiedy tylko zasiadała ze swoim starym, trzeszczącym krzesłem, w którego rogoży – tak mi się czasem wydawało, łowiła gwiazdy, w pośpiechu przechodzili na drugą stronę ulicy. Pierścionki z kolorowych kamyków lśniły na jej palcach. Gruby, czarny mimo wieku warkocz, spływał niczym wodospad z jej ramienia. Z wnętrza domu przez uchylone okno, czuć było zapach przeróżnych ziół, mających przynieść ulgę w cierpieniu, lub szybką śmierć, kiedy to dla bardzo cierpiących nie było już ratunku. Przeróżne maści, które sama robiła niosły ulgę poparzonym, obolałym, a nawet ukąszonym przez jadowite żmije, których niestety w Alkamon nie brakowało. - Babko Jazmin – odezwała się stara Hortensia, dalsza sąsiadka, która czasem przychodziła, by zapytać staruszkę o coś, co w danej chwili zaprzątało jej głowę – Śniło mi się, że ten nowy listonosz przyniósł mi list. Wszyscy mówili o niej Jazmin, bo tak mówił do niej kiedyś mąż, ale ona twierdziła, że to nie jest jej prawdziwe imię. - Jaka była wówczas pogoda w twoim śnie? - Zapukał do drzwi a ja wyszłam przed próg, chociaż zawsze wpuszczam go do środka. Wydaje mi się, że był piękny dzień, ale gdzieś z daleka słychać było jakby grzmot. - Nie czekaj na list, prędzej od niego dotrze do ciebie wiadomość od kogoś, kto wróci z dalekiej podróży. - Ale co to będzie za wiadomość? Dobra czy zła? - Czekaj cierpliwie, już niedługo ten podróżny zawita do naszego miasteczka. Nieco rozczarowana Hortensja machnęła ręką, odwróciła się i odeszła. Któregoś pięknego, niedzielnego popołudnie, kiedy to nasz maleńki świat pogrążył się w sjeście, w półsnach, w których to wszyscy starcy stawali się dziećmi, a dzieci śniły o dorosłości, przechodziłem obok domu babki Jazmin, kiedy usłyszałem jej głos: - Kim! Kim! Podejdź no tu. Przystanąłem zdziwiony i spojrzałem w kierunku skąd dobiegał głos. Stała w oknie i machała na mnie abym podszedł a kiedy to zrobiłem, powiedziała: - Wejdź do domu, brama jest otwarta. Tak oto znalazłem się w jej królestwie. Ciemny, pstrokaty dom, pełen starych, kulawych mebli, kilka ściennych zegarów, pokazujących różne godziny, wyblakłych dywanów, no i tej kuchni, o której tyle w mieście się mówiło. Pod powałą na sznurze wisiały zioła na. - Usiądź chłopcze – wskazała na krzesło przy okrągłym stole w pokoju, który kiedyś był chyba jadalnią. Sama usiadła naprzeciw, położyła ręce na stole i zaczęła dłońmi wygładzać koronkowe serwetki. Ojciec kiedyś opowiadał, jeszcze w dawniejszych czasach, kiedy to lubił wieczorem po kolacji z nami porozmawiać, że tak naprawdę to niewiele wiadomo o rodzinie babki Jazmin. Przybyła do Alkamon wraz z mężem, człowiekiem niespokojnym jak wiatr, który podobno, gdzieś tam daleko stąd, znalazł nieco złota i za resztkę, której nie zdążył przehulać z kompanami, Jazmin kupiła ten dom. - Kiedyś był tak piękny, że wielu im go zazdrościło. Z tyłu był piękny ogród, z głęboką studnią, do której wpadały liście drzew, lecz nie promienie słońca. Stary ogrodnik przychodził by dbać o kwiaty, którymi lubiła się otaczać pani domu. Przycinał róże, plewił grządki z warzywami, jesienią grabił liście. Młodym niedługo po osiedleniu urodził się synek, piękny niczym promyk słońca, oczko w głowie rodziców. Jako kilkuletnie dziecko biegał po ospałych ulicach Alkamon, wodził prym wśród dzieciarni i z niezwykłą łatwością zawierał nowe znajomości. Mały Lucas zaprzyjaźnił się z ogrodnikiem. Zwierzał mu się ze swych dziecięcych marzeń i tajemnic, a stary Benjamin opowiadał mu bajki, które często sam wymyślał. Do dziś nie wiadomo, co się wydarzyło tamtej nocy. Ciało męża Jazmin, Carlosa, znaleziono w przydrożnym rowie. Mówiono, że wdał się w bójkę z nieznanymi ludźmi w oberży Pod Bykiem. Tej samej nocy, kiedy ludzie przyszli powiadomić nieszczęsną żonę, ta ubrała się w pośpiechu, zarzuciła ciemnofioletową chustę na głowę i wybiegła z domu, pozostawiając śpiące dziecko. Kiedy wrócili z ciałem Carlosa, niesionym na ramionach mężczyzn, złożyli go w patio, by obmyć i ubrać, Jazmin zauważyła zniknięcie syna. W jedną noc jej życie przestał mieć jakikolwiek sens. Wiatr poruszył okiennicami, zaszeleścił firanką i ustał. Po chwili, choć na to nic nie zapowiadało, spadły pierwsze ciężkie krople deszczu. - Zawołałam cię tu po to, by poprosić cię o przysługę – wciąż poprawiała koronkowe serwetki, wygładzając je jakby jej dłonie były żelazkiem. - Może napijesz się herbaty? Mam też pyszne konfitury z malin i mięty. - Wody bym poprosił, jeśli można. Po chwili staruszka postawiła przede mną metalowy kubek z zimną wodą i pyszne, słodkie konfitury z ożywczą miętą, które, muszę przyznać, zjadłem chyba nieco za szybko, tak były dobre. Jazmin również jadła konfitury. Powoli nabierała je na łyżeczkę, a następnie, kiedy czerwony przysmak zniknął w jej ustach, wydawało mi się, jakbym patrzył na małą dziewczynkę, której wielką radość sprawia jedzenie tego smakołyku. - Jesteś uczciwym i pracowitym chłopcem i każdy w mieście może to potwierdzić – zaczęła rozmowę a ja próbowałem nie patrzeć w te jej niesamowite oczy – Jestem już stara, samotna i zapewne wkrótce przeniosę się do tego lepszego świata. Obserwuję cię już długo i wiem, że dobrze wybrałam. Nikomu w mieście chyba przez myśl nie przeszło, że babka Jazmin mogłaby umrzeć. Wrosła w to miasteczka i było tak, jakby tu przyszła na świat i tak też ją traktowali mieszkańcy. Znali ją na bazarze i dobrze wiedzieli, że żadna przekupka jej nie przekrzyczy i że zawsze jest tak, jak ona tego chce i żadne targowanie nic nie zmieni. Znali ją rybacy, od których kupowała świeże ryby, by suszyć je potem na słońcu, aż zaczynały błyszczeć i mienić się srebrzyście. Znał i cenił ją nawet burmistrz, któremu kiedyś ratowała chore dziecko, z powodzeniem oczywiście, za co był jej bardzo wdzięczny i kłaniał się, uchylając lekko kapelusz, ilekroć spotkał ją na ulicy. - Mówi się, że tacy ludzie jak ty mają skrzydła. Właściwie to powinno się to mówić o ludziach, którzy kończą już swoje życie a nie dopiero zaczynają, ale ja znam się na ludziach, dlatego postanowiłam powierzyć ci moją tajemnicę. Moje dni są już policzone. Niedługo nad naszym miastem zawieje wiatr z północy i przyniesie wiele zła, ale pamiętaj, zło nigdy nie przychodzi nieproszone. Ktoś je tu zaprosi, ktoś, kogo ty już poznałeś. Miasto zaczęło budzić się do życia. Stukały otwierane okiennice, przez uchylone okno dobiegały ożywione głosy i choć po deszczu nie pozostało ani śladu, to w powietrzu czuć jeszcze było jego zapach. ××× Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Rozmyślałem o słowach babki Jazmin i dopiero kiedy słońce zaczęło wstawać nad morzem, sen otulił moją głowę. Obudziły mnie krzyki dobiegające z ulicy i dźwięku dzwonu bijącego w niezwykły sposób, gwałtownie i nieprzerwanie, przez długi, długi czas. Do pokoju wpadł ojciec i zawołał, że pali się dom babki Jazmin, ale do mnie to nie docierało, mój mózg był jeszcze zanurzony we śnie i dopiero kiedy ojciec mną potrząsnął, zorientowałem się, że stało się coś bardzo złego. Kiedy wybiegliśmy z domu, ciepły północny wiatr owionął nam twarze i od razu przypomniałem sobie słowa staruszki o północnym wietrze i o kimś, kto zaprosi zło do naszego miasta. - To ten mężczyzna, który pojawił się u nas w sklepie, zaraz po tym, jak zjawił się cyrk. Matka od razu powiedziała, że za tym człowiekiem idzie zło – myślałem, biegnąc obok ojca z bijącym sercem. Widać już było płonący dom staruszki a właściwie to dopalało się to co z niego zostało. Mężczyźni podawali sobie wiadra z wodą, strażacy gasili z sikawki konnej a z dołu biegli rybacy, którzy niedawno powrócili z połowu, porzucili wszystko i ruszyli na pomoc. Kobiety stały nieco dalej, rozmodlone i jakby nieobecne. Dzieci stały poszeptując sobie coś i chyba nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji. - Gdyby nie ten przeklęty wiatr, może udałoby się ją uratować – rzucił ktoś z tłumu. - Gdyby nie ten wiatr, być może nie doszłoby do pożaru. Musiała zasnąć przy zapalonej świecy, którą zawsze stawiała na szafce przy łóżku, a że noc była parna, okno uchylone, to o nieszczęście nie trudno. Zerwał się wiatr, firanka zapaliła się od świecy i dalej to już szybko poszło. Babka pewnie nie zdążyła się nawet przebudzić – odparł ktoś inny z tłumu. Na drugi dzień po pożarze, poszedłem pod spalony dom, by się nieco rozejrzeć. Grubym kijem grzebałem w pogorzelisku w nadziei, że może coś znajdę. Nocny deszcz dogasił jeszcze tlące resztki, także nie musiałem się obawiać, że się poparzę. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem słowa starej kobiety — Pamiętaj, kiedy to zło mnie dopadnie, szukaj w tym domu małej, srebrnej szkatułki, w której znajdziesz srebrny pierścień, chroniący przed złem, dopóki będziesz dobrym człowiekiem. Ten pierścień miałam nadzieję ofiarować kiedyś mojemu synowi, no ale los chciał inaczej. Stałem w miejscu, gdzie nie tak dawno był salon i jadłem pyszne konfitury, gdy nagle ziemia zadrżała. Trzęsienie ziemi nie było dla nas czymś niezwykłym, lecz tym razem wydawało się, że zatrzęsło nieco mocniej i mury, które ocalały z pożaru, zaraz runą. Nie zdążyłem ruszyć się z miejsca, gdy poczułem, że spadam w dół a po chwili ogarnęła mnie ciemność. Manuel del Kiro
-
@Agrafka Marek miał nadzieję, że wzmianka o policji załatwi sprawę i nie będzie musiał wychodzić na drzewo. Dziękuję za odwiedziny i pozdrawiam.
-
@Annie Dziękuję za odwiedziny i komentarz. Pozdrawiam.
-
- Hej, proszę pana! Zatrzymał się zdziwiony i rozejrzał wokół. - Na drzewie. Niech pan spojrzy na drzewo, jestem u góry! Podszedł bliżej. Gęste, zielone listowie, z którego dobiegał głos, nie pozwalało dojrzeć osoby, która go wołała. Podszedł więc pod sam pień drzewa i zadarł głowę do góry. Dopiero teraz dostrzegł dwie nogi zwisające z gałęzi, dziecięcą twarz spoglądająca w dół i drobną dłoń machającą mu na powitanie. - Co ty tam robisz, dziecko. Spadniesz i zrobisz sobie krzywdę — mówiąc to, spojrzał na zegarek. - Dokąd się pan tak spieszy? - Mam bardzo ważne spotkanie, nie mogę się spóźnić. Właściwie to po co mnie wołałaś? - Chciałam z kimś porozmawiać. Przechodziła tędy starsza pani, ale chyba nie słyszała, jak ją wołałam, bo poszła dalej. - Proszę cię, zejdź z tego drzewa, bo zrobisz sobie krzywdę! - Już pan to mówił. - Po co ty tam w ogóle weszłaś? - Żeby być bliżej gwiazd. - Zwariowałaś? Przecież teraz nie ma gwiazd, jest ładny słoneczny dzień. - Nic pan nie rozumie. Wy dorośli tak wszystko musicie komplikować. - Dobrze, dobrze nie mądruj się tak. Lepiej zejdź z tego drzewa, bo naprawdę nie mam czasu, spóźnię się na pociąg. - Na ten pociąg może się pan spóźnić, będzie przecież następny. - Aleś ty przemądrzała. Schodzisz, czy mam dzwonić po policję? - Nie mogę zejść, a pan może dzwonić albo wejść tu do mnie na drzewo. Jak pan chce, bo ja na razie nie zejdę. - A kiedy zejdziesz? - Zejdę, jak będzie już po wszystkim. - Co to znaczy: jak będzie już po wszystkim? Nie wiem o co ci chodzi, ale zaraz tam wyjdę do ciebie, chyba że zejdziesz sama. - Ależ proszę, niech pan tu do mnie przyjdzie, miejsca jest dużo, zmieścimy się oboje i popatrzy pan sobie na miasto. Stąd jest piękny widok. - Sama tego chciałaś — odparł mężczyzna zdejmując marynarkę. Po chwili wspinał się na drzewo. Szło mu to niezbyt sprawnie, ale o dziwo, zaczęło mu to sprawiać przyjemność. - Nie jestem przecież taki stary — pomyślał — czterdzieści lat to przecież średni wiek. W tym wieku mężczyźni robią różne dziwne rzeczy, więc dlaczego nie mogę wejść na drzewo. Tylko żeby mi ktoś walizki nie ukradł. - Ależ pan się wlecze. Pan już jest taki stary, że nie powinien pan chodzić po drzewach. - No, no. Nie pozwalaj sobie smarkulo, wcale nie jestem stary. Powoli, uważając, gdzie stawia stopy, wspinał się. Po chwil był na górze. Od dziewczynki dzieliło go tylko kilka gałęzi. - A teraz młodziutka, schodzimy powoli - usiadł niepewnie na grubej gałęzi i z lękiem spoglądał w dół. - Niech się pan nie boi. Jak już pan tu wyszedł, niech pan popatrzy na miasto, jaki piękny widok. Spojrzał i rzeczywiście, widok był piękny. Miasto położone w niewielkiej dolinie, te domy i ulice, które znał tak dobrze, teraz wyglądały nieco inaczej, jakby majestatyczniej. Wieża kościoła strzelała w niebo, bloki jakby przykucnęły, zdziwione swym wzrostem. - No rzeczywiście ładny widok, ale po co ty tu wyszłaś, możesz mi powiedzieć. - Często tu przychodzę, bo lubię to drzewo. O, pana pociąg właśnie wjeżdża na stację, widzi pan - pokazała palcem w kierunku stacji, gdzie właśnie wtaczał się pociąg. Spojrzał nerwowo na zegarek i wykrzyknął: - Cholera, to mój pociąg. Przez ciebie się spóźniłem na bardzo ważne spotkanie. - E tam. Może nie aż tak ważne, jak się panu wydaje. - Co ty możesz o tym wiedzieć. Schodzimy na dół i to szybko. Może jeszcze uda mi się dogonić ten pociąg. Chodź szybko. - Kiedy mnie tu dobrze i nie chce nigdzie stąd iść. - Słuchaj, jak ty masz w ogóle na imię? - Róża, a pan? - Marek. Słuchaj Różo, skończmy tę zabawę i zejdźmy już na dół. - Ależ to nie jest żadna zabawa. Panu się tak wydaje, ale później pan to wszystko zrozumie. - Dobra, nie wiem o co ci chodzi, i pytam po raz ostatni, schodzisz, czy mam ci pomóc. - Nigdzie się stąd nie ruszam, a panu radzę to samo. Zdenerwowany Marek wstał, postawił stopę na sąsiedniej gałęzi i powoli przeniósł na nią ciężar ciała. W tej chwili usłyszał trzask i poczuł, jak spada. Zdążył jeszcze pomyśleć, że teraz to już na pewno nie zdąży na pociąg. ☆☆☆ Powoli otworzył oczy i zamiast spodziewanej zieleni drzewa i błękitnego nieba ujrzał biały sufit. Przy łóżku siedziała Weronika, jego żona. - Gdzie ja jestem? - W szpitalu. Miałeś wypadek. - Jaki wypadek? - No właśnie. Czy możesz mi wytłumaczyć, co ty robiłeś na tamtym drzewie? Przecież szedłeś na pociąg, a nie, żeby się wspinać po drzewach. Z drugiej strony to dobrze, że nie pojechałeś tamtym pociągiem, bo mogłoby być dużo gorzej. Gdybyś do niego wsiadł i zajął miejsce, które miałeś wykupione, prawdopodobnie już by cię nie było. Pociąg się wykoleił i zginęło wiele osób. - O czym ty mówisz? - O katastrofie kolejowej pociągu, którym miałeś jechać, ale nie wiadomo czemu zamiast tego wspiąłeś się na drzewo i z niego spadłeś, łamiąc sobie rękę. - A co z dziewczynką? - Z jaką dziewczynką? Tam nie było żadnej dziewczynki. - Kto mnie znalazł, kto powiadomił pogotowie w takim razie? - Jakaś starsza kobieta przechodziła tamtędy i cię znalazła. Chyba to ona zawiadomiła pogotowie. ☆☆☆ Kilka tygodni później, biznesmen Marek udał się pod drzewo, na którym spotkał Różę, licząc na to, że znów ją tam zobaczy, lecz tylko ptaki śpiewały skryte wśród gałęzi. Przewiesił aparat przez ramię i powoli zaczął się wspinać, aż do tego miejsca, gdzie ostatnio spotkał dziewczynkę. Spędził tam kilka godzin, zrobił wiele zdjęć miasta i podjął ważną decyzję. Nadszedł czas, aby zwolnić tryb życia. Osiągnął już wiele, ma stabilizację finansową i tak naprawdę był już zmęczony tą ciągłą gonitwą, pogonią za uciekającym królikiem, za mamoną. Czas na zmiany. ☆☆☆ Napisał do mnie kilka dni temu z prośbą o pomoc, dlatego zamieszczam ten tekst na moim profilu. Poszukiwał Róży przez kilka miesięcy, lecz nadaremno. Dopiero przygotowując się do wyjazdu do Gruzji, natknął się przez przypadek na historię Róży. Planował podróż pociągiem z rodzinnego miasta, aż do stolicy Gruzji, Tbilisi i napisanie książki z opisami historii stacji kolejowych, znajdujących się na trasie, oraz własnymi fotografiami. W tym celu wertował internet w poszukiwaniu informacji. Zaczynając od rodzinnego miasta, przeczytał o 10-letniej dziewczynce, Róży, która zginęła na torach, ratując dziecko, które bawiąc się w berka, spadło z peronu. Róża, widząc nadjeżdżający pociąg, nie zastanawiając się ani chwili, skoczyła na ratunek. Zdążyła złapać dziecko, odepchnąć je na bok, tym samym ratując mu życie, lecz sama zginęła pod kołami pociągu. Ta historia wydarzyła się w 1962 roku. Teraz dopiero sobie przypomniał, że ta dziewczynka spotkana na drzewie, była ubrana w sukienkę jakby z innej epoki. Teraz próbujemy odszukać rodziny zapomnianej bohaterki. Może ktoś coś wie? Tymczasem szykujemy się do wyjazdu. Jutro zaczynamy podróż do Gruzji.
-
Nasza wioska jak koralik z porzuconego sznurka widniała tam w dole, kiedy wracaliśmy z kościoła w Łupkach. Blady kurz na drodze poprzecinany śladami kół, unosił się lekko i wirował niczym tancerka, na pozytywce którą kiedyś widziałem. Podczas narastającego zmierzchu, kiedy to zmęczone gorącem zwierzęta i ludzie myślą tylko o tym, aby utrudzone ciała mogły wreszcie spocząć, ja chciwie wdychałem zapach ziemi. Nasz dom ukryty w kępie drzew, na samym końcu wsi powoli zbliżał się i rósł w moich oczach. Oszałamiający zapach drzew zawsze zaprowadziłby mnie do niego nawet z zawiązanymi oczami. Maj, najpiękniejszy miesiąc w roku jak uważali niektórzy był również moim ulubionym miesiącem. Monotonna muzyka żab doprowadzała nieprzyzwyczajoną Zosię do rozpaczy, więc kiedy tylko kończyła prace, szła do swojego pokoiku, zamykała okiennice by nie słyszeć tego żabiego koncertu i zasypiała zmęczona. Z czasem jednak jak sama twierdziła, polubiła ten żabi rechot i przesiadywała z nami na ławeczce przed domem, aż do późnej nocy. Czasem ktoś z sąsiadów przychodził i rozmowy płynęły w mrok, gasnąc cichutko w oddali. Ojciec kiedyś zrobił mi mały stołeczek, ładnie go pomalował, i choć matka śmiała się, że jest w kolorze rudym jak pies Olszańskiego, dla mnie był ten stołek czymś wyjątkowym, czymś co kojarzyło mi się zawsze z ojcem. Kiedy tylko zapadał zmierzch i widziałem, jak ludzie siadają na ławce, brałem swój stołeczek i siadałem obok, pilnie przysłuchując się rozmowom. Między naszym płotem a drogą, po lewej stronie bramy, rosła piękna i wielka czarna morwa, na którą z kolegami wspinaliśmy się często, aby sobie podjeść jej pysznych owoców. Co prawda dużo leżało ich na ziemi, ale komu by się chciało jeść takie brudne, obtoczone piaskiem niczym panierką, kiedy mogliśmy mieć świeżutkie, prosto z drzewa. Minusem było to, że całe nasze dłonie i usta pokryte były ciemnymi, szpecącymi plamami, nad którymi później trzeba było się natrudzić, próbując je zmyć. Myślicie jak 6 latek może wejść na takie drzewo? A od czego są starsi koledzy, co prawda niewiele starsi, ale zawsze to coś, te kilka centymetrów więcej. To było bardzo proste. Wchodziło się na pionową deskę płotu, potem na drugą a stamtąd to już tylko ręce wyciągnąć do gałęzi i już się było na drzewie. Kiedyś siedzieliśmy sobie na drzewie, zajadając się morwami, lipy po drugiej stronie drogi zniewalająco pachniały a my rozanieleni, obżarci i leniwi machaliśmy sobie beztrosko nogami, gdy nagle usłyszeliśmy z dołu ten charakterystyczny głos naszego listonosza, małego Kazia, który zadzierając głowę do góry, tak, że o mało mu czapka z głowy nie spadła, wołał: - Urwie nogę – i wyciągnął w naszym kierunku rękę, w której dostrzegliśmy małą, czarną, gumową głowę diabła, z której po naciśnięciu wysuwał się długi, czerwony język. Oczywiście nie mógł nas tym przestraszyć, bo znaliśmy już te jego sztuczki bardzo dobrze. Mały człowieczek z krzywymi nogami, który chodząc po wsi wzbijał tym swoim szybkim chodem tumany kurzu. Często całe stada psów biegały za nim, lecz on sobie z tego nic nie robił. - Kowalik, matka w domu? – zapytał chowając do kieszeni diabełka i poprawiając torbę pełną listów przewieszoną przez ramię. - Ja nie jestem żaden Kowalik – protestowałem, choć wiedziałem, że to się na nic nie zda, bo przy następnym spotkaniu, znów nazwie mnie Kowalikiem. - Nazywam się Kowal. Mama jest w domu albo w letniej kuchni. - To dobrze, bo mam telegram dla niej – pchnął furtkę i poszedł machając telegramem trzymanym w ręku. - Idę zobaczyć od kogo – rzuciłem do chłopaków i już zsuwałem się w dół po gałęziach, potem na płot i z płotu już, hyc na ziemię. Matka stała w drzwiach letniej kuchni i wołała mnie, ale mnie nie trzeba było wołać, sam gnałem jakbym miał skrzydła. Wyszło jednak na to, że to Agnieszka miała rację, mówiąc, że czytanie zawsze mi się przyda. Podała mi telegram i powiedziała: - Listonosz mówił, że to z Łodzi, pewnie od twoich dziadków. No czytaj prędzej. Więc zacząłem czytać, drżącym z podniecenia głosem, że jednak potrafię i nie trzeba lecieć na koniec wioski do sołtysa, żeby przeczytał. - Kochana córko. Stop. Przyjeżdżamy w sobotę. Stop. Przyślij konie na stacje. Stop. Pociąg południowy. Stop. - Boże, coś się musiało stać, że oni przyjeżdżają. Jaki dziś dzień mamy? Wtorek? - Wtorek – potwierdziłem. Wytarła ręce w fartuch i powiedziała: - Leć szybko do Olszańskiego i poproś, żeby przyszedł, bo bardzo pilna sprawa. Leć też do małej Mani i powiedz, żeby przyszła do bielenia. No leć szybko. Więc pobiegłem, do tego nie trzeba było mnie namawiać, bo bardzo lubiłem biegać. W domu zaczął się koniec świata jak to mówiła matka. Trzeba było z pokoiku Zosi powynosić wszystko i zająć się bieleniem, w czym specjalistką była właśnie Mania. Cicha, małomówna, ale bardzo robotna kobieta. Zosia szorowała podłogi, myła okna i chodziła nad rzekę robić pranie. Te dni do przyjazdu dziadków były naprawdę zwariowane. Nigdy nie widziałem moich dziadków. Kiedy matka poznała ojca, zwykłego robotnika fabrycznego który wyjechał do Łodzi za pracą i oboje zakochali się w sobie, rodzice matki stanowczo sprzeciwili się temu związkowi i zabronili córce spotykać się z nim. No bo jakże to tak? Córka znanego w mieście kupca i syn wieśniaków, niewykwalifikowany robotnik? Na to nie mogli się zgodzić. Cóż może być jednak silniejsze ponad miłość? Chyba tylko śmierć, która mogłaby ich rozdzielić. Matka stwierdziła, że jeżeli nie pozwolą jej spotykać się z ojcem, umrze z tęsknoty, jednak stary Wiśniowski był nie ugięty i zabronił kategorycznie spotykać się córce ze Stanisławem. Zrozpaczona Anna przy pomocy wiernej służącej uciekła z domu nie zabierając z sobą nic. Szybko wzięli ślub i zamieszkali z ojcem Stanisława a rodzice matki od tamtej pory nie chcieli mieć kontaktu z córką i nawet kiedy wysłali im telegram zapraszając na mój chrzest, nie przyjechali i nigdy nie pojawili się w progach naszego domu. Matka rozdarta między miłością do rodziców a miłością do męża, strasznie to wszystko przeżywała. Przez dwa lata, dopóki ja nie pojawiłem się na świecie, nie potrafiła cieszyć się swoim szczęściem. Dopiero moje przyjście na świat rozjaśniło jej życie, przynajmniej tak mi kiedyś mówiła. Dziadka, z którym mieszkaliśmy nie pamiętam. Miałem dwa lata, kiedy wybrał się po drzewo do lasu i przygniótł go wóz wyładowany drzewem. Gdyby był z nim ojciec, może skończyłoby się inaczej, ale tego dnia musiał udać się do Łupek na targ. Cóż więc takiego mogło się teraz wydarzyć, że nagle po ośmiu latach dziadkowie przypomnieli sobie o nas? Matka miała do nich ogromny żal, że nawet na pogrzeb zięcia nie przyjechali a mimo to robiła wszystko co w jej mocy, aby ugościć ich jak należy, choć mówiła do Zosi, że obawia się tej wizyty, bo ojciec jest człowiekiem nerwowym a matka kobietą upartą, która za wszelką cenę chce postawić na swoim. Na sobotę został zmówiony Olszański z furmanką no i udało mi się ubłagać matkę, żeby pozwoliła mi jechać na stację po dziadków. Nie wiedzieliśmy czego mamy się spodziewać? Czy przyjeżdżają tylko na krótki czas, na kilka dni odpocząć, czy też może zostaną dłużej. Z tych emocji nie mogłem spać w nocy, budząc się co chwila. Leżałem tak obok matki, nasłuchując jej równego oddechu, odgłosu szumiących drzew, naszczekiwania psów i próbowałem sobie wyobrazić jak to będzie, gdy wreszcie przyjadą. Spodziewałem się surowych, nieprzystępnych ludzi, z którymi może być ciężko przeżyć kilka dni pod jednym dachem, ale pocieszałem się, że to jest maj, jest ciepło, więc nie będę musiał siedzieć z nimi w domu. Wreszcie nadszedł ten dzień. Staliśmy w odświętnych ubraniach na peronie maleńkiej stacyjki w Janowicach oddalonych od naszej wioski o niecałe pół godziny niespiesznej jazdy. Słońce przygrzewało a na niebie nie było ani jednej chmury. Podszedł do nas zawiadowca stacji i zaczęli rozmawiać z Olszańskim, a ja wyglądałem nadjeżdżającego pociągu. W końcu, po jakże długim oczekiwaniu, gdzieś w oddali pojawił się ciemny pióropusz dymu i powoli zaczął się zbliżać w naszą stronę. - No i jest wreszcie – powiedział zawiadowca spoglądając na zegarek wiszący na łańcuszku, który wyjął z kieszeni munduru. - Spóźniony dwanaście minut, ale trzeba przyznać, że się uwinęli, bo spodziewałem się większego opóźnienia. Ogromny pociąg powoli wtoczył się na stację i zatrzymał z sykiem wypuszczając spod kół olbrzymie kłęby pary. Bagażowi zaczęli otwierać drzwi i odbierać od pasażerów walizki, pudełka, klatki. Potem wysiadło może dziesięć osób a my staliśmy niepewni do kogo mamy podejść, bo tak naprawdę nie wiedzieliśmy, jak wyglądają rodzice matki. Powiedziała nam tylko: - Jak ich tylko zobaczycie, będziecie wiedzieć, że to oni. No więc patrzyliśmy, próbując odgadnąć czy to oni czy też nie oni, aż w końcu na peronie pozostały tylko dwie osoby z walizkami w ręku, bezradnie rozglądając się wokół, aż w końcu ich wzrok spotkał się z naszym i wtedy mieliśmy pewność, że to są oni. Babka Eufrazyna, bo takie dziwne imię nosiła, ubrana elegancko jak na damę z dużego miasta przystało, w ogromnym kapeluszu z niebieskimi piórami powiewającymi przy lekkim podmuchu wiatru, który zasłaniał jej pół twarzy i dziadek ubrany odświętnie w garnitur wizytowy, w eleganckim welurowym kapeluszu z zaprasowanym długim włosem i butach robionych na zamówienie u Michała Kapuścińskiego jak to często później podkreślał, dodawały mu szyku i elegancji. Ona - mała, korpulentna, rumiana na twarzy z wciąż ładnymi niebieskim oczami nie przysłoniętymi jeszcze mgłą starości w których wydawało mi się, że kryją się jakieś tajemnice i dłońmi na których zauważyłem mnóstwo złotych pierścieni. Dziadek był wysoki z twarzą wychudłą koloru pergaminu, wąskimi ustami które jakby się zacisnęły na nasz widok, a może mi się tylko tak wydawało? Stał tak nie poruszając się. Wyglądał jak rzeźba albo wielka lalka. Powitali nas chłodno. Dziadek wyciągnął do mnie swoją dłoń pokrytą brązowymi plamami i tak zimną, że miałem wrażenie jakbym włożył rękę do wiadra z wodą, dopiero co wyciągniętą ze studni. Babka pogłaskała mnie po głowie i ruszyliśmy przed dworzec, w kierunku furmanki. Spodziewałem się słysząc od matki, że dziadkowie może nie będą chcieli wracać furmanką, że to będzie dla nich jak policzek, więc zdziwiłem się, kiedy babka przy pomocy dziadka, usiadła z przodu obok pana Olszańskiego a dziadek najpierw mnie podsadził, choć sam doskonale potrafiłem wejść na furmankę po kole i nie trzeba mi w tym pomagać, usiadł obok mnie i przyglądał mi się, by w końcu powiedzieć: - Podobny jesteś do matki, kiedy była w twoim wieku. Potem jechaliśmy już w milczeniu. Dziadek rozglądał się uważnie, coś mamrocząc sobie pod nosem a babka co jakiś czas odwracała głowę w naszą stronę i pytała: - Wygodnie ci tam Onufry? – a on powtarzał – Tak duszko - i dalej jechaliśmy w milczeniu. W końcu ukazał się nasz dom, który batem wskazywał babce Olszański. Piękny w swej prostocie, solidny, co było widać na pierwszy rzut oka w przeciwieństwie do wielu innych domów we wsi chylących się ku ziemi, niczym wierny sługa swemu panu. Wychylał się spośród drzew, które go okalały jakby zapraszając do przekroczenia progu. Wśród łagodnej samotności tego domu można było poczuć, jak czas zwalnia a nawet w niektórych momentach wydawać się mogło, że przystanął zdumiony. Poprzez cichy letni wieczór, wlewał się przez uchylone okna śpiew wiernych i bicie kościelnych dzwonów a zapach lip otulał kąty domu niczym mgła. Olszański zatrzymał furmankę i pomógł zsiąść babce a dziadek uparł się, że pomoże mi zejść mimo moich sprzeciwów, bo przecież potrafiłem sam zejść lub zeskoczyć. Matka stała z Zosią przed drzwiami, ubrane w najlepsze ubrania, niepewnie przyglądały się dziadkom. W końcu matka podeszła do babki i z płaczem rzuciły się sobie w objęcia a dziadek stał z tyłu pokasłując nerwowo i chyba nie wiedział, jak ma się zachować, aż w końcu babka oderwała się od córki i powiedziała stanowczym głosem: - Onufry przywitaj się z córką, na co czekasz? Koniec z twoimi rządami, teraz jesteś tu gościem i masz słuchać Anny no i mnie oczywiście. - I mnie – zdobyłem się na odwagę by wydusić z siebie te słowa, bo prawdę powiedziawszy bałem się tego nieznanego mi dziadka i strasznie byłem zdziwiony oraz oburzony, kiedy wszyscy wybuchnęli śmiechem. Matka zaprosiła wszystkich do środka, gdzie stał już odświętnie zastawiony stół a Zosia uwijała się przy piecu. Piękny zapach rosołu unosił się w powietrzu a ja patrząc na dziadka, widziałem jak ta jego surowa twarz rozpogadza się i mówi do żony: - Widzisz duszko tak powinien pachnieć rosół. Ta nasza kucharka nigdy nie potrafiła ugotować porządnego rosołu. Ten zapach chyba czuć na końcu wioski. Ze zdziwieniem zauważyłem jak jego twarz zmienia swój wyraz. Zmarszczki rozprostowały się, znikając na tę chwilę, kiedy uśmiech zagościł na jego twarzy i stał się wówczas całkiem innym człowiekiem, a ja pomyślałem, że chyba nawet jestem w stanie go polubić, oczywiście jeżeli będzie się częściej uśmiechał. Po obiedzie, podczas którego babka nieustannie wypytywała jak nam się tu żyje, Zosia podała sernik z rodzynkami, co już doprawdy było szaleństwem, bo na takie dobroci mogłem liczyć tylko podczas świąt, ale oczywiście nie protestowałem, objadając się ze smakiem, aż w końcu matka mnie upomniała. Siedziałem przy stole chociaż matka próbowała mnie wygonić na dwór a koledzy gwizdali abym do nich wyszedł, ale ja chciałem siedzieć tu z nimi i słuchać o czym rozmawiają, no i nie pożałowałem tego. Babka opowiadała jak to dziadek zainwestował większość pieniędzy w handel z Rosją no i okazało się, że kupiec, który miał jechać do Petersburga po materiały, uciekł z dziadkowymi pieniędzmi. Nie było wyjścia, trzeba było zwolnić ludzi - chociaż do tego nie doszło bo magazyn i mieszkanie, które znajdowało się nad nim, spłonęły doszczętnie. Prawdopodobnie przez nieuwagę któregoś z pracowników został zaprószony ogień, ale tego nikt nie potrafi stwierdzić z całą pewnością. Dziadek siedział nieporuszony, jak wykuty z kamienia i tylko od czasu do czasu pykał fajkę a kłęby siwego dymu unosiły się w górze. - Cóż mieliśmy robić? – ciągnęła dalej babka od czasu do czasu popijając herbatę, którą przywieźli ze sobą. - Udało mi się namówić ojca, żeby przyjechać do ciebie, że może tu się znajdzie jakiś kąt dla nas na stare lata i nie wygonisz nas. Kiedy zostaliśmy pogorzelcami, żaden z wielkich kupców, znajomych dziadka, których szumnie nazywał swoimi przyjaciółmi nie chciał nam udzielić pożyczki na odbudowę, dlatego zwaliliśmy ci się na głowę, córko. Jedyny człowiek, który zaproponował nam niewielką pożyczkę, był piekarz, u którego od ponad czterdziestu lat kupowaliśmy chleb, chociaż nie jest bogatym człowiekiem. - Pan Chmielewski? – zapytała matka - Ten który miał obok nas piekarnię a ojciec chciał ją od niego odkupić, żeby powiększyć swój magazyn? Człowiek, któremu rzucałeś kłody pod nogi, żeby się tylko stamtąd wyniósł, zaoferował ci pomoc? – spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Ten sam człowiek córko – odrzekł dziadek zapalając zapałką fajkę, która zdążyła przygasnąć. - Człowiek uczy się całe życie a głupcem umiera – podsumował, wstał i wyszedł przed dom. - On się strasznie tym przejął. Najbardziej boli go to, że skrzywdził własną córkę i zaufał ludziom, którzy nie byli godni zaufania. To go najbardziej gryzie i nie może sobie z tym poradzić. Może tu w tej ciszy i spokoju uda mu się nie myśleć o tym wszystkim. Izba dziadków jak ją nazwała matka, świeżo wybielona z umytymi oknami i wyszorowanymi podłogami wydawała mi się jakaś większa, niż wtedy jak mieszkała w niej Zosia. Duże, małżeńskie łoże przeniesione z pokoju matki jakby zapraszało, aby się w nim położyć. Dwie duże skrzynie malowane w piękne wzory stały w rogach po obu stronach okna. Babka schylona nad nimi układała ubrania, w jednej dziadkowe w drugiej swoje a ja siedziałem na swoim rudym stołeczku i przyglądałem się im. Zosia narwała polnych kwiatów i wstawiła je do niewielkiego dzbanka na stoliku. Pokój jakby od razu poweselał. Przez uchylone okno wpadł kolorowy motyl i leciutko usiadł na ramieniu dziadka, siedzącego na krześle. Razem wyglądali jakby tworzyli jedną całość, jakby ich namalował jakiś artysta. Trwali tak przez krótką chwilę – dziadek żyjący w swoim zamkniętym świecie, zapewne w myślach wciąż powtarzający: - Tyle kłopotów, tyle kłopotów na moją biedną głowę – a motyl jakby zdając sobie sprawę ze swej piękności, poruszył delikatnie skrzydłami i odleciał przez uchylone okno, tuż nad głową podnoszącej się właśnie babki Eufrazyny. Dziadkowie – dwie kamienne wieże rozbite w pył.
-
W tym nieznanym mi mieście, w którym nigdy nie zamykają drzwi dworcowej poczekalni i słupy dymu znad kominów oznajmiają, że czas tu nigdy nie stoi, bezsenni dzielą się swoimi snami, a śpiący spotykają się we śnie, by porozmawiać o miłości. Był to jeden z tych wieczorów, który pozostaje odbity na dnie duszy z całą gamą kolorów na niebie, zaciągającym powoli kurtynę nocy nad światem. Na ulicach pełno jeszcze było życia i ruchu. Ostatnie przekupki siedziały za stołami uginającymi się od warzyw i owoców, w ciągłej nadziei, że uda się jeszcze coś sprzedać. Olbrzymie arbuzy rozkrojone na pół, krwawiły słodkim sokiem, kusząc i przywołując. Ich zdarte głosy unosiły się ponad głowami przechodniów, ginąc w końcu w portowej uliczce, skąd ze śpiewem na ustach, wytaczali się z małych spelunek zaprawieni w piciu marynarze. Zapłonęły świece, z których wosk ściekał powoli, na trzymające je ręce przechodniów, a potem kapał na bruk, gdzie błyszczał w pierwszych blaskach księżyca niczym srebrne monety. W domach zapalano knoty w lampach, drewniane koła pojazdów turkotały wesoło, milknąc gdzieś w oddali, zatrzaskiwano pierwsze okiennice, by móc spokojnie zasnąć i wstać skoro świt, nie tracąc nic z jakże cennego czasu. Zamykano też ciężkie, okute żelazem bramy miasta i wszystko to wydawało mi się jakieś magiczne, nierealne, jakbym znalazł się w innym, nieznanym mi świecie. Miasto zasypiało a ja nie miałem się gdzie podziać. Potężni strażnicy z zimnym wzrokiem, który zniechęcał do zadawania pytań, stali u bram miasta z kamienną twarzą. Na murach ich koledzy prowadzili ciche rozmowy. Postanowiłem, udać się na dworzec z nadzieją na przenocowanie pod dachem. Leżałem na twardej ławie, wśród pochrapywań i wzdychań obcych mi ludzi. Gdzieś w oddali szczekały psy i nie mogłem zasnąć. Światła były pogaszone i tylko z zewnątrz wpadało trochę światła z lamp gazowych. Kiedy dworcowy zegar wybił trzecią, na peron wtoczył się parowóz. Wśród syków i kłębów pary, jakie wypuszczał, ujrzałem olbrzymią postać w czarnym płaszczu wychodzącą z jedynego wagonu, z kapturem naciągniętym na głowę, także twarzy prawie nie widać było w tym mroku. Postać stanęła, rozglądając się wokół jakby kogoś szukała. Potem ruszyła ku budynkowi i dwie lampy gazowe przy wejściu przygasły, kiedy je mijała. Potem stanęła w drzwiach rozglądając się po śpiących. Dziwiło mnie to, że nikt się nie obudził, mimo tego hałasu, jaki narobiła wtaczająca się na peron lokomotywa. Czułem, że powinienem wstać, bo coś złego wisiało w powietrzu, ale nie mogłem się poruszyć. Widziałem jak tajemnicza postać podeszła do matki śpiącej z małą, może trzyletnią córeczką i przypatrywała im się uważnie. Po chwili położyła dłoń w czarnej rękawicy na głowie dziewczynki, która po chwili westchnęła cichutko. Tajemnicza postać zabrała rękę z główki dziecka, odwróciła się i zaczęła iść w kierunku wyjścia. Nagle w połowie drogi zatrzymała się i spojrzała na mnie tak, że aż oblał mnie zimny pot. Choć oczy miałem przymknięte, widziałem poprzez rzęsy, jak ta przerażająca postać mi się przygląda. Wstrzymałem oddech. W końcu odwróciła głowę i ruszyła w kierunku wagonu. Po chwili pociąg ruszył wypuszczając kłęby pary i oddalając się z metalicznym stukotem kół. Z drzemki wyrwał mnie przeraźliwy krzyk. Otworzyłem oczy i zobaczyłem kobietę z dzieckiem na ręku, niespokojnie chodzącą i potrząsającą nieruchomą postacią dziewczynki. Usiadłem. Zrobił się ruch i gwar, ludzie biegli do krzyczącej kobiety, a ja pocierałem dłonią czoło, zastanawiając się, czy ta mroczna postać była tylko złym snem, czy też może widziałem ją naprawdę. Manuel del Kiro
-
Od tego autobusu zaczynało się poznawanie świata przez mieszkańców wioski. Wcześniej nie za bardzo orientowali się, co też znajduje się za tymi górami, które w piękny, pogodny dzień lśniły srebrzyście w słońcu. Tak naprawdę, niewiele ich to obchodziło. Mieli miasteczko oddalone o kilka kilometrów, gdzie raz w tygodniu zawozili swoje plony, by sprzedać na lokalnym bazarze. Nawet te wycieczki były dla niektórych aż nadto odważne, mieszały im w głowach kolorowe domy, brukowane ulice, obsychające po nocnej wilgoci, która, choć nie było jej już widać, siadała na ubraniach, twarzy, włosach. Tego dnia, staremu Józefowi to nawet wydawało się czasem, że przez tę mgłę, zaczyna zanikać. Siedział, przyglądając się w skupieniu dłoniom. W końcu, po dłuższych oględzinach złapał za lejce i potrząsając nimi energicznie, wołał do starej szkapy ciągnącej wóz: - Wio Baśka, wio! Bo ta przeklęta mgła pożre nas, zanim dojedziemy na miejsce. Mgła, szczególnie upodobała sobie Ptasi Wąwóz ciągnący się przez ponad kilometr. Czaiła się na drzewach i w krzakach, pełzła po ziemi jak porzucona kochanka, łapiąc się kół i końskich kopyt, co skutkowało tym, że przerażony koń stawał dęba i nie chciał dalej iść. Stary Józef zsiadł z wozu i założył mu na łeb jutowy wór i idąc koło niego, mówił łagodnym głosem: - Oj, Baśka, Baśka i czego ty się głupia boisz? Przecież to tylko zwykła mgła, nic ci nie zrobi. Zaraz wąwóz się skończy i wyjdziemy na drogę. Tam już tylko pola wokół, to będziesz spokojniejsza. O, zobacz, kopnąłem nogą i ta przeklęta mgła się rozeszła. Kłamał. Mgła nie chciała się rozstąpić, uparcie owijała się wokół nóg, czasem nawet sięgając do kolan. Koń wyczuwał strach Józefa, jego przyspieszone bicie serca i nawet spokojny ton głosu nie był w stanie go zmylić. - Prr. Poczekaj staruszko, zapalę lampę, bo coś szybko dziś zmierzch zapada. O widzisz — powiedział po chwili — od razu lepiej. Szedł, trzymając w lewej ręce uzdę, a w prawej, podniesionej nieco do góry starą lampę naftową, rzucającą nieco światła wokół. - Czekaj, dam ci trochę owsa, żebyś zajęła się jedzeniem, to może nie będziesz tak się bać. Zawiesił na szyi Baśki karmiak wypełniony owsem i poklepał ją po karku: - Idziemy, już niewiele nam zostało, żeby wyjść z tego przeklętego wąwozu. Trochę się zagadałem z Domańskim, może i wypiło się o jednego za dużo, ale, raz na jakiś czas każdemu się może przytrafić. Popatrz, toż to chatka Szymona pustelnika. Gdyby było trochę widniej, to byśmy zaszli do niego, trochę sera bym mu dał, chleba, a i ziemniaków bym nie poskąpił. - Szczęść Boże, Józefie. Zanim usłyszał znajomy głos pustelnika tuż obok, odezwał się puszczyk, tym swoim krzykiem sprawiając, że włosy stawały dęba. Koń zarżał nerwowo i Józef przytrzymał go za uzdę, zatrzymując w miejscu. - O Matko Najświętsza, ależ mnie brat wystraszył, mało mi serce nie wyskoczy! - Od kiedy to Józef taki strachliwy? - Od kiedy, od kiedy? Żadna przyjemność plątać się w nocy po tym przeklętym wąwozie. - Jaka tam noc, Józefie. Toż to ledwo słoneczko zaszło. Nie ma się czego bać, nic złego się tu nikomu nie stanie. Może zajdziesz do mnie Józefie na naparsteczek naleweczki. - E, nie. Późno już. Może jutro przyjadę, za dnia. Przywiozę bratu trochę sera i chleba. - O ziemniakach Józef już zapomniał? - O ziemniakach? A, o ziemniakach! Nie, no gdzież bym zapomniał. Jutro, braciszku, jutro przyjadę. Chuda, wysoka postać z narzuconym na głowę kapturem pochyliła się nieco do przodu i cichym głosem rzekła: - Wypijemy nieco naleweczki od Wasiuka. Orzechowa, zeszłoroczna, dobra na strach, a potem cię odprowadzę do końca wąwozu, aż do pola Kalisiaka. Zrzucisz trochę ziemniaków, to i koniowi będzie lżej iść. Józef podrapał się pod czapką, rozejrzał w gęstniejących ciemnościach i rzekł: - No niech i tak będzie, ale żeby mnie brat do samiutkiego pola Kalisiaka odprowadził. Tylko bez tego wstrętnego ptaszyska, proszę. - Och, Tymoteusz jest przecież takim spokojnym ptakiem, zupełnie niegroźny. - Ja tam wolę, żeby się za mną nie pałętał i konia mi nie straszył. *** - Widzisz staruszko, już niedaleko chałupy jesteśmy. Babuleńka pewnie tam już od dawna wygląda, zamartwia się, gdzież my to przepadli po nocy. Przyznać trzeba, że ten Wasiuk nalewkę dobrze wyszykował. Palce lizać. Bo to widzisz, droga Basiu — w chwilach szczególnego rozczulenia, stary Józef mówił do klaczy, Basiu — Człowiek nie jest taki, żeby z drugim człowiekiem nie usiąść i nie porozmawiać, a że przy tym ździebko się napije, toż i rozmowa lepiej się układa. Teraz tylko moją babuleńkę muszę jakoś udobruchać, a to już takie łatwe nie będzie, oj nie. *** - Na miłość boską, gdzieś ty się stary włóczył! Czy ty wiesz która godzina? Już myślałam, że cię jakieś złe licho porwało. - Oj, Cecylko, daj spokój. Trochę się w mieście zagadałem z Domańskim, a potem w tym przeklętym wąwozie spotkałem brata Szymona, no i zaprosił mnie do siebie, wypiliśmy troszku nalewki od Wasiuka, przyznać trzeba, palce lizać, zna się Wasiuk na robocie. Odprowadził nas brat Szymon, aż do pola Kalisiaka, a potem to już prosta droga była. Baśka trochę się bała, jak ta mgła się podniosła, ale dzięki Bogu i bratu Szymonowi, jakoś przebrnęliśmy tę mgłę. - O czym ty mówisz, stary durniu. Jaki brat Szymon, jaki wąwóz? Toż to będzie już z rok, jak zmarł brat Szymon. Ludzie mówią, że ta mgła go dopadła, bo ona podstępna jest, potrafi zwieść na manowce, tak, że ludzie wariują. Z nim też ponoć tak było. Zwariował braciszek i powiesił się na starym dębie. Jak go ludzie znaleźli, to, to ptaszysko, co za nim tak latało, oczy mu wyłupiło. Młody Kaliciak mówił, bo to on go znalazł. - Co ty, Cecylko mówisz? Toż ja z nim przecie nalewkę pił dzisiaj! - Urżnąłeś się stary w mieście, usnąłeś w autobusie i przyśnił ci się, ot co. - No co ty, Cecylko? A nasza Basiulka, co nie chciała przez wąwóz iść, bo mgły się bała? No przecież ona w stajni stoi teraz, odpoczywa bidulka jedna. - Człowieku, toż nasza szkapa zdechła! Będzie już z rok. No tak, to było w tym czasie, jak brata Szymona znaleźli. - Rany Boskie! Rany Boskie — stary Józef złapał się za siwe włosy. - Idź spać Józek. Za dużo wypiłeś w mieście. Dobrze, żeś chociaż do chałupy trafił, bo to od pekaesu kawałek drogi jest, a mgła dziś taka, że łatwo zbłądzić.
-
2
-
Zapach śmierci
Manuel del Kiro odpowiedział(a) na Manuel del Kiro utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@ais Dziękuję i pozdrawiam -
Jaskółki zwiastowały, że coś nadchodzi, coś nieuchwytnego, coś, co tylko nieliczni potrafili przeczuć.Promienie słoneczne odbijały się w taflach szyb, niebo wdzierało się do środka przez otwarte okna i spoczywało na twardych, drewnianych podłogach, wyszorowanych dłońmi zmęczonych gospodyń.Ciche westchnienia wiatru, niespokojne zwierzęta i dalekie, dalekie, ledwo dosłyszalne odgłosy burzy, to wszystko, co można było dojrzeć i usłyszeć, a wciąż pozostawało jeszcze nieodgadnione.Mariaż nieba i ziemi, może nieco burzliwy, ale jakże trwały. Coś, czemu srebrnoskrzydłe anioły przyglądały się z zachwytem, ale i niepokojem.Z nieba spadały rozedrgane promienie słoneczne, letni gorąc, gęsty i lepki unosił się ponad ziemią, drażniąc płuca.Senna wioska, zatopiona w południowej ciszy, wchłaniała w siebie zapach okolicznych pól i sadów. Na polnej drodze prowadzącej do wioski, pojawił się tuman kurzu, który powoli zaczął przemieniać się w wir, tańczący, kołujący, niczym derwisz.Wojna, rozłożysta i groźna, omijała wioskę. Przycupnięta na krawędzi jawy i snu, wiła swe spokojne dni, przeplatane sąsiedzkimi pogaduchami.Daniel siedział na drewnianych schodkach ganku, zajadał ze smakiem truskawki i czuł jak ten słodki smak wypełnia najpierw usta, by po chwili wybuchnąć w mózgu, paletą barwnych kolorów. Przedwcześnie dorosły, z nutą dojrzałości przebrzmiewającą czasem w jego wypowiedziach, a przez dorosłych odbieranych jako nieudolne ich naśladowanie.Mały Daniel, który nadawał gwiazdom imiona i mówił, że rozumie wiatr, nasłuchiwał czegoś, co tylko on mógł usłyszeć. Tak śpiewał wiatr, kiedy przynosił złe wieści. Jęczał, uwięziony w koronach drzew, szarpał się i wił, by potem wzbić się wysoko, wysoko w górę i runąć w dół, jakby chciał się roztrzaskać o polne kamienie, jakby nie chciał być nosicielem złych wieści.Daniel znał ten jego śpiew. Pierwszy raz usłyszał go, kiedy miał trzy lata. Bawił się, nieświadomy niczego, ganiając po podwórzu za młodymi kaczkami, kiedy usłyszał ten śpiew. Przystanął, otworzył usta i zadarł głowę do góry, spodziewając się, że ujrzy tam coś niezwykłego, lecz tylko niebo na chwilę zmieniło swój kolor, przybierają barwę nieco ciemniejszą.Tego dnia, jakiś obcy mężczyzna przyszedł i powiedział ojcu, że jego brat, zginął w kopalni kamienia.Ojciec zaprzągł konia do furmanki i ruszył z kopyta w kierunku pobliskiego lasu, gdzie znajdowała się kopalnia, a gdzie rano wybrał się jego młodszy brat, by przywieźć kamień na budowę letniej kuchni. Pamiętał jak stał na furze i poganiał konia, strzelając batem, a matka płakała, trzymając go w ramionach.Czasem budziły go gwiazdy nocą, grzechocząc i przesypując się z miejsca na miejsce. Bo gwiazdy nie stoją w miejscu, one są jak ludzie, wciąż dokądś się śpieszą. Mówił kiedyś o tym babci, ale odpowiedziała mu, że ma bujną wyobraźnię i jak będzie tak zmyślał, to trzeba będzie go zaprowadzić do doktora, więc przestał mówić dorosłym o tych dziwnych rzeczach, które mu się przydarzały.Dojadł ostatnią truskawkę, wstał i ruszył przed siebie, nie wiedząc zupełnie, dokąd prowadzą go nogi.Rodzice byli w polu, a babcia gotowała obiad, który razem mieli im zanieść.Ziemia, już lekko spękana od słońca, nagle zaczęła jakby drżeć i jego bose stopy najpierw powoli, potem coraz szybciej, jak gdyby chciały wyprzedzić jedną drugą, poczęły biec, szybciej i szybciej wciąż. Biegł na skróty, przez wąwóz, gdzie drzewa rozkładały swe ramiona i choć przez chwilę można było odpocząć w ich cieniu.W głowie słyszał warkot i dalekie odgłosy burzy. Potem był ten dziwny dźwięk, jakby ktoś rzucił żwirem o blachę. Odgłos, którego jeszcze nie znał. Po chwili wąwóz znów zamienił się w łąki i był już blisko ich pola, gdzie powinni pracować przy sianokosach, ojciec, matka i wynajęci ludzie, ale nie widział nikogo, jedynie na tle nieba majaczyła sylwetka samolotu. To jego warkot słyszał. Nagle się zatrzymał. Samolot zniknął za horyzontem i cisza wypełniła powietrze.Czuł, jakby ktoś wlewał w niego niepokój i wiedział już, że znów stało się coś złego. Wiatr zaszeleścił, zaśpiewał tym swoim żałosnym głosem zaplątanym w korony pobliskich drzew i wzbił się wysoko, a pieśń o przemijaniu, uleciała razem z nim.Niebo pociemniało i pojawiła się pierwsza błyskawica. Wiatr przyniósł mu metaliczny zapach. Zapach śmierci.
-
W niedzielę, ubrany w odświętną koszulę, szedłem do kościoła, drogą przecinającą szerokie pola, na których żółte morze rzepaku szeptało łagodne pieśni. Czasem, trzymając dłoń w wąskiej dłoni matki, patrzyłem w niebo, jakbym chciał wypatrzeć gdzieś tam wysoko, niebieskookie anioły, przezroczyste i nieuchwytne jak bańki mydlane. Potykałem się wówczas na nierównej, polnej drodze, czasem zdzierając czubki odświętnych butów, czym doprowadzałem do szewskiej pasji ojca, który krzyczał, płosząc stada ptaków: - Patrz jak leziesz, gówniarzu. W kościele, siedząc w bocznej nawie, z głowami umeblowanymi problemami dnia codziennego, zbyt zmęczeni by się modlić, z dłońmi wypełnionymi marzeniami, w rachunku sumienia wszystkie swoje grzechy zmywali garstką ciężkich westchnień, jeszcze wierząc w lepsze jutro, choćby tylko dla swoich dzieci. Spoglądałem na Matkę Boską, odzianą w niebieską pelerynę, z twarzą tak tajemną, jakby wszystkie tajemnice świata kryły się w tym obliczu. Ojciec, wyrwany z długich dni rozmyślań nad swym nędznym losem, uderzał zaciśniętą pięścią w zapadłą pierś i mówił drżącym głosem, aż echo tych słów, grzmiało jak odgłos lawiny, sunącej w dół zbocza: - Moja wina, moją wina, moja bardzo wielka wina. Potem wracaliśmy, jacyś tacy odmienieni, jakby zaczarowani. Ojciec milczał, zapewne przeżuwając ostatnie niepowodzenia, dni zbyt suchych, kiedy to z nieba lał się rozgrzany ołów, paląc wszystko dookoła, nie oszczędzając niczego ani ludzi, ani zwierząt. Matka starając się dorównać mu kroku, prawie biegnąc u jego boku, co rusz podrzucała moje wątłe ciało i milcząc, zapewne analizowała w swojej biednej głowie, słowo Boże, rzucane jak siew między kąkąl przez księdza wikarego. Ponad trzydzieści lat przewagi ojca nade mną, nauczyły mnie słuchać w milczenie jego, jakże rzadkich wywodów nad niesprawiedliwością tego świata. Stawał się wtedy Wielką Katedrą a z ust jego padały słowa, które chciwie chwytałem, chowając w przepastnych szufladach pamięci. Jego szare oczy czujne jak u myśliwego, studiowały moją twarz. Siedzieliśmy tak przy starym, odrapanym stole, pamiętającym jeszcze czasy, kiedy to ojciec opierając o niego swoje wątłe łokcie, machając w powietrzu nogami, słuchał bajań sąsiadów zimową późną porą. Matka, krzątając się przy rozgrzanym kuchennym blacie, ocierając pot z czoła przedramieniem, przesuwała ciężkie garnczki, pokrywki podskakiwały wesoło i zapach kapuśniaku unosił się jak mgła nad naszymi głowami. Za oknem chmury ślizgały się po niebie, ciemnymi kolorami próbując zastraszyć świat. Niedziela, dzień święty który należało święcić, dla matki był kolejnym roboczym dniem. Ojciec wstał i wyszedł. Głucho zadudniły zamykane drzwi i jego wąskie plecy znikły w mroku chłodnej sieni. Potem matka, zniecierpliwiona jego długą nieobecnością, znalazła go wiszącego w stodole. Sznur, który nie tak dawno kupił w mieście, przerzucił przez grubą belę przeszywającą stodołę, jak igła rozdarte ramię koszuli. Skrzyp sznura i matki krzyk zlały się w jedno. Byłem zbyt mały by pochwycić jej ciało, które jak drzewo złamane naporem wiatru, runęło wprost pod moje nogi. Gdyby żył ojciec, wszystko potoczyłoby się inaczej. Znów palcami czesałby swoją złość jak psa na łańcuchu, próbującego bronić domu. Nerwowo kręciłby się po domu, we wszystkich szufladach szukając kluczy, których nigdy tam nie było. Jaskółki nie odfrunęłyby znad okien, z dziką rozpaczą nie wyłby pies a matka zgnieciona samotnością nie stałaby się staruszką w jeden straszny dzień, rozmawiając z własnym cieniem jak z ojcem. Nigdy nie używałem czułych słów, po prostu nikt mnie tego nie nauczył. Jedyne co mogłem, to śpiewać jej cienkim dziecięcym głosem. Stawała się wtedy spokojniejsza, zamyślona, jakby wykuta z kamienia. Nieobecna jeszcze za życia. Gorzkie jak piołun jest rozstanie z bliską osobą, dlatego żegnam się z Tobą mój Niebieski Boże.
-
Wyrwać się z tych sztucznych łun miasta w wielką nieobecność wspiąć się wysoko tam gdzie na zlecenie aniołów płoną wieczne ognie aby tacy jak ja mogli odnaleźć drogę do domu oto sny moje Trzy tysiące nocy wrastałaś we mnie rozrastałaś się jak drzewo korzeniami oplatając serce W twojej postaci kryją się okręty łopoczą żagle i świat mój cały zamknięty Dalekie uśpione miasta z gmachami co jak odrzutowce królują na niebie nie staną już nam na drodze i wejdziemy w noc jak wchodzi się do zaprzyjaźnionego domu bez tego lęku i tej trwogi o każdy dzień nowy Manuel del Kiro
-
3