Przez splecione palce pieczętujące me oczy
Staram się ukryć swą słabość
Dławiącą szare strefy nieba
Uciekam przed szklaną klatką myśli
By wrócić o poranku ociężałym krokiem
I wyciąć swe serce z szarej tektury
I krzykiem marzyciela się budzę
Pamiętając lot wśród fal mnie pochłaniających
I tą wolność co tonie niczym mosiężny posąg
Lecąca łza ociera moje policzki
Paląc twarz ogniem myśli
Człowieka z tekturowym sercem
Wśród kukieł, na wietrze
Co jak drzewa, poranione
Upadają na deski teatru światów
W dotyku ust, sztucznych
Zapomnieli jak kochać
Grają rolę swoją
Podcierając nos o rękaw żyć przeminionych
W diamentowych garniturach
Zapomnieli już
Że drzewa też płoną
Żyjemy na krzyżu świata
Koronę zakładając w mglisty poranek
Błądzimy między podartymi zdjęciami
Co twarze drewnianych żołnierzyków kryją
Biegniemy wciąż w cień przyszłości
Oddając się w zadyszanych wzlotach
Odrzucając zbędną powłokę uczuć
Żyjemy, żyjemy w cieniu
Jak szczury przybite do podpalonego krzyża
Z zapału królów uplecionego
W lustrze tylko bitwa kuglarzy
I myśl o brodzie Darwina