Piąta. Pierwszy autobus
rozbudza puls w naczynkach ulic.
Tymczasem rozrywam własną sieć,
by do wieczora próbować
nie dać złowić się w kolejną.
Ustalam grymas wiary
w powszedni obrządek społeczny,
codzienne nabożeństwo
z nieprzerwaną antyfoną gestów.
Dzielę się słowem jak chlebem
z nadmiarem E262,
a dla zaufanych mogę nawet
dokonać cudu rozmnożenia.
I tylko czasem, gdy stoję w korku
między Dominikańskim a Jana Pawła,
znów mnie nachodzą
te natrętne myśli o rybakach.