Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'służka' .
-
Elegia o Dziewce Nietkniętej Akt VI ostatni
Lach Pustelnik opublikował(a) utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
*Akt ostatni* Narrator: - Biskupowi kutas stoi, Co niczego się nie boi! Twardy jak na zawołanie! Siada biskup na posłanie, Cudną kapą zaścielone W łożu - dziewczę podkulone Na nią płótno zarzucone. Główka dłońmi zasłonięta Drży dziewczyna. Jest napięta. Kapka - z płótna jedwabnego Prześwituje. Wielebnego Widok bardzo ten podnieca! Odlatuje na bok kieca! Wcześniej krzyża się pozbywa I różaniec z piersi zrywa! Pada w kąt Ukrzyżowany Chrystus! Znów sponiewierany! Koraliki podskakują I zdrowaśki recytują! Potem lecą kalesony Niechaj będzie pochwalony! Od samego czuł to rana Że będzie ta noc udana. Ściąga stringi i już nagi I radosny, bez powagi Która zwykle go przystraja, Podtrzymując sobie jaja, Pochyla się ku dziewicy Marząc o jej ciasnej picy! Lecz nim z cnotą się rozprawi Tak do siebie cicho prawi: Biskup, zdejmując z siebie szaty i bieliznę: - Dziewczę śliczne, takie hoże! Przeoryszy wynagrodzę! Za to cudo, me kochanie, Przeorysza coś dostanie! W porę wieści mi przysłała- Pominęła kardynała! Siada nagi na brzegu łoża, sunie dłonią po pościeli w stronę kobiecej sylwetki, wzdycha z upojeniem: - ….Ach, wnet zerwę kwiat niewinny! A nie ze sług bożych inny…! Jakaż rozkosz mnie tu czeka! Chodźże dziewko! Niebo czeka! Twa muszelka, wciąż zamknięta, Kutasem wciąż nie dotknięta Widać, że na mnie czekała! Popatrz! Jak mi sterczy pała, Jak się pręży, jak się jeży! Z twoją cipką chce się zmierzyć! Spójrz na niego, ma bogini, Bo nie mają tego inni! Popatrz! Jak się rwie do ciebie! Wie, że będzie mu jak w niebie Gdy w twą szparkę się zagłębi, Niczym w ciasny puch… gołębi! Chce zagłębić się głęboko W to prześliczne, czyste oko, Pójdą precz twe niepokoje Gdy poczujesz ciało moje Do twojego przyłożone Tak, jak mąż, gdy kocha żonę… Narrator: - To się dziewce raz przygląda, To na chuja znów spogląda. Biskup: - Patrz, jak pręży się, nagina, Jakby pytał: Gdzie dziewczyna? Gdzie ta szparka, ciasna, miła, Która by mnie otuliła Pulsującą nabrzmiałością, Mokrą, cudną namiętnością? W soczkach dziewiczych skąpaną! Och, zostańże moją panną! Na ten wieczór! Ba, na wieczność! Niech połączy się cielesność, Moja z twoją, niezbrukaną, Czystą i niepokalaną! Taką pragnę Cię ujeżdżać, I całować! I rozpieszczać! Bądźże moją przytulanką, I na zawsze mą kochanką! Zastanawia się: - Może … ? Wezmę cię za żonę? Choć… to będzie utajnione, Może mieć będziemy dzieci? Tak, jak księża… katecheci… Będzie cudnie, będzie ładnie… Niczego wam nie zabraknie W pałacu mym zamieszkacie I do Rzymu na wakacje Będziemy co rok jeździli A mieszkać będziemy w willi Którą rok temu kupiłem! Kasy sporo odłożyłem…. Narrator: - Tu uśmiecha się wesoło, Marszczy przy tym lekko czoło, Żartobliwie, błagać zda się, Skupiając się na kutasie: Biskup : - Popatrz tutaj, moja mała Chciałbym byś go podziwiała! Popatrz, jak on dzielnie stoi! Odwracać się nie przystoi! Narrator: - Sunie ku niej, całym ciałem, Dzierżąc w dłoni mocno pałę, Pragnie, by ją zobaczyła, By się, jak on, zachwyciła Tą prężnością, pulsującą, Prawie w nią już wstępującą! I gdy się już masturbuje Tak radośnie peroruje: Biskup: - Jakiż śliczny, gładki brzuszek… Pod nim skrył się … mój kwiatuszek… Taki szczelny, i zamknięty Niczym małża… Wciąż nietknięty, Patrz, rozchylę go ustami, Pobawię się płateczkami, Różowymi, nabrzmiałymi Tak prześlicznie złożonymi… Pyszne zwilżę ci usteczka, Aż popłynie… soczków rzeczka… Narrator: - Długo do niej tak przemawia I widokiem się napawa Boskich kształtów swej bogini Co go czyni wręcz bezsilnym! Sunie dłonią, lecz powoli, Jakby w zmysłów swych niewoli Pozostawał. By w rozkoszy Nic nie zepsuć. I nie spłoszyć Tej, co pierwszy raz pozwoli, By mężczyzną z nią swawolił. Stańczyk Zda mu się, że traci zmysły, I się lęka… by nie prysły Jego na tę noc nadzieje… Niech się staje, co się dzieje! Narrator: - Blisko… Czuje żar jej ciała… Jakżesz cudna jest ta mała! Już się zbiera… i szykuje! Ale… Coś go powstrzymuje…! Coś mu każe mówić znowa, Szeptać w uszka jej te słowa: Biskup: - Tyś bez grzechu jest dziewica, Twoje czyste piersi, lica, Twoje ciałko… tak wygięte… Czeka na mnie… wciąż nietknięte…. ….I to chcę, abyś wiedziała, Że potęga ma niemała Bowiem grzechu nie popełnisz Gdy się ze mną w Panu spełnisz, On ci, bowiem, mną kieruje, I przeze mnie, w cię, wstępuje, Przez sługę swego wiernego! On to wybrał mnie do tego! Narrator: - Na te słowa Lona siada W łożu. I tak mu powiada- Zasłaniając piersi płótnem- Głosem pewnym, rezolutnym: Lona: - Pan za siebie? Wybrał ciebie?! To dlaczego został w niebie? Czemu ja Go tu nie czuję? Pytam! Bo nic nie pojmuję. Narrator: - Biskup, w twarz jej zapatrzony, Słucha! Cały urzeczony, Słodkim brzmieniem służki głosu, Takim szczerym. Bez patosu. I to nagle, dziwnie, sprawia Że się żądza w nim pojawia Całkiem nowa. Nieznajoma. Chce jej całej! Duszy! Łona! Pragnie posiąść ją w całości, W ciele i… w duszy zagościć! Stańczyk: - Z drugiej strony - to go męczy! Sapie, poci się i jęczy, Nie wie, co jej odpowiedzieć? Czy jej kazać cicho siedzieć? I ją posiąść bez gadania, Bez zbędnego wyjaśniania? Narrator: - Więc do skoku się szykuje Dłoń ku piersiom jej kieruje I już prawie ich dotyka, Lecz na płótno napotyka, Szarpie zatem! I z niej zdziera, Lecz dziewczyna się zapiera, Rękę mocną powstrzymuje I z pościeli wyskakuje! Stańczyk: - Teraz stoi przed nim naga, I jest taka w niej powaga, Że się biskup kuli w sobie I drży! Jakby stał nad grobem. Narrator: - Lona cofa się, powoli, Trochę, jakby, wbrew swej woli, Lecz w jej twarzy nie ma lęku, Patrzy prosto, bez udręki, I bez strachu, bez obawy, Wręcz z pogardą. I tak prawi: Lona: - Pragniesz ciała? Najpierw duszę Swą ocalę! Potem zrzucę Ciało z okna wysokiego Do łoża kamienistego! Na dziedziniec, zimny, pusty Tam dokonasz swej rozpusty! I co zechcesz tam z nim zrobisz Z truchłem sobie wynagrodzisz! Narrator: - Słucha biskup oniemiały, Marszczy czoło i drży cały, Pot strugami go zalewa A żar wgryza mu się w trzewia. Stańczyk: - Lecz dziewczyna nie ustaje, I boginią mu się zdaje Która, miast mu rozkosz dawać, Jego trwogą się napawa! Dłoń ku niemu swą kieruje I palcem w niego celuje: Lona: - Pałace mi obiecujesz? Z każdą sobie tak żartujesz? Wiem, że wiele zapładniałeś Lecz o dzieci swe nie dbałeś! Ich kosteczki w glebie gniją, Boś nie ojcem jest! Lecz żmiją! Narrator: - To przybliża się, to cofa, Jakaś siła się w niej miota, Jakby coś ją z tyłu pchało, A coś z przodu - odpychało. Stańczyk: - Biskup rzęzi, jak duszony, Jej nagością urzeczony, Smukłą, gładką i dziewczęcą Ale, trochę, też chłopięcą! Tym go tak oczarowała, Postać jej, gdy nań spojrzała Gdy ją pierwszy raz zobaczył, Gdy przeora, jak na tacy, Służki mu prezentowała – Już mu wtedy drgnęła pała I żar poczuł w trzewiach żrący, Tak potężny i palący, Że ledwie się opanował I w kaplicy prędko schował. Stańczyk: - Żar ten tlił się, bez ustanku, Od wieczora do poranku, Tak ją sobie wyobrażał! Gdy przed lustrem się obnażał. Narrator: - A tu patrzcie! Jest jak zjawa, I do niego tak przemawia: Lona: - Teraz nagle to się zmieni? Bo chcesz wejść, tym tutaj, we mnie? Ach ty draniu! Sukinsynie! Niechaj imię twoje zginie! Ty się dzieci nie doczekasz Chociaż teraz się zarzekasz! Niechaj zwiędnie ci ta pała! Ja naiwną być przestałam! Narrator: - Tu zatacza się. I śmieje! Biskup krzyczy: - Co się dzieje?! Lona z góry nań spoziera I tak w twarz mu się wydziera: Lona: - Szybko! Na dół! Eminencjo! Tam mnie weźmiesz ekscelencjo! Narrator: - Biskup uszom nie dowierza Do czego ta mała zmierza?? Czyżby miała jakieś plany? Czyżby został oszukany?? W głowie szum i zamęt czuje- Czy przeora kombinuje? Czyżby jakiś układ miała O którym nie powiedziała? Stańczyk: - Patrzy na dół. To zniewaga! Jego kutas mu opada Ten, co sterczał, wypoczęty! Teraz jakiś mały jest! I zmięty! I jeśli mu znów nie stanie Diabli wezmą to ruchanie! Narrator: - Przytomnieje. Cóż to zmienia? To są małej urojenia Zaraz przyprze do ją ściany By poczuła, kto tu panem Jest! I zawsze dla niej będzie Bowiem on ma to narzędzie Które do nieba prowadzi Zaraz użyć, nie zawadzi! Bo ta dziwka, choć nierżnięta Jawi mu się jak przeklęta! Stańczyk: - Biskup wstaje, rozgniewany, Zda się, że już pozbierany, Że odzyskał rezon, władzę, I służkę zaraz ukarze. Narrator: - Wzrokiem patrzy na nią z góry Twardym, jak klasztorne mury, I wykrzywia usta w drwinie, Ona? Mu się nie wywinie! Biskup: - Ejże, czy ty jesteś Lona? Tak przez Matkę wychwalona?? Ciebie chyba pojebało? Masz tak cudne, zdrowe ciało! Komu chcesz je ofiarować? Chcesz ten boży dar zmarnować? Szatan chyba ciebie zwodzi Egzorcyzmy nie zaszkodzi… Narrator: - Lecz tu Lona mu przerywa I w pogardzie twarz wykrzywia: Lona: - Szatan ciebie ma na smyczy! Stąd twa dusza tak skowyczy, Tak się rzuca, podskakuje Diabeł widać nią kieruje! Wychyla się ku niemu, palcem celuje w jego przyrodzenie: - Jaki teraz jesteś śmieszny! Bez szat swoich! Ty! Obleśny! Jak żałosna twa postura! Jaja wiszą, jak u knura! Na chwilę milknie, zda się napawać upokorzeniem Biskupa. Potem kontynuuje: - Widzisz nędzny…? Ty… Złamasie! Co mi po takim kutasie Który ledwo, co ci staje? Do czegóż on się nadaje?? Narrator: - Biskup, jak gromem rażony, Broni się, mocno stropiony: Biskup: - Toć mi mówić nie wypada: Na Twój widok… mi… opada! Och… Ty mniszko popieprzona! Ja przez ciebie chyba skonam! Lona, z pogardą: - Konaj, konaj tu biskupie Bo ja mam to wszystko w dupie Konaj tu, wszawy potworze! Glebę z truchłem twym przyorze Grabarz, co twój grób wykopie, I na wieki cię zakopie! Narrator: - Na to biskup, przerażony, Rzuca klątwę w stronę Lony: Biskup: - Och, ty kurwo! Nie jebana! Takaś już jest wyuzdana? Czeka Cię ekskomunika, Za to, że mnie wciąż unikasz! Jesteś zali ty przytomna?? Miałaś cicha być! I skromna! Padaj tutaj na kolana! Suko! W dupę nie ruchana! Gdzie ty patrzysz? Tak wysoko!? W twarz mą patrzy twoje oko??! Opuść zaraz to spojrzenie! Bo utracisz swe zbawienie! Gdy ci grzechów nie odpuszczę Zaprzepaścisz swoją duszę!! Chcesz ty mieć zbawienie wieczne?! Lona, marszczy czoło, ździwiona: - Teraz? – To jest niedorzeczne! Potrząsa głową, z niedowierzaniem: - Myślałeś, że mnie wyzwolisz? Głupcze! Z trupem poswawolisz Sobie zaraz! Bo już gnije Moje ciało! Gdy twe żmije Od wewnątrz cię rozsadzają W trzewia twoje się wplatają Mózg twój już wyżarły cały I trucizną cię zalały! Histerycznie: - Spójrz na siebie! Ty nędzniku! Gdzie twe szaty? Na nocniku Tobie siedzieć przy swym łożu Nim do snu swe kości złożysz! Przenosi wzrok na przyrodzenie Biskupa: - Sam go sobie w dupę włożysz! Lecz na mnie się nie położysz! Rzuca się przez łoże, uderza biskupa w twarz otwartą dłonią. Cofa się raptownie i woła: - Masz! Ty gadzie! Ty niemiły Oby tobie jaja zgniły! Biskup wstrząśnięty, słania się, na pół zdziwiony, na pół nieprzytomny pyta: - Coś ty sobie umyśliła? Pana swego będziesz biła?? Jakież ty masz powołanie?? Czekaj…! Zaraz mi znów stanie! Wtedy przyprę cię do ściany I rachunki wyrównamy! Lona cofa się pod samo okno, otwiera je szeroko i ciska mściwie do biskupa: - Może zrobisz to! Lecz z inną! Bo ja zginę! I niewinną Duszę oddam Panu Bogu! Milczy chwilę, patrzy w dal, za okno. Potem mówi: - Ciało moje niech do grobu Złożą tam, gdzie pod murami Ziemia zasłana szczątkami Jest niewinnych dzieciąteczek Które nie miały mateczek Coby je do serc tuliły Bo szatańskie tutaj siły Wszystko to opanowały! Biskup: jakby nie słyszał, patrzy na swoje przyrodzenie i mówi cicho, ponaglająco: - Stawaj, stawaj mi, mój mały! Co się dzieje? Czy ty widzisz? Czy ty tego się nie wstydzisz? Tak bezradnie zwisasz sobie Jakbyś leżał już gdzieś…. w grobie…!!? Łapie się z głowę z przerażeniem, ciężko dyszy, spogląda na Ukrzyżowanego: - Chryste, co ja wygaduję? Już nad sobą nie panuję! Co ta dziwka mi zrobiła?? Czym mnie tak otumaniła? Czy Przeora mi dolała Do kielicha, gdy wstawała, Trucizny, czy coś innego? Co sprawiło, że ja tego Co się dzieje nie pojmuję! Patrzy znowu bezradnie na swoje przyrodzenie, przerażony pyta sam siebie: - Co się dzieje z moich chujem? Składa dłonie jak do pacierza, błagająco zwraca się w stronę Ukrzyżowanego: - Chryste! Ratuj mnie! O Boże! Któż prócz Ciebie mi pomoże?! Boże, Boże ukochany Za co jestem tak karany? Zawsze wiernie Ci służyłem I owczarnie prowadziłem Jak należy. Wiesz to przecie! Służyłem Ci na tym świecie Jako najwierniejszy sługa Zatem jakaś jest zasługa Moja w tym, że Twoja wiara Do tej pory się ostała! Więc dlaczego Ty pozwalasz I tak bardzo mnie zniewalasz? Żeby jakaś suka mała Tutaj mną poniewierała? Ja już nie chcę tej kobiety! Boże, zrób coś! Rety! Rety! Lona: śmieje się szyderczo, celując palcem w stronę przyrodzenia Biskupa: - Acha! Boisz się, złamasie? Cóż ci teraz po kutasie? Co ci zwisa jak ta glista Brzydka, cienka i obślizła? Taki już ci pozostanie! Nic ci nie da to błaganie! Nawet jakbym ciebie chciała Już nie stanie ci ta pała! Nigdy! To przekleństwo moje! Wpisz je w swe mózgowe zwoje! Choćbyś nie wiem jak się starał Nigdy nie stanie ci pała! Do twej śmierci, co za progiem Czeka na cię! Choćbyś Bogiem Się zasłaniał! Krzyżem padał! Ona tam się cicho skrada, Ta, co z życia nas okrada! Wnet dopadnie cię Biskupie! Lepiej powieś się na słupie! Śmiejąc się cały czas woła ponaglająco: - Szykuj powróz, bo już pora Byś zabił tego upiora Co wyżera twoją duszę On zadaje ci katusze! Śmierć nadchodzi! Bacz biskupie, Bo już marzy o twym trupie! Myślałeś, że ją przekupisz??? Że się w łaski Pana wkupisz ? I zasiądziesz w Jego Domu? - Przerywa na chwilę, patrzy zwycięskim wzrokiem na wystraszonego, skulonego Biskupa. Drwiąco woła dalej: - Choćbyś nawet po kryjomu Jakoś dostał się do nieba To i tak ci to nic nie da Bo tam wiedzą, żeś potworem! Biskupem- Uzurpatorem! Milknie. Uspakaja się, spogląda na Biskupa współczująco: - Tak, Biskupie. Nie z twej winy Tego tutaj są przyczyny Jest nad nami wyższa siła Ona to wszystko sprawiła… I choć wszystko to rozumiem To wybaczyć ci nie umiem… Patrzy na biskupa ze współczuciem: - Och, biskupie! Mój biskupie! Wkrótce larwy na twym trupie Będą, głodne, żerowały Nie pojmując twojej chwały! Po co zatem tu się srożysz? Że kutasa mi nie włożysz? Że mnie nigdy nie wyruchasz? To dla ciebie jest …. Pokuta! Okrąża łoże, zbliża się do biskupa, który cofa się przerażony pod ścianę. Przyparłszy go do muru, Lona zarzuca mu ramiona na szyję, przybliża swoją twarz do jego głowy i szepcze złowieszczo: - I to jeszcze, mój biskupie - Zostawię ci znamię trupie Od służki, co ci nie dała, I przysięgi dochowała! Zawsze mnie wspominać będziesz Tego już się nie pozbędziesz! Szarpie go ku sobie, ich nagie ciała przez chwilę przylegają do siebie i wtedy Lona chwyta oburącz jego głowę i wgryza się w jego prawe ucho. Biskup wyje z bólu, a ona odrywa się od niego i wypluwając z ust kawałek odgryzionego ucha, podbiega do okna. Tam, spiera dłonie na parapecie, i wychylając się na zewnątrz ostatni raz zwraca wzrok ku zakrwawionemu biskupowi: - Mój czas dobiegł właśnie końca! Nic nie czuję… Prócz gorąca… Co rozpala moje ciało… Jakby ono… żyć wciąż chciało…? Ale! Krótka chwila… Minie…! Już jej nie ma! I przeminie Każda inna. Na co czekać? Już nie będę dłużej zwlekać! Boże, przyjmij w swoje progi! Tę, co zniszczył świat złowrogi! Lona wskakuje na parapet i rzuca się w otchłań nocy. Narrator: I co dalej? W akcie trwogi Zbiega biskup, szybko nogi Go kierują na dziedziniec, Przez kaplicę, przez gościniec, Chciałby znaleźć tam dziewczynę I wyjaśnić wszem przyczynę Dla której z okna wypadła. Ale…! Widzi, że nie spadła! Nie ma śladu ciała, trupa! Gdzież zabrała ją kostucha? Nawet krew się nie ostała? Co zrobiła owa mała? Pojawia się Stańczyk, zwraca się do widowni: - I teraz, moi kochani, Do ziemskich spraw przywiązani Zapewne już dobrze wiecie Czemu nie ma jej na świecie… Potem, kiwając głową w zadumie zwraca się do zakonnic: - Co wspaniałe, bywa mierne! Wiedzcie o tym, służki wierne! Epilog: Stańczyk zasiada na krześle swoim i opowiada dalej: - Z tego oto wydarzenia Powstała na pokolenia Legenda o dziewce wiernej, Prostej, śmiałej, niepazernej, Która odmówiła ciała, Której groźba nie złamała Biskupa, co sobie roił Że bezkarnie będzie broił. Legenda ta powiadała Że Lona wszak ocalała, Że z boskiego polecenia Zdarzył się cud ocalenia. Że do innego klasztora Przeniosła ją ta Przeora, Która na gwałt ją wydała, Bo, widocznie, żałowała, Tego czynu. Lub Pan sprawił Że się w sercu jej pojawił I nakłonił do działania Według swojego nadania. Narrator: - Jeszcze inni powiadali, Że w męskie szaty ubrali Lonę dwaj miejscowi mnisi I że w nocnej, czarnej ciszy, Zaprzysiągłszy Panu Bogu Że zabiorą do swych grobów Sekret ocalenia Lony Zabrali ją po kryjomu I wśród braci zamieszkała Jako Leon. I tam cała Bogu siebie zawierzyła I tak wielka była siła Jej modlitwy i oddania Że w któryś dzień Zmartwychwstania Chrystus zabrał ją do nieba! Ale… Czy w to wierzyć trzeba? Stańczyk: - Jest też inne tłumaczenie Proste, ludzkie przypuszczenie Że to służki prędko zbiegły I wspólnie trupa zawlekły Tam, gdzie głaz przykrywa dziurę, Która wnętrze swe ponure, Co wchłonęło z kopca ziemię Skrywa przed ludzkim spojrzeniem. Ziemię straszną. I przeklętą. Krwią dzieciątek przesiąkniętą! Patrzeć tam się nawet bały I swe oczy odwracały Kiedy, bywa, przechodziły, Przez park, żeby nabrać siły. Głaz ogromny odchyliły, I jej ciało wgłąb spuściły, A, że wcześniej się naćpały, Nic nie czuły. Przysypały Ciało ziemią, ze szczątkami Niewiniątek, z ich kostkami, Które czasem się bielały Gdy je deszcze odsłaniały. Narrator: - Była także wiernych siła Która inaczej twierdziła I w swej nieugiętej wierze Wznosili do niej pacierze Prowadzeni przez pasterzy Z których każdy także wierzył Ze ta służka boża, Lona To Matka Boska wcielona! I we własnej swej postaci Zeszła między siostry, braci Po czym karę wymierzyła Temu, komu zawierzyła. Mówią, że biskup zwariował I w pustelni gdzieś się schował. Najpierw jednak udowodnił Że porzucił myśl o zbrodni I swe ciało okaleczył Tak, że już się nie zaleczy. By go chuć się nie imała By mu nie stawała pała, Odrąbał ją tym toporem Którym służki, co z uporem, Biskupom swym odmawiały, Ścinane niegdyś bywały. Stańczyk: - Ile prawdy, zapytacie, Jest w tym całym poemacie? - Prawda? Na to wam odpowiem, Czasem się nie mieści w głowie, Filozofów. I poetów. Licznych, marnych wierszokletów. Bowiem prawda nie istnieje, A spisane słowem dzieje Różnych z czasem nabierają Znaczeń, sensów, tych banałów Które karmią wyobraźnię I zmieniają życie… W kaźnię. *****koniec*****