Tej nocy sen opadł na mnie niczym całun
z wilgotnej skały.
Zbyt ciężki, by unieść powieki,
zbyt gęsty, by znaleźć oddech.
Rzeczywistość była tylko pęknięciem w murze,
przez które sączył się mrok.
Przeszył mnie głos,
jak wiatr hulający w ruinach opactwa.
Szeptał w nawie mojej czaszki imię tej,
której proch dawno już ostygł.
I wtedy stanęłaś w drzwiach
wykutych z zastygłego cienia,
blada, jakbyś piła tylko światło
martwego księżyca.
Mówiłaś językiem dzwonu bez serca,
Rano, gdy pisałam,
litery same układały się w modlitwę,
której nikt nie wysłucha.
Czułam, że każde słowo
jest jak cierń wyrwany
z relikwiarza bólu - święty i raniący.
A każde wspomnienie —
to bluszcz, co wrasta w szczeliny grobowca
rozsadzając go powoli od środka.
To cierpienie nie było ogniem,
lecz chłodną architekturą pustki.
I zapytałam w ciszy tej nawiedzonej krypty -
ile we mnie Hioba, a ile mnie w jego popiołach?
Czy Bóg jeszcze patrzy przez zakurzone witraże,
czy już tylko słucha,
jak kruszą się filary świata,
jak spadają imiona ,
które nigdy nie przestaną się śnić?