Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'obyczaj' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 3 wyniki

  1. Cztery gorące serca ciemna noc za oknem to samo pragnienie szczęścia różne słowa o poranku… — Pójdę do psychologa spytać, czy to było udane — mówi Amerykanka do leżącego obok mężczyzny. Za oceanem, nad Sekwaną, Louise przy pierwszych blaskach słońca, budzi swego przyjaciela. — Jutro zrobimy to samo, ale inaczej. Kawał drogi na wschód, niedaleko Brandenburskiej Bramy, jasnowłosa Hannah narzuca szlafrok i idzie prosto z sypialni do kuchni. — Hans, co ci zrobić do jedzenia? A jeszcze dalej na wschód, w skromnym domu z bocianim gniazdem na dachu, Jolka siada na krawędzi łóżka i popłakuje cicho. — Józiu, co ty sobie teraz o mnie pomyślisz?
  2. Post Popielec był wczoraj. Jako jedyna z naszego domu do kościoła poszła mama. Przestrzegała rano, że dziś jest ścisły post i dlatego na obiad będzie jajko sadzone. Nie była to dla mnie zła informacja. Niby proste danie, ale kiedy żółtko rozlewa się na delikatnie oblane tłuszczem ziemniaki, a obok stoją małe, zgrabne korniszony, no to jestem bliski wylizania talerza. Mama po przyjściu opowiadała, jak stojąc „w kolejce” po popiół za sąsiadem czuła od niego kilkudniową wódę. Zaznaczała, że nie był to odór picia przed wejściem do kościoła, tylko picia od nie wiadomo kiedy, przez na pewno weekend i, na co wskazywał zapach, przez poniedziałek, wtorek. Szybko wypadło mi ze łba, że dziś środa popielcowa i na kolację zjadłem kanapki z wędliną. W ogóle sobie nie żałowałem. Potem niestety trafił się mecz naszej reprezentacji w piłkę nożną, towarzyski, ze Szkocją, do którego oglądania namówiłem mamę i młodszą, dziewiętnastoletnią siostrę. Gorszej padaki nie można było sobie wyobrazić. Nie będę wywodził się na ten temat, bo są od tego specjaliści, czyli prawie każdy w tym kraju. Prawda taka, że najzwyczajniej brak mi na to słów i sił. Śmiałem się i narzekałem jednocześnie, a nerwy najbardziej brały mamę. Ona też tego nie rozumie. Regularnie przy tych meczach wyrwie jej się „kończ waść, wstydu oszczędź”. Mama nie rozumie, i ja też nie, jak piłka nożna, będąc s p o r t e m n a r o d o w y m, obracając przy tym nieporównywalną do innych dyscyplin kasą, może trzymać niezmiennie tak mizerny i bezbarwny poziom. W dodatku wykrakała, że strzelą nam w końcówce, mimo naszych częstszych ataków. Stało się. Porażka 0:1. Zastanawiające, dlaczego można grać słabo tak długo i dlaczego wciąż chce się to oglądać. Sport narodowy, z czego nasz kraj już nie wyrośnie – to boli najbardziej. W trakcie meczu, tak jakoś wyszło, gdy leżeliśmy we trójkę w łóżku, założyłem się z mamą o postne postanowienie. Mama zasugerowała, że mógłbym nie pić alkoholu przez ten czas, a ja, ku niedowierzaniu, dodając w myślach do tego jointy jeszcze, przystałem na tę propozycję. Leżąca w środku siostra dokonała symbolicznego przecięcia. Jeśli przegram, mama, uwielbiająca słodkości, otrzyma ode mnie masę, no dobra, z pół kilo, trufli. Jeśli wygram, zabierze mnie do chińskiej knajpy. Nie przesadzaliśmy w stawce gry. Dostałem przyzwolenie jedynie na winko domowej roboty, które ma być pite w małych dawkach „dla zdrowotności”, z czego od razu skorzystałem nalewając po kieliszeczku w przerwie meczu. Pomyślałem przy podawaniu ręki, że ten zakład dobrze mi zrobi, a przy okazji będę miał wymówkę dla kumpli. „Post przecież”. I wtedy wpadł mi do głowy też od razu pomysł i tytuł. Stwierdziłem, że dobrze byłoby pisać dziennik przez te 40 dni, a ten termin nadałby jemu formę książki, całości, czegoś z zamysłem. Bo napisałem ostatnio kilkanaście, no dobra, dokładnie 12 opowiadań, ale wciąż coś mi nie pasuje, chcę więcej, nie wiem. We wtorek wydrukowałem 10 z nich. 10, aby była pełna liczba, poza tym jedno jeszcze nie ma tytułu. Najpierw powędrowałem do punktu ksero, ale zawołali mi tam 50 gr od jednej strony, a było ich ponad 30. Gdybym był w jakimś mieście studenckim, miałbym to za 10 gr. Podziękowałem. Zdecydowałem się, że to wydrukuję, a tamten punkt był jedynym na osiedlu, więc musiałem ruszyć po to w miasto, choć plany były inne. Chciałem zdążyć na 13tą obejrzeć finały gimnazjady chłopców w koszykówkę rozgrywane w hali u mnie na ośce, przepadło. W mieście wydrukuję to za 25 gr, do przełknięcia. W autobusie spotykam Gawła, a on deklaruje, że wydrukuje mi to u siebie na sklepie, bo pracuje w punkcie z gazetami, który prowadzi jego mama. „Hurwa, znakomicie!”. W takim razie skasowałem bilet, bo czeka nas podróż prawie na koniec trasy. Zdążył wydrukować dwa – „Bora – Bora” i „Fachurę” – zanim drukarka się zacięła. Fajnie wyglądały te litery tak już na papierze. Komputer w ogóle mnie nie kręci, a tym bardziej pisanie na nim. Teraz też mam stary, gruby zeszyt w kratkę z kilkudziesięcioma zatuszowanymi stronicami opuszczonego i zaniedbanego dziennika. Pogrzebałem zniechęcony awarią przy tej drukarce, wyjąłem papier, co się zaklinował w środku, ale to nic nie dało. Godziny spędzone przy kserokopiarce na stażu w urzędzie na nic się tu nie zdały, choć przez chwilę czułem, że na coś się przydała tamta praktyka. Kupiłem w tym czasie magazyn „Książki”, bo czaiłem się już długo na któryś z numerów tej gazety i, zgodnie z Gawła zaleceniami, pomknąłem do sklepu z artykułami biurowymi po przeciwnej stronie ulicy. Tam gość chciał 30 gr od strony. Nie mając już siły na więcej, zgodziłem się. Kiedy tak trwało drukowanie, bawiło mnie, że naprawdę zachowuję się jak a r t y s t a, bo wydaję ostatnie pieniądze na wydrukowanie opowiadań, co by je gdzieś posłać w końcu, do jakiegoś czasopisma literackiego. A zdecydowałem się na „Lampę”. Przekonali mnie informacją, że czytają „jedynie propozycje nadesłane w postaci wydruków papierowych”. Zaimponowali mi. Kiedy piszę na papierze, czytam namacalną książkę, drukuję opowiadania, co by je gdzieś posłać w końcu, do jakiegoś czasopisma literackiego, nie myślę o ścinanych drzewach. Wieczorem, z nutką niepewności, z przygotowanym zawczasu tekstem, leżącej już w łóżku mamie, przyniosłem ładnie pospinane oddzielnie opowiadania mówiąc: „masz, mamuś, powinnaś się z czymś zapoznać”, po czym, kiedy już wytłumaczyłem, że to opowiadania, powiedziałem dobranoc i poszedłem do siebie. Pierwszy raz poczyniłem taki krok. I nie wiem, na co liczyłem w związku z tym. To znaczy myślałem, marzyłem gdzieś w głębi, że usłyszę pochwałę albo zrozumienie, aprobatę, myślałem, że może nawet nastąpi przełom w naszej relacji, że mama pozna mnie lepiej, przeczyta to, czego nie umiem wypowiedzieć, przekona się, na czym tak naprawdę mi zależy, dowie się, co siedzi w mojej głowie, rozjaśni się w niej to, co jest dla niej niezrozumiałe we mnie… powie: „synu, pisz, nie przestawaj” albo że może jest dumna i się nie spodziewała. Rano trochę głupio było mi wyjść z pokoju wiedząc, że są już przeczytane. Pierwszy na pewno nie będę o to zagadywał! Pytałem o byle co, cały czas jedno mając na myśli, chciałem coś usłyszeć na ten temat. Może jeszcze nie doczytała i nie chce się wyrażać? Ale w końcu, grzebiąc przy gazetkach reklamowych z supermarketów, odezwała się: - Aaa… opowiadania… no śmieszne. Od strony takiej literackiej to ja nie mogę oceniać, bo się nie znam. Fajnie się czytało, ale… - tutaj napiąłem wszelką wyrozumiałość, ciekawość i wstydliwość mieszając to z delikatnym uśmieszkiem – no, mógłbyś iść jutro po dorsza, bo będzie taniej. Nie wiedziałem, jak na to zareagować. Liczyłem na matczyną opinię, dodanie mi wiary, coś szczerego, od siebie. Nie odezwałem się o opowiadaniach słowem, ani wtedy, ani później, gdy bez pytania, czy są doczytane, zabrałem je z ławy. Byłem rozczarowany i zrobiło mi się przykro. Pomyślałem jednak, będąc znowu wyrozumiałym, że może mama wstydziła się, krępowała mówić tak otwarcie, jak na to liczyłem, coś więcej; że może chciała, ale coś ją blokowało. W każdym razie sprowadziła sprawę, jak dla mnie, bardzo istotnej wagi do nic nie znaczącej lektury. Korciło mnie, aby później jeszcze podpytać, co dokładniej sądzi o tych opowiadaniach i w ogóle o tym, że piszę, ale nie zrobiłem tego. Przepadło bez echa. Chciałem też pokazać siostrze. Twierdziłem, że może przyjąć je bardziej entuzjastycznie, jako młoda bardziej czując ich treść. Jednak rozżalenie i obawy wzięły górę, poszedłem na pocztę. W piątkowy poranek, zaraz po przebudzeniu, jeszcze przed 9ą, zaraz po 30stu pompkach i pościeleniu łóżka, przywitaniu się z rodzinką, sprawdzam w internecie wyniki NBA z minionej nocy. Sprawdzam, bo dnia poprzedniego obstawiłem co nieco. Nie robię tego często, a zazwyczaj wtedy, kiedy już naprawdę nie mam pieniędzy i nie mam też pomysłu, skąd je wziąć. Liczę wówczas na cud związany z moim obeznaniem w koszykówce. Nie dość, że to obstawianie generalnie jest zwodnicze, to NBA w ogóle jest loterią. Dlatego też już dawno zrezygnowałem z typowania zwycięzcy. Mecz meczowi nierówny i wygrać może każdy z każdym. Postawiłem, że San Antonio z Miami rzucą razem ponad 208,5 punktu; że Oklahoma grając na wyjeździe z Suns zdobędzie więcej niż 110,5; że w derbach LA Lakersi, występując jako gospodarz, dziabną + 107,5; że Gerald Green ciśnie więcej od Ibaki i w końcu, że DeAndre Jordan zdobędzie więcej niż 10,5 punkta, punktu. Do wygrania miałem 55 zł, bo na ten kuponik wydałem 3 zł. 3 złote z ostatnich ośmiu. Posypało się już przy pierwszym meczu, bo Miami rzuciło tylko 87 pkt przy 111 SA. Fajnie, że Ostrogi wygrały, ale mi też mogliby dać wygrać. Najbardziej jednak zadziwiły mnie derby. Fakt, stawiałem na Clippersów, ale że wygrają aż 48oma punktami? Takie derby. Jeziorowcy zdobyli 94 punkty. Jordan wywiązał się, jak trzeba. Wierzyłem, że dostanie z trzy alley-oopy i z trzy razy da z góry – wystarczyłoby. A on w inny sposób rzadko kiedy zdobywa pointsy. Mecz zapowiadał się widowiskowo, więc można było zaufać, miał 14 pkt. Green też się sprawdził. I to jak! W ogóle Phoenix zwyciężyło w dobrym stylu, a on z 128 drużyny rzucił 41 punktów, w tym 8 razy za 3, przy 18stu Ibaki. Tutaj byłem pewien, co robię. No a kupon i tak do wyrzucenia. Jutro dzień kobiet. I za co ja kupię kwiaty? Wygląda na to, że dostaną po lizaku. Wniosek taki, że – jeżeli już – obstawiał będę chyba tylko ilość zdobytych punktów przez zawodnika lub który rzuci ich więcej. Kiedyś może się uda, bo w tym sezonie ani razu jeszcze. Ale próby zliczyłbym na palcach dwóch rąk. Tutaj z 3 na 5 zdarzeń było udanych, bo Thunders zdobyli 122 punkty. No, pominąłbym. A wczoraj wieczorem, czyli w czwartek, ja sam miałem mecz ligowy. I tak zacząłem post – od kolejnego przegranego meczu w lidze, kolejnego we własnej hali, kolejnego z lokalnym rywalem, kolejne derby. W sezonie, który dobiega końca, bo w niedzielę ostatnie wyjazdowe spotkanie, udało nam się wygrać tylko jeden mecz. O dziwo, chyba z najmocniejszą brygadą tej stawki, młodzianami mającymi w szeregach chłopców z ekstraligowej drużyny, w dodatku na wyjeździe. Paradoks taki. Reszta regularnie w tubę, mimo że w kilku z tych spotkań byliśmy blisko zwycięstwa, co pewnie też podcięło nam skrzydła na kolejne mecze. Tym razem zagraliśmy w ramach czasowych czwartkowego treningu, nie trenując razem, w pełnym składzie, od ponad trzech tygodni. Taki profesjonalizm. Nie spotykaliśmy się głównie z tego powodu, że większość z nas to dojeżdżający, a panie prezesowe nie były i nie są na czas wypłacalne za koszty podróży. Te zwroty to jedyne finanse, na jakie możemy liczyć. Ja nie mam na co liczyć wcale, bo dojeżdżam z kimś, czyimś autem. Lecz drużyna przeciwna to więksi amatorzy od nas. I nie chodzi mi tu o indywidualne umiejętności, a regularność. Podobno trenują raz w tygodniu. My trenujemy 2 razy. A gramy w 3ciej lidze. Ludzie, trenerzy, włodarze w większości traktują ten poziom jako półamatorstwo, głównie sami to półamatorstwo prezentując, a ja, za juniora oglądając z zapałem treningi trzecioligowej drużyny, myślałem, że to sukces tam grać i że przede wszystkim trzeba coś umieć, żeby móc tam być, trenować. A dziś okazuje się, że wystarczy być patałachem wykazującym chęci i już jesteś w drużynie. Jesteś i przyjmują cię z otwartymi ramionami, bo na treningach brakuje ludzi, aby poćwiczyć 5 na 5. Brakuje wszystkiego – od pieniędzy po czas, umiejętności, kwalifikacje i kompetencje. 3cia liga zeszła na psy i rozmieniła się na drobne, choć może było tak już dawniej i tylko moja młodzieńcza percepcja wyidealizowała ten obraz. Przegraliśmy ok. 20oma punktami. Przegraliśmy, bo w większości jak zwykle byliśmy spięci. Przegraliśmy przez brak indywidualnej gry, przez strach przed piłką, grą 1 na 1 i wzięciem ciężaru gry na siebie. Przegraliśmy przez niecelne, również moje, rzuty spod kosza, przez straty przy wyprowadzaniu piłki; przez brak luzu, pewności siebie i radości z gry, co udało się jednocześnie obnażyć u nas i zaprezentować u siebie drużynie przeciwnej. W pierwszej połowie rzuciliśmy 21 punktów (!), w całym meczu 55. Zdarzało się już nam poniżej 50. Śmiałem się ostatnio, oczywiście nie porównując gówna do twarogu, oglądając Thunders – Clippers, jak po pierwszej połowie było 69:71, o ile się nie mylę. Na koniec zarobiłem jeszcze dacha od sędziego. Ale sam go o to poprosiłem „no… daj, daj… no daj!”, bo wkurwił mnie odgwizdnięciem (odgwizdaniem?) faulu, kiedy trafiłem w piłkę podczas akcji rzutowej, a atakujący trzymał ją poniżej linii bioder. Było to na kilkanaście sekund przed końcem meczu. Sędziowie w tej 3ciej lidze też prezentują taki poziom, że niech spierdalają do szkół albo rozgrywek młodzieżowych podszkolić się jeszcze. Gwiżdżą, co im się podoba, często kompletnie nie trzymając się zasad. Słychać przy rzucie cios w rękę, gwizdek milczy. Słychać po drugiej stronie uderzenie w piłkę, jest faul. Odbębniają, co trzeba i do domu czym prędzej. Naprawdę nie chciałoby się narzekać, ale wszystko to prowadzi do frustracji i zgorzknienia. Do tego głównie prowadzą pieniądze, a w zasadzie ich brak, bo po tylu latach treningów, chciałoby się regularnie otrzymywać choćby jakieś grosze za poświęcony czas, wysiłek, zdrowie, wyrzeczenia itd. Zdaje mi się to naturalnym pragnieniem, wymogiem, tym bardziej w, że tak powiem, zaawansowanej dorosłości, gdzie ten czynnik, ta motywacja zewnętrzna jest istotnym elementem. A tu masz nawet problem, żeby dostać na czas zwrot za dojazd, ba, żeby w ogóle go dostać. Co innego oczywiście piłka nożna, na którą zawsze znajdą się pieniądze i nawet w A klasie może coś ci skapnąć za reprezentowanie drużyny. I to powinna być normalna kolej rzeczy w każdym sporcie na dorosłym, ligowym etapie, a nie, że ja się teraz żalę gorzko i może pretensjonalnie. Głupio mi, bo nie lubię narzekać, ale tego jakoś nie mogę przełknąć. Mimo wszystkich umiejętności i całej tej brudnej miłości do gry odechciewa się niejednokrotnie. To prowadzi do tego, że chleję i palę jointy na dzień lub dwa przed meczem, a potem mam w dupie, czy wygramy, czy przegramy, staram się tylko być zadowolony z własnej gry, co przy takim przygotowaniu nie zawsze wychodzi. Teraz przychodzi Bebeto, kiedy ręcznie piorę w wannie strój po wczorajszym meczu. Przychodzi, aby oddać mi rower stacjonarny oraz obciążniki na nogi, które pożyczyłem mu do rehabilitacji. Mieliśmy ten sam problem, tylko że ja trochę wcześniej – zerwane więzadło krzyżowe przednie. Bebeto to piłkarz, bardzo dobry napadzior podobny do van Nistelrooya. Schodzę do niego na dół, bo rower od razu chcę wstawić do piwnicy. Czeka przy windzie. Na rączce od roweru wisi reklamóweczka z obciążnikami. Idziemy razem do piwnicy. Gadamy o planach na weekend, wydarzeniach sportowych i formie naszych kolan. Ja już wróciłem do gry, on czuje się coraz lepiej. Pogoda się robi, idzie wiosna, pora na normalny rower. Wychodzimy z piwnicy, pokazuję mu, jak coś nieustannie strzyka mi w tym kolanie. Krzywi się. Żegnamy się przy windzie. - No to dzięki, Andy. - Nie ma sprawy. Ty, ale czuję, że ten woreczek coś za ciężki na same obciążniki. - Aa, to w ramach podziękowania. - Rozumiem, rozumiem, nie trzeba było. W windzie wyjmuję z siatki flakon. Wyborowa, pojemność 700 ml. Wstawiając ją do rodzinnego barku myślę, że można by było komuś ją opchnąć. Taka bieda. Kusi też, aby wychylić ją z jakimś kompanem. Zadzwonili właśnie z Zakładu z zaproszeniem na test kwalifikacyjny, stanowisko ds. poświadczeń. Czwartek, g. 9, miasto oddalone o 60 km. Jakoś trzeba będzie dojechać. Za co? Należy przygotować się z jednej ustawy, co mnie nawet motywuje. Później sprawdzę, ilu jeszcze kandydatów zostało zaproszonych, co bym nie czuł się taki wyróżniony. Byłem już na kilku takich testach kwalifikacyjnych, rozmowach. Wszystko w tym roku, w przeciągu dwóch miesięcy. Za pierwszym razem poprosili mnie o przygotowanie się od razu na 2 testy odbywające się tego samego dnia, pierwszy o 8ej rano, drugi o 10ej. Zadzwonili w środę, stawić miałem się w piątek. Półtora dnia na opanowanie czterech ustaw po minimum 100 artykułów plus rozporządzenia do nich. Rewelacja – bardzo mnie to zachęciło. Poczytałem trochę, przesiedziałem ten czas przed monitorem, na którym wyświetlone były ustawy. Zapoznałem się z każdą z nich, po razie, na więcej nie starczyło czasu. Z chęciami też było ciężko, bo za każdym razem, gdy idę na rozmowę w sprawie pracy do urzędów lub tego typu instytucji, chcąc nie chcąc, pojawia się we mnie przekonanie, że konkurs i tak jest już rozstrzygnięty, jeszcze przed wykonaniem telefonu do pierwszego kandydata. A odbywa się, bo musi, bo takie są procedury. I nie mylę się w tej kwestii, choć chciałbym. Mam w klatce sąsiadkę pracującą w Zakładzie i kiedy, napotykając ją na schodach, specjalnie przyczajając się na nią w tej sprawie, podpytałem o stanowiska, na które kandyduję, od razu odrzekła, że jedno z nich już jest obstawione i nawet nie warto iść na rozmowę. Przed wybraniem się na te testy zobaczyłem w internecie, ilu ludzi pozapraszali. Na stanowisko, gdzie wymagane było wyższe wykształcenie tylko 9 osób, w tym jeden chłopak – ja. Na drugie, bez większych wymogów poza maturą, ponad 60 osób. Stwierdziłem, że skoro jest to test, wystarczy poczytać, a na pewno coś się zapamięta i później trafi. Źle stwierdziłem – test zawierał pytania otwarte. Nagle nie znałem odpowiedzi na żadne z 5ciu pytań. Na rozwiązanie mieliśmy pół godziny, przez 20 minut siedziałem z pustą kartką. Taki byłem zaskoczony i zrezygnowany, że chciałem oddać ją w takiej wersji. Spiąłem się jednak i nabazgrałem takie głupoty, że wstydziłem się sam za siebie, gdy wychodziłem z sali. Byłem pewien, że nic z tego. Szansa przepadła, a łatwiej być nie mogło, tylko 9 kandydatów. Mogłem się lepiej przygotować, pozarywać nocki – plułem sobie w brodę. To był ten pierwszy test, na ósmą. Przyszedłem na niego spacerem, marszem bardziej, bo w – 18 stopni o poranku leniwym krokiem nie zaszedłbym za daleko. Szczelnie opatulony czułem tylko, jak tracę czucie w twarzy. Marsz zajął mi 45 minut, do inspektoratu doszedłem zgrzany i zadowolony. Szybko mi minęło, jak widać. Babki z komisji zakomunikowały, że do następnego etapu, na ewentualną rozmowę, zapraszać będą telefonicznie jeszcze tego samego dnia, w zasadzie niedługo. Nie miałem na co liczyć. Miałem dużo czasu do testu na drugie stanowisko. Owinąłem się szalikiem, założyłem czapkę, rękawiczki, zapiąłem kurtkę pod samą brodę (oplutą), wyszedłem z budynku i, zgodnie z planem, ruszyłem w kierunku głównej biblioteki miejskiej, oddalonej o kilka minut pieszej drogi. Idąc zadzwoniłem do mamy żaląc się, że test okazał się pytaniami otwartymi i dlatego niby kompletnie mi nie poszło. Do biblioteki wkroczyłem kilka minut przed otwarciem, ale nikt nie miał mi tego za złe. Chciałem wypożyczyć mamie Biesy, jako książkę, którą sam polecam. Na półce stały dwa egzemplarze różnych wydawnictw. Jedno starsze, rozlatujące się, czytane też przeze mnie, drugie nowe, dopiero kilka razy wypożyczone, w twardej oprawie. Nawet takie drobnostki potrafią zaprowadzić mnie do dylematu. Jako kryterium porównawcze wybrałem tłumaczenie. Sprawdzałem na przemian początek powieści, list Stawrogina z końcowych kartek oraz ostatnie słowa w książce i w tym porównaniu – bez porównania – sukces odniosło starsze wydawnictwo. A co by to było dopiero, umieć czytać Dostojewskiego w oryginale! To główny cel, dla którego chciałbym nauczyć się rosyjskiego. Zagaduję o to koleżankę z filologii, ale się nie kwapi. Gdy opuściłem mury tego pięknego i lubianego przeze mnie budynku, zadzwoniłem do starszej siostry, która mieszka na trasie pomiędzy biblioteką a Zakładem. Wraz z pięcioletnimi siostrzenicami dopiero się obudziły i leżą jeszcze w łóżkach, ale mogę przyjść. Mając jakieś fundusze, kupiłem kilka drożdżówek, co zapewniło im słodkie śniadanie. No ale dobra, mniejsza z tą wizytą akurat, bo też musiałbym się obszerniej rozwodzić, a mowa teraz o czym innym. W każdym razie jemy te ciastka, pijemy herbatę, trochę koloruję z dziewczynkami, aż tu nagle dzwoni telefon. „Zakwalifikował się pan do dalszego etapu, proszę przyjść na rozmowę”, na co roześmiałem się w głos zaraz po rozłączeniu się z rozmówczynią. Musiałem się zbierać, rozmowa odbędzie się jeszcze przed drugim testem. Okazało się, że odpowiedziałem dobrze na 3 z 5 pytań i zostałem wybrany do rozmowy jako jeden z trzech na te 9 osób. Kobieta chwaliła mnie za to, jakbym dokonał czegoś wielkiego, ale tylko mydliła oczy, bo z jej tonu, intencji, nastawienia oraz przebiegu dyskusji wynikało, dała mi to zrozumienia, że chce wybrać kogoś innego, a ja mam starać się dalej, bo widzi we mnie potencjał i widzi mnie w przyszłość u siebie w wydziale. Baju, baju. Wszystkie takie sytuacje wywołują u mnie słodko-gorzki uśmiech bezsilności i niesamowitości wydarzeń. Znowu ich obowiązkiem było wezwać minimum te 3 osoby, aby jakoś to wyglądało w protokole na koniec. Co za farsa. Przynajmniej sekretarka miała krótką spódniczkę i zgrabne nogi, chociaż nos niestety. Rozochocony tą aktywnością popędziłem na test rozpoczynający się o godz. 10ej. Kandydaci zostali podzieleni na grupy mniej więcej piętnastoosobowe. Ponownie byłem jedynym samcem w towarzystwie. Na korytarzu spotkałem znajomą, co właśnie skończyła w poprzedniej grupie. Poznałem ją w autobusie, potem pisała ze mną, mimo że ma chłopaka, aż wytknąłem jej flirt, po czym, udając głupią, dziękowała mi za to, bo nie miała pojęcia, że tak jest to odbierane. Co ty… kolegów szukasz? Teraz szybko pożegnałem ją zobojętniony (zobojętniały?), choć przeciągle, odważnie patrzyła w moje swoimi ładnymi o nieokreślonym kolorze oczami z grubą kreską i równie grubo umalowaną rzęsą. Na tym teście pytania okazały się jakby łatwiejsze, w końcu tu już materiałem przygotowawczym była tylko jedna, główna ustawa, a w dodatku było na kogo popatrzeć. Przy tym samym stole siedziało atrakcyjne, bardzo zadbane dziewczę. Pisałem, a rozpisałem się konkretnie, chyba nawet na temat, i spoglądałem na nią. Gęste blond włosy, róż na policzkach, wydatne, święcące od błyszczyka usta, oczy błękitne jak jej koszula i rozświetlona twarz. Spodobała mi się. Skończyłem szybciej od niej, całkiem zadowolony z przebiegu testu. Wyszedłem na korytarz i pomyślałem, że może – nie wiadomo, po co – poczekam na nią. W czasie, kiedy ona akurat wychodziła z sali, rozmawiałem z kumplem przez telefon, więc pożegnałem go prędko informacją, że nie mogę rozmawiać i zadzwonię później. Ona również w trakcie testu ukradkiem zerkała na mnie. Podszedłem teraz najzwyczajniej w świecie pytając „jak poszło?”. Niepokojąco utykała na jedną nogę, jakby miała ją krótszą albo coś z biodrem, a w biodrach była za wąska, jak na mój gust. Podpytałem, co to za kontuzja, ale odpowiedziała niejasno. Nie dość, że niejasno, to jeszcze niewyraźnie – miała dosłyszalną, aczkolwiek nie aż tak szkodliwą wadę wymowy. Tak od słowa do słowa i wyszliśmy razem z budynku, a ona zgodziła się, bym odprowadził ją do auta. Dowiedziałem się, że nie jest stąd, tylko z okolicznej miejscowości, de facto słynącej z chamskiej dyskoteki znanej na wszystkie pobliskie wsie. To jej wyraźne, miarowe, nieustające utykanie i moja intuicja podsunęły mi myśl, że być może ona jest kaleczna, ale pewności nie miałem. Chciałem to sprawdzić na szybie jej auta, ale w najdogodniejszym momencie zapomniałem o tym. A staliśmy na tym, teraz już czternastostopniowym mrozie, przy jej samochodzie, chyba z 40 minut. Miała duże, białe zęby i ładnie się uśmiechała. Byłem grubo ubrany, ale ona ledwo, do tego bez czapki. Dawała radę, a skoro nie chciała jeszcze jechać, mogłem sobie pomyśleć, że jest coś na rzeczy. Słonko dokazywało, zgodnie z mrozem. Rozmowa była sztywna, zgodnie z mrozem, i musiałem ciągnąć ją za język, wypytywać o głupotki, a ona odbijała piłeczkę kończąc odpowiedzi „a ty?”. W końcu zgodziła się, nie potrafiąc ukryć zawstydzenia i zdjąć z twarzy szerokiego uśmiechu, podarować mi swój numer telefonu, aby poznać się, umówić na kiedyś, skoro bywa tu często. Podreptaliśmy jeszcze chwilę w miejscu i papa. Co do wyniku testu – nie zadzwonili ani do mnie ani do niej. Szybko jednak wyszło z worka szydło, kiedy zaczęliśmy intensywniej ze sobą pisać. Toporna dziewucha. Mimo szczerych chęci, ciężko było się z nią dogadać i w ogóle nie irytować przy tym. Nalegała od razu, abym nabył starter z innej sieci i do tego drugi telefon, bo do mnie ma drogo, a tak byłoby za darmo. Żeby jej ulżyć, póki się nie spotkamy, zaproponowałem internet – nic z tego, ale czemu – tylko ona wie. „U mnie w domu nie zawsze komputer jest wolny”, ręce opadają. Kolejna psychofanka telefonu, których jest tak wiele. Zasugerowałem, żeby nie używała w smsach polskich znaków, bo to ma wpływ na ich ilość i koszt zarazem – jakby w ogóle to do niej nie dotarło, bo w następnym cały czas ę, ą itp., a wątpię, że słucha Łony. Kiedy zapytałem, czy przyjedzie, to doczepiła się „dlaczego wszystko na mój koszt?”. Generalnie odpisywała tak odmiennie, że zacząłem się zastanawiać, czy ktoś gdzieś tam po drodze nie zmienia treści moich wiadomości, zanim do niej dotrą. Nie kumała nic, a ja nie mogłem wyjść z podziwu po raz kolejny, jak bardzo uroda czy ubiór potrafią wprowadzić w błąd. Po paru dniach tym podobnych doznań dałem sobie spokój. Po paru dniach zadzwonili z Zakładu w sprawie nowego stanowiska, tym razem chodziło o konsultanta telefonicznego. Kandydatów więcej niż poprzednio razem wziętych. Dali znać na dzień przed rozmową, bo w tym wypadku nie było testu. Poszedłem zatem na żywioł i kiedy zarzuciłem im to, na swoją obronę, na samym wstępie, odparli, że jak to, przecież powinienem przygotowywać się już od czasu złożenia dokumentów, bo skoro spełnia pan warunki, to pewnie, że zadzwonimy. Aha. Sprawdzając wcześniej listę kandydatów, znalazłem wśród nich również poznaną na wcześniejszych testach dziewczynę. Znając tylko jej imię i miejsce zamieszkania, teraz poznałem też nazwisko. Nazywała się Zuzanna Ehrmont. Napisałem do niej w związku z tym, ulegając, nie wiem, chronicznej samotności?, że w końcu może będzie okazja się spotkać, na co przystała dostawiając przy tych słowach dużo uśmiechniętych minek. Moja kawa na ławę, że nie zdążyłem zbyt dobrze się przygotować i że nie uważam tego za wyznacznik nadawania się do tej pracy, bo bardziej chodzi o to, jakim jest się człowiekiem, a od tego, żeby coś umieć są szkolenia, chyba trochę podziałała. Tym bardziej, że wykształcenie i wiedzę ogólną z wymaganego zakresu miałem na nienajgorszym poziomie. I tak jak inni kandydaci siedzieli w pokoju po 5 minut, tak ja przebywałem tam z 20. Widziałem zainteresowanie, czułem, że dobrze idzie. Znałem odpowiedzi na niektóre pytania, przy innych broniłem się elokwencją i krasomówstwem, ale nie laniem wody. Rozmowę miałem na 11tą. Umówiliśmy się z Zuzią, że poczekam na nią, bo ona ustawiona była na godzinę po mnie. Czekałem na swoją kolej tyle, że i tak wszedłem dopiero, kiedy ona już powinna, a jeszcze nie było jej widać. Kiedy skończyłem, też nie. Nie czekałem, bo nie dawała znać. Podczas tej rozmowy, na końcu, zapytano mnie też o stopień niepełnosprawności, bo byli chętni do zatrudnienia osoby z takim oświadczeniem. Ja nie posiadam, co mogło przekreślić moje szanse, skoro oni mają duże korzyści z zatrudnienia niepełnosprawnego/ej. Dlatego po opuszczeniu pokoju, będąc bardzo zadowolonym z przebiegu, obawiałem się już nie tylko o to, że konkurs jest ustawiony. W razie czego mieli zadzwonić w przeciągu dwóch tygodni. Panna Ehrmont napisała jakoś o 15ej, że nie mogła przyjść wcześniej, że sama się spóźniła, pytając też, jak mi poszło. Nie odpisałem jej wtedy, nie odpisałem już wcale, przestaliśmy mieć ze sobą kontakt. Pomyślałem tylko, że jej na pewno nie wybiorą, skoro ma wadę wymowy. Nie zadzwonili przez te 2 tygodnie, nie dzwonili przez miesiąc, półtora, ale na stronie internetowej cały czas nie było widać, a powinno, kto wygrał konkurs na to stanowisko, więc nadzieja u głupiego wciąż mogła się tlić. Do czasu. Do czasu, aż sam o to podpytałem sekretarkę, tę o gargamelskim nosie, zalotną swoją drogą, przy okazji składania papierów na następne stanowisko. Osoba już została wybrana. Aha. Status na stronie internetowej, jakby dzięki mnie, zmienił się od razu następnego dnia. Zwycięzca konkursu (i tu już na sto procent byłem pewien, że jednak niepełnosprawna): Zuzanna Ehrmont. Przeczytałem to mniej więcej w tym czasie, kiedy zadzwonili do mnie z zaproszeniem na następny, kolejny, któryś z kolei test i wkurwiłem się tak mocno, że m.in. z tego powodu, w ramach buntu, nie pojechałem na niego. Czynników było więcej: test o 8ej rano w poniedziałek 60 km od domu, a ja w niedzielę późnym wieczorem dopiero wróciłem z zajętego potężnie weekendu 180 km stąd. Nie sprostałbym czasowo, przede wszystkim finansowo, a także kompetencyjnie, bo nie było kiedy się pouczyć po piątkowym telefonie. Szkoda czasu, pieniędzy, nerwów, szkoda robienia z siebie głupka, szkoda bycia naiwnym. Co im po moim proteście, mogą mnie jedynie wyśmiać. W ten poniedziałek zwlokłem się z wyra przed 10tą. Nikomu w domu nie powiedziałem o zaistniałej sytuacji. Mama nie byłaby zadowolona. Chciałbym żyć z pisania. Albo z koszykówki. Albo z jednego i drugiego. W piątek i niedzielę, a dziś właśnie jest niedziela, godz. 21:30, gdy zaczynam to pisać, miałem mecze. Piątek liga amatorska, dziś trzecia. Ostatni mecz sezonu wyglądał lepiej niż ten czwartkowy. Można powiedzieć, że oczywiście – przegraliśmy, ale dziś nie było to takie oczywiste. Odjechali nam dopiero w 4ej kwarcie, wraz z jej początkiem. Prowadzili w pierwszej połowie, ale nieznacznie i – grając z jajem, zębem i serduchem – podgoniliśmy ich, a nawet wyszliśmy na prowadzenie pod koniec 3ciej kwarty. Zabrakło sił i szerszego, mocniejszego składu. Gospodarze rozpoczęli czwartą kwartę od serii celnych rzutów, a my od niecelnych i w moment zrobiło się 15oma. W okolicach takiej przewagi mecz się zakończył. Wynik 73:57. Z racji braku podkoszowych zawodników na zmianę, grałem całe 40 minut. Już na koniec drugiej kwarty bolał mnie żołądek. Nie oszczędzałem się z ambicji. Poza tym widziałem naszą ławkę i nie prosiłem o zmianę, jednak dziękowałem coachowi, kiedy brał czas. Oddychałem ciężko, pot jak zawsze lał się ze mnie strumieniami. Twarz wycierałem w spodenki, bo na koszulce nie było już suchego miejsca. Mimo to czułem się dobrze i tak też chyba byłem dysponowany, szło mi. Nie ustrzegłem się paru strat, błędu kroków, niecelnych rzutów, ale miałem też kilka przechwytów, dużo zbiórek, wolę walki i wykazywałem aktywność zarówno w ataku jak i w obronie. Dzień wcześniej kładłem się do łóżka trzeźwy, mimo że gra w pokera ze znajomymi obfitowała w spore ilości wódki i trawy. Odmawiałem bez zająknięcia, choć ogólnie zmartwiło mnie, że na ten czas postu i mojego zakładu z mamą pojawiła się nowa ruda o smaku czarnej wiśni. Jestem jej ciekaw. Rano wstałem dobrze nastawiony. Na pewno łatwiej, i w ogóle chyba pysznie swoją drogą, mówi mi się o meczu, w którym wypadłem zadowalająco. Taka jest próżność. Rzecz jasna wolałbym wygrać, ale przy takiej własnej postawie przynajmniej nie mam do siebie pretensji i nie dopada mnie rezygnacja, a poczucie, że jestem całkiem, kurwa, dobry jednak. Przydatne podbudowanie w związku z tym, co poprzednio pisałem o baskecie. O tym, że nie byliśmy w stanie wygrać tego spotkania najlepiej świadczył protokół pomeczowy. Kumpel, lider drużyny, zdobył 27 punktów, potem ja 20, zatem łącznie 47, czyli ile reszta ekipy? No właśnie. Brakowało nam w tym sezonie rozgrywającego, który widziałby więcej niż nasz, nominalnie będący dwójką i grający dotychczas zawsze na tej pozycji, który po penetracji potrafiłby podzielić się piłką i patrzyłby na zasłony od piłki i klarujące się z tego pozycje, a nie tylko na kosz. Brakowało zgrania i zrozumienia, bo chemia w sumie rosła z czasem. Brakowało luzu i pewności siebie, śmiałości w grze, o czym pisałem przy okazji poprzedniego meczu. Za gorąco na podsumowania. Sytuacja mojej drużyny z ligi amatorskiej przedstawia się znacznie lepiej. Zbliżają się play-offy, a my walczymy o pierwsze miejsce, gdyby nie walkower za to, że ostatnio na meczu pojawiło się od nas tylko trzech ludzi (ja po pijaku zbiłem sobie łokieć, bo wyrżnąłem nim o posadzkę sam upadając przy podnoszeniu z podłogi zalanego kumpla i miałem tydzień pauzy nie chcąc wyć z bólu przy każdym dotknięciu; w sumie dopiero teraz, a zrobiłem to z 3 tygodnie temu, schodzą mi siniaki). Zdecydowanie liczymy się w walce o mistrzostwo. Wiemy o tym my, wiedzą przeciwnicy i publiczność. Grając, bez walkowerów, przegraliśmy na razie tylko jeden mecz, z drużyną będącą na czele stawki, z którą de facto rywalizujemy w najbliższy piątek. W tym sezonie ligę przedstawia 8 czy 9 drużyn, z czego tak naprawdę 4 prezentują poziom pozwalający bić się o podium. To kolebki chłopaków, co mają lub mieli styczność z koszykówką, również klubową. Są w nich m.in. mój obecny trener, kumple z tego samego zespołu jak i z poprzednich, a także np. reprezentanci składu, z którym przegraliśmy w czwartek. Mimo że to amatorka, przychodzi publika, są obyci sędziowie, stolik, a nawet strona internetowa, gdzie między innymi można sprawdzać wyniki i zdobycze punktowe. Jesteśmy w tej lidze już od kilku lat, zdobywając puchar niejednokrotnie, i poziom gry nadal zachęca do uczestnictwa. Mamy fajną, zgraną, znającą się już długo bez większych zmian w składzie ekipę, w której jestem jednym z młodszych grajków. Drużynę tworzą głównie starsi faceci, po 30stce, przed 40stką i po niej, dla których te piątkowe mecze i nasze wtorkowe treningi są odskocznią od pracy i codziennego, rodzinnego życia. Obecni, kiedy tylko mogą, obeznani, doświadczeni, sprytni, z umiejętnościami i wiedzą o tym sporcie. Panuje tu dobra, zespołowa atmosfera, choć rodzi się ona przede wszystkim z kąśliwych uwag i docinającego, inteligentnego poczucia humoru. Przez te lata zdążyliśmy wszyscy nabrać do siebie wzajemnego dystansu i się polubić. Na początku było mi o to trudno, niektórzy nawet zmienili barwy, bo nie wytrzymali złośliwości, a doszło do tego, że już nie raz w tym sezonie mówiłem do tych chłopaków, że wolę grać z nimi niż w lidze. Doszło do tego też, że mówiłem po kolejnym przegranym meczu ligowym, że tych przeciwników Dziadami, czyli składem z amatorki, byśmy na pewno rozjebali. Chętniej jeździłem na amatorkę niż na ligę. To pewnie dlatego, że tu chłopaki mocno na mnie stawiają i dają pograć. Nie brakuje minut na boisku i poczucia bycia istotnym, potrzebnym w tworzeniu gry. Tym bardziej, że klubowo ja mam tam największe doświadczenie. Wymagania i presja też są mniejsze, wynika to z samej nazwy rozgrywek. Rozmawialiśmy dziś o tym z trenerem a propos zawodników, co podczas meczów spalają się z nerwów i przestraszenia. Mamy też więcej radości z gry i naszych spotkań, ale to może brać się z tego, że dobrze nam idzie i jesteśmy groźni. I właśnie w miniony piątek graliśmy z jedną z tych słabszych drużyn. Wygraliśmy 104:41. Było popisowo, widowiskowo, każdy tęgo popunktował. Bywają takie dni jak dziś, kiedy – mimo założeń – nie musiałbym pisać, a też czułbym się dobrze kładąc się spać. Rozważałem tę opcję, zmęczenie pomeczowe wywołało te rozważania. Uległem sumieniu i słowności, przysiadłem do zeszytu. Pisze mi się nieźle, choć mógłbym lepiej, dokładniej i obszerniej, zdaje mi się, dlatego powoli zaprzestaję. Każde zdanie uruchamia nowe i nie widać zdecydowanego końca, a mnie już ciągnie do łóżka. Ledwo wróciłem z dzisiejszego meczu, przypomniało mi się, że jest niedziela, więc mecze NBA rozgrywane są wcześniej. Sprawdziłem program TV i poszedłem na 18ą do baru obejrzeć Bulls – Heat. Byłem za Chicago, no i od kilku sezonów przeciwko Miami. Dobry game, z dogrywką na korzyść Byków. Siedziałem ukontentowany widowiskiem. Na Lakers – Thunders lecące zaraz po tym już nie zostałem, uznając to za jednostronny spektakl. Przez cały mecz nic nie zamówiłem, mając w sakwie dychę od mamy (były dwie, ale jedna poszła okazjonalnie na poksa wczoraj). Znajoma barmanka nie narzucała się. W domu zjadłem kolację, no i znalazłem się tu. Teraz odpalę Kopię mistrza w reżyserii Agnieszki Holland na TVP2. Obejrzę, o ile nie zasnę, co jest najbardziej prawdopodobne. Pisania na dziś starczy, bo już się zmuszam i klepię byle co i byle jak, bez czucia. 23:18. Zakładu nie przegrałem, ale skopciłem się dziś z Maciusiem. „Nie najgorsze mam kontakty z jego maa-tką”. Ale to tak na jego odjazd, a w zasadzie odpływ, bo wybywa popłyyywać na szerokie wody i nie zobaczymy się zdrowo ponad 3 miesiące. Póki co zacząłem tu na spółkę z szamaniem brokułu. Łyknąłem magnezik i mam szklankę wody. Mogę dziś długo nie popisać, bo zatrzymuję się w środku zdania albo po pierwszym jego słowie. Celebruję i przenikam każdą myśl, czy aby się nadaje. Siedzę spokojnie, wręcz z autoironią, nic innego nie wykrzeszę (wykrzesam?). Po kąpieli i pewnym czasie stan euforystycznych pomysłów oraz parcia na zeszyt przeminął. Odkładam brokuł, bo może przez niego nie mogę się skupić. I tak za dużo zjadłem i mamie zbraknie do zupy, o! Oglądam swój kolejny kupon i zastanawiam się, czy chcę o nim nadawać, czy będę zbyt monotematyczny. Zdaje mi się, że żal wspominać o takich dywagacjach. Płytka kontemplacja bez dna. Opiszę go, jeśli wygram. Mam blokadę i mimo że to, jak widać, wolne zapiski, głowa przebiera w zdaniach, zastanawia się, krępuje. Zdecydowanie myśli biegną szybciej niż jakikolwiek ruch. Rwą się co chwila, jedna napada na drugą. Jeśli tak ma dalej być, to chyba trzeba ustanowić jakieś dni wolne! „Myślę pełnymi zdaniami”, ale stawianie znaków przyciąga atencję na tyle iż, (postawiłem przecinek za iż!) (może zrobię adnotację na dole, że ma tak pozostać w oryginale? ha! albo pobawię się jak Gombrowicz w intonacyjną interpunkcję) iż… zapomniałem. W ogóle może przydałyby się jakieś dni wolne od realizowania założeń pisarskich zaplanowanych na te ich kilkadziesiąt. Nie mówię, że mi się nie chce! Ale nie chcę być jak biegacz, często reprezentujący „w chuj sprzętu, nic talentu”, co nigdy nie biegał na długie dystanse, a porywa się od początku na dziesięciokilometrówki. W sumie n i g d y mam zdecydowanie za sobą. Lecz to tylko takie obawy, przed tym, żeby nie stracić na jakości i kondycji. Jest 22ga, może zacznie się jakiś film w tv. Terminów trzeba się trzymać. W aktualnym wypadku niech będzie, że lepiej t a k niż wcale. Na chwilę obecną nie czuję radości z tego zapisu. Po przeczytaniu leciutko. Dowiaduję się, że w lodówce jest jeszcze kalafior. Wtorek zleciał na rowerze, koszykówce i lidze mistrzów w barze. Podniosłem się z łóżka ok. 9ej i od razu włączyłem kompa, aby przekonać się o tym, że kupon mi nie wszedł. A wystarczyło, żeby Joe Johnson i Gerald Green rzucili łącznie o 3 punkty więcej i miałbym 7 dyszek. Spojrzałem na dzisiejsze rozgrywki i przygotowałem kolejnych kilka zdarzeń do obstawienia. Ok. 12:30 wsiadłem na rower. Najpierw zająłem się powyższą kwestią, a następnie ruszyłem obejrzeć licealiadę chłopaków. Na bluzie, mimo że wiało srogo. Pogoda piękna. Nie lubię jeździć, gdy tak wieje, ale jakoś to przebolałem. Prędko dotarłem na halę. Do rozgrywek, co już zamyka usta i świadczy o poziomie i pozycji koszykówki w moim mieście, zgłosiły się tylko 4 szkoły. Dziś odbywały się mecze finałowe. Na wstępie przywitałem się ze znajomym sędzią, a potem zacząłem obserwację. Spodziewałem się, że będzie gorzej, ale widać było po paru gostkach sprawność fizyczną, zaangażowanie, chęci i liźnięcie samodzielnie jakichś podstaw. Ale to tylko po niektórych. Na ogół rozgardiasz i napierdalanka. Krzywiłem się niejednokrotnie na ich poczynania, ciosy i upadki, problemy z wyobraźnią. Od meczów, meczy uwagę moją odciągało kilka zdrowych i zgrabnych licealistek, lecz kiedy tylko przypomnę sobie, że to co najwyżej wiek mojej siostry, ogarnia mnie wstrzemięźliwość. Choć jedna miała takie cycuchy i pasujący do nich całokształt, że ciężko byłoby mi z odmawianiem igraszek, nawet gdyby znały się z moją siostrą. Skończyło się na cieszeniu oka. Rower zaczepiłem przy słupie, na co zareagował cieć szkolny, że tam obok mam do tego specjalnie wyznaczone miejsce. Zgodził się ze mną, kiedy mu uprzytomniłem, jakie to jest skuteczne i bezpieczne miejsce, które on wskazuje. Na ścisłe to tę moją linkę ochronną można w moment przeciąć jednym ruchem jakimiś cęgami, obojętnie gdzie postawiona byłaby maszyna. Przerywam opisywanie dnia, bo słowa bardzo mi nie smakują. Trąci to wszystko byle czym, a ja jakbym nie umiał się otworzyć. Ile razy ja już do siebie mówiłem, aby nie oceniać tego, co piszę. Siedzę, głowię się, biorą mnie nerwy, jestem niezadowolony. Zaglądam w początek zeszytu, gdzie jeszcze jest stary dziennik. Tam jakoś potrafiłem swobodniej opowiadać o każdej pierdole, a teraz się spinam. Dlaczego? Łapię się za twarz i gnębię strutymi myślami. Może wieczór to nieodpowiednia pora, bo nie mam już siły na konstruktywne myślenie? Jestem przecież po treningu i kilkunastokilometrowej trasie rowerowej, czuję zmęczenie. Jednak nie czuję, żeby te argumenty mnie usprawiedliwiały. Bardziej czuję, że się tłumaczę. Położę się i przybędę tu rano. Ilość kandydatów na test kwalifikacyjny w czwartek – 51. Nastawiłem budzik na 6:45, a i tak wstałem o 7:30. Śniły mi się różne głupoty. Nie pamiętam, ale chyba były przygnębiające, bo i ja taki jestem od początku dnia. Z kolejnego kuponu nici, tym razem już doszczętnie. Na 6 zdarzeń jedno się powiodło, reszta grajków ewidentnie nie poradziła sobie z presją dwóch złotych na nich postawionych. Jest 8:00, zapowiada się słoneczny dzień, póki co rozchodzi się mgła. Powinienem się dziś uczyć na wspomniany test. Powinienem uczyć się od piątku, a nie zostawiać to na ostatni dzień. Dlatego postanowiłem obudzić się tak prędko. Brak wiedzy na jutro to jedno, drugie, że nie mam za co jechać i nie mam pomysłu, skąd wziąć kasę. W sakwie spoczywa 6,50. Bilet w jedną stronę kosztuje 9 zł. Wstyd mi prosić mamę. Bardzo wstyd. Do tego stopnia, że pozadłużałem się już u Maćka. Na 8 stów. Chciałem jeszcze podbić stawkę do 1500 albo 2 tys., ale nie poszło. Maciej nie zdeklarował się jednoznacznie, powiedział przedwczoraj, że zrobi mi przelew, jak coś mu zostanie. Teraz musiałbym po raz kolejny pytać go o to, głupio mi. Tym bardziej, jeśli nie chce zrobić tego wprost. Nie dziwię się, wymagania są duże, a czas oddawania z pewnością bardzo długi. Skontaktowałem się też z Mongim, co pracuje w Anglii, bo obiecał, będąc tu ostatnio na urlopie, że mi pomoże pięcioma stówami, ale rzucił wczoraj przez telefon termin, że da radę dopiero za 2 tygodnie, a teraz pieniądze są mu potrzebne na wyjazd do Manchesteru po paszport. Z Polski podobno nie wysyłają. Jako administratywista z wykształcenia powinienem wiedzieć takie rzeczy, interesować się nimi. Nie chodzi dokładnie o ten wyjazd na test, „bo to de facto grosze” ale w weekend mam kolejny zjazd. Robię kurs instruktora koszykówki. I ten oto kurs pokrzyżował mi plany z pracą. Pracowałem w okresie lipiec – sierpień – wrzesień w sklepie sportowym. Dostałem tam pół etatu. Szedłem po galerii, miałem ze sobą cv, zobaczyłem ogłoszenie, wszedłem, chwilę pogadałem, zostawiłem swoje dane. Następnego dnia, kiedy akurat smażyliśmy z Maciejem na działce jego rodziców, zadzwonił do mnie szef tego sklepu i zaprosił na rozmowę tego samego dnia. Jakoś zdążyłem się ogarnąć do tego czasu, bo zadzwonił wcześnie, a umówiliśmy się na 18tą. Podjechałem rowerem, porozmawialiśmy po męsku i byłem zatrudniony. Lubiłem tam pracować i chyba nie szło mi źle. Razem ze mną przyjęli również pewną młodą dziewczynę. Chciałem się z nią umówić z początku zaraz, żeby „pogadać o przyszłej pracy i nie tylko”, ale odmówiła. Dali nam po połowie etatu na przyuczenie, aby potem wybrać jedno z nas. Z opinii Jędrka, kolegi z tej pracy, którego zdążyłem polubić, wynikało, że radzę sobie znacznie lepiej od niej. Jestem aktywniejszy, można ze mną pogadać, mam większą łatwość w obsłudze klienta i w ogóle chętniej do nich podchodzę, a ona zachowuje się jak księżniczka, chyba nie do końca zdając sobie sprawę, co znaczy „pracować”. Mieliśmy tam ciekawy asortyment, ale klientów bardzo mało. Działo się tak od czasu, kiedy obok tej galerii powstała nowa, znacznie większa, ściągająca do siebie nawet ludzi z okolic miasta. Bo ta „nasza” to taka parterówka o kilkunastu sklepach, w przewadze mniejszych. Stwierdziłem kiedyś, po pracy w sklepie jednej z sieci komórkowych, że nie nadaję się na sprzedawcę i nie będę już szukał takiego stanowiska. Tam trzeba było wciskać ludziom to co jest akurat w ofercie, a nie to, co oni tak naprawdę chcieliby. Dlatego klienci mnie lubili, a pracodawca nie i zostałem z dnia na dzień zwolniony za „słabe wyniki sprzedaży”, choć kilka dni wcześniej zapewniano mnie, że zostaję. Ale sklep sportowy to inna bajka, kiedy nie ma wielkich i rygorystycznych planów sprzedażowych, a ty możesz doradzać klientowi w branży, którą kochasz, która cię interesuje i na której się znasz. Rzecz jasna nie znałem się na wszystkim, wręcz na mniejszości i trzeba było codziennie się uczyć, ale jako sportowiec łatwiej i chętniej to przyswajałem. Często ruch w sklepie był ledwo zauważalny, więc czytanie katalogów, zapoznawanie się ze sprzętem czy sprzątanie ratowało przed nudą, ospałością i wolnym upływem czasu. A jak zdarzyła się zmiana z Jędrzejem, komfort pracy był całkowity i gadka też się kleiła. Jędrzej sporo mnie nauczył, choć naciągnąć rakiety tenisowej nie umiałbym do dziś, a tłumaczył wielokrotnie. Jednak nie zdążyłem zrobić tego sam, a to przecież najbardziej uczy. Zwodził szef tymi zleceniami za 700 zł na rękę miesięcznie. Nie narzekałem, liczyłem na stałe zatrudnienie. Tym bardziej, że chyba się sprawdzałem. Dla mnie najlepszym dowodem na to był moment, w którym sprzedałem kobiecie top sportowy z termoaktywnego materiału. Byłem z siebie dumny. Przez te 3 miesiące nie wiadomo było, co dalej, a i tak czułem względny spokój związany z tu i teraz. Co do kobiet w tym sklepie, zdarzały się ciekawe sytuacje. Przyszła raz pewna rakieta, nie tenisowa, dobrze po 30stce, w maksymalnie obcisłej i krótkiej, kolorowej sukience oraz na wysokich szpilkach. Nogi gołe i opalone, długie, mocne, gładkie i sprężyste, równe. Biodra szerokie i wydatny, kształtny tyłek (być może tylko w tych szpilkach). Jestem pierwszy do obsługiwania takich klientów. Interesowały ją spodnie dresowe, w których mogłaby biegać bądź też ćwiczyć na fitnessie. Zabrałem ją w odpowiedni sektor, zaraz obok przymierzalni. Spodobały jej się niektóre, więc zechciała przymierzyć. No i tak stałem obok, rozmawiając z nią przez kotarę, wyobrażając sobie, jaką ma bieliznę albo jakiej nie ma, a ona co jakiś czas odsłaniała kotarę, odwracała się do mnie swoją pełną pupą, wyprężała mierząc te równie obcisłe co jej sukienka spodnie dresowe i pytała, taksując mnie wzrokiem w lustrze jednocześnie: „i jak to wygląda? jak się panu podobam? nie są za małe? nie są za duże? dobrze leżą?”. Musiałem powstrzymywać się od sprośnych i aluzyjnych komentarzy, lecz byłem miły w swojej opinii, bo spodnie pasowały do jej figury. Ku mojej radości, sprawdziła kilka par. Twarz miała trochę podstarzałą i również, jak całą resztę, wyzywającą. Zęby niestety brzydkie, krótkie, jakby spiłowane. Przyjemne połączyliśmy z pożytecznym, bo zdecydowała się na zakup. Na pewno było widać po mnie, że mnie kręci, bo zawsze nie umiem tego ukryć i pewnie dobrze bawiła się tym faktem w przymierzalni. Przy kasie okazało się, że jest pielęgniarką. I to sprytną, bo chciała, aby na fakturę wpisać mniej sportowe nazwy tej odzieży, którą nabywała. Ja nie miałem wstępu za kasę w tym okresie, obsługiwał ją Jędrek, na którego mniej działały jej kształty, a z niej, być może dlatego, wyszła zołzowatość i srała się coś o fakturę, wpieniając Jędrzeja. Mimo to długo przyglądałem się jej pieczątce i równie długo pamiętałem z niej wszystkie dane, mając w głowie wizję ostrego romansu w przyszłości. I kiedy los mój w tej firmie miał się rozstrzygnąć, a skądinąd dowiedziałem się, że mnie chcą i zaproponują cały etat, wszystko musiało się nawarstwić. Działo się to z końcem września. Zacząłem już na dobre przygotowywać się do sezonu, a przy okazji dostałem się na ten kurs trenerski. Zależało mi na nim cholernie. Nie wiem, kiedy odłożyłbym minimum 2 tysiące, aby zrobić sobie taki kurs, a ten był organizowany za darmo z funduszu jakże hojnej UE. Nie chciałem odpuszczać tym bardziej, że widzę siebie i czuję się w roli trenera. Może jeszcze nie od razu, bo chciałbym grać jak najdłużej, a to mogłoby kolidować, ale w przyszłości jak najbardziej. Szansy na odbycie tego kursu za friko może już nie być, bo to podobno ostatnia taka edycja. Generalnie nie chciałem, może źle, wyłącznie dla roboty i kasy, rezygnować z robienia tego, co lubię, na czym mi zależy, co daje mi spełnienie i co w dodatku przyda mi się do pracy na następne lata. Nie chciałem przez to zgorzknieć. Chuj, że koszykówka za nic, a za codwutygodniowe dojazdy na kurs i noclegi trzeba płacić. Treningi popołudniami, kurs w weekendy, w niedziele mecze ligowe. Postanowiłem być uczciwy i tuż przed, może 3 dni wcześniej, rozmową z szefem przyniosłem swoje grafiki – harmonogram zjazdów odbywających się od października do czerwca oraz terminarz meczów ligowych. Liczyłem, że się dogadamy, bo gdzie w związku z tym mogą mnie bardziej zrozumieć niż w sklepie sportowym? Ale nic z tego. Szef, którego od czasu zatrudnienia widziałem pierwszy raz, nie chciał nawet myśleć o jakichkolwiek pertraktacjach, chociaż deklarowałem, że jeśli będą w stanie pójść mi na rękę, ja będę do dyspozycji w każdych pozostałych dniach i godzinach. Lecz praca w galerii to praca w weekendy, a szefostwo i kierownictwo też chce mieć trochę wolnego, poza tym zaistniałaby chora sytuacja w sklepie, gdybym miał pracować na swoich warunkach, gdyby inni mieli za mnie przychodzić do pracy, no i się nie dogadaliśmy. Budzik nastawiony na 4:00. Mimo że test o 9ej, pociąg o 5:23. Przez te braki w połączeniach chciałem znowu w ogóle nie pojechać. Trzeba było tak zrobić, ale gryzłoby mnie sumienie. Mama zdeklarowała się, że mi pożyczy kasiorę na ten wyjazd, a oddam jej, jak już będę na nowo zarabiał. Leżę, słyszę, jak mama krząta się od kuchni do pokoju. Zapewne słyszała mój budzik, wstała siku, widzi, że jeszcze nie wyszedłem ze swojej pieczary, woła: - Aaaandrzeeeeej… - Nie śpię już, nie śpię, wstaję… Obudziłem się całkiem wypoczęty po 5ciu godzinach snu i zwarty, gotowy na stawienie czoła dniu. Podwinąłem rolety, pstryknąłem biurkową lampkę. Pościeliłem łóżko, zrobiłem energicznie i z lekkością 30 pompek. W kuchni wypiłem wodę z miodem, z miodem też zjadłem kilka pajd chleba i zalałem to dwoma szklankami czarnej herbaty. Pierwszą wypiłem przed, drugą po umyciu zębów – aby były bardziej żółte. Aby czuć smak herbaty w ustach. Ze wstydem wziąłem z kuchennego blatu 50 zł, które mama dla mnie przygotowała i schowałem do sakwy. Ubrałem się w materiałowe spodnie koloru piaskowego, podkoszulkę/lek z krótkim rękawem, starą, kilkuletnią koszulę w drobną granatowo-czarną kratę i sweter w kolorze pieczarkowym, który mi kupiła i tak wychwala mama. „Jak tobie ładnie, Andrzej, w tym pieczarkowym kolorze… muszę też tacie taki sweter kupić… ale gdzie nie pójdę, nigdzie już takiego nie mają”. Na to oliwkowa kurtka-płachta, a la M65, która bardziej, przez swój materiał, ziębi niż grzeje. Chciałem przystroić się w mój płaszcz wieszcza, ale nie pasowałby do materiałowego workoplecaczka na sznurkach, jedynego, w którym mogłem zmieścić to, co chciałem zabrać w podróż, czyli kilkobułkowy prowiant, zeszyt, książkę i jakieś sporządzone przy okazji poprzednich testów notatki z ustawy. Buty codzienne, brązowe, trochę z zamszu niby, ni to eleganckie, ni to sportowe, ale pasują do większości kombinacji. Zimowa, czarna, zwykła czapka, bo z rana potrafi jeszcze nawet delikatnie mrozić. Na przystanku niewiele znajomych twarzy. Macham koleżance stojącej w autobusie jadącym w innym kierunku. Podjeżdża 18stka. Dużo ludzi, praktycznie brak miejsc siedzących. Myślę sobie, ile osób codziennie musi wstawać w okolicach godziny 4ej rano. Wobec nich czuję się leniem. Staję na środku i nie kasuję biletu, bo nawet go nie mam, a u kierowcy też nie zamierzam kupować. Na dworcu jestem 5 minut przed odjazdem pociągu. Kupuję bilet w kasie dowiadując się od razu, że odjeżdża z pierwszego peronu, płacę w zaokrągleniu 9 zł. Na trasie, z okazji remontu torów, są teraz takie cudowne udogodnienia, że na tym 60cio kilometrowym odcinku trzeba przesiadać się 2 razy. Z pociągu w autobus, a fachowo w autobusową komunikację zastępczą, a z niej na powrót do pociągu, gdy już autobusem przejedzie się ten fragment drogi, gdzie trasa kolejowa jest całodobowo zablokowana. W związku z tym odległość pokonuje się w minimum godzinę i 40 minut. Nie można nawet porządnie zasnąć na początku i obudzić się na końcu trasy. Chyba że ktoś okazałby się dobrą, silną mamusią i przeniósłby śpiące ponad 90 kilo z pociągu do autobusu i z powrotem. Dodajmy, że autostradą dojedzie się w pół godziny. Z początku wsiadam do pociągu mającego jechać w innym kierunku. Łapię się na tym, gdy spostrzegam gościa, co kupował bilet przede mną. Chcę mu powiedzieć, że chyba źle wsiadł, ale najpierw sam wysiadam, aby się o tym przekonać. Mój jeszcze nie podjechał. Od raz pomyślałem, czy miałbym co i z kim robić na miejscu. Marceliny już tam nie ma, ale poradziłbym sobie – mieszka tam również koleżanka z kursu. Na peronie zauważam przykuwającą uwagę dzierlatkę wraz z jej chyba ojcem i koleżanką. Jest wysoka, bardzo młoda, ubrana na czarno, z wełnianymi kolanówkami wciągniętymi na leginsy, szatynka. Szatynka czy brunetka? Kiedy zjawia się ciapąg, siadam w takiej odległości, aby ją widzieć. Zerka na mnie kilka razy, potem już tego nie robi. Ma przepiękne, duże, żywe, błyszczące i śmiejące się oczy, podkreślone kocią kreską. Te oczy najbardziej mnie ujmują. Jej koleżanka, znacznie niższa, która idzie kupić bilety, ja siedzę na wprost przejścia, ma nogi i tyłek w swoich czarnych leginsach, stringach, których obecność da się zauważyć, bardzo podobne do jednej z moich byłych, przez co przypominam sobie gorące chwile. Kształty sportsmenki. Zresztą jedna i druga na taką zakrawają, w sportowym obuwiu i z takimi też torbami. Jest na kogo popatrzeć, bo przecież nie będę się uczył w drodze! Choć tylko wczoraj poczytałem z dwie godzinki, nie łudzę się zbytnio. Jadę, aby się pokazać, może uwzględnią moje starania. Zauważam też kilka innych dziewczyn, po których widać, że wybierają się na ten sam test co ja. Wystrojone, podenerwowane, uczące się przede wszystkim. Jedna z nich to moja znajoma, którą widziałem na liście kandydatów. Siedzę i przyglądam się ludziom. To przyzwoita rozrywka; nieprzyzwoita, kiedy pojawiają się ładne dziewczyny, bo chętnie przyglądałbym się o dużo za dużo. Kiedy sprawdzane są bilety, a robi to młoda kontrolerka o chłodnej twarzy, rzucam celowo okiem na legitymację tamtej podobającej mi się dziewczyny. Legitymacja nie studencka, szkolna – spodziewałem się. Uśmiecham się do siebie zażenowany własnymi pragnieniami, gdy spostrzegam widniejącą z tyłu tylko jedną pieczątkę szkoły, średniej zapewne. Że tak powiem, niunia pierwsza klasa! Przy pierwszej przesiadce siadam niedaleko niej, ale już nie spoglądam tak ordynarnie, bo musiałbym cały czas podejrzanie obracać głowę w lewą stronę. Ma słuchawki w uszach. Słucha muzyki tak głośno, jakiegoś rapu, że i ja słyszę rytm. Zastanawiam się, jaki ma gust. Obawiam się, że to jakieś nowe hiphopopowe gówno. Taki wiek, takie rapy. Gdy wysiadamy, a przepuszczam ją pierwszą, uśmiecha się dwukrotnie. Paskudnie mi z myślą, że jest młodsza jeszcze od mojej siostry. Przejmujące mnie osamotnienie, nawet pośród ludzi, musi być chyba bardzo duże. Przy tej drugiej przesiadce też idę za nimi i siadam blisko, bo mam już pewien plan, ale przegania je pani konduktor, której zajęły miejsce na przedzie tego podróżującego peletonu, a ja, nie wygłupiając się za mocno, zostaję na swoim miejscu, aby za moment przesiąść się do znajomej i pogadać z nią na wspólny temat, jakim jest test. Tamte poszły do drugiego wagonu. Podczas rozmowy, która swoją drogą całkiem się klei, wyjmuję z kieszeni długopis i na odwrocie swojego biletu piszę: Hej, jak masz na imię? Jesteś pewnie dużo młodsza ode mnie, ale się zauroczyłem. Ja jestem Andrzej, dasz się poznać? i u dołu zostawiam nr telefonu. Chowam długopis, bilecik zginam, ale trzymam w rękach ostrożnie, aby treść się nie rozmazała. Jeśli go jej podaruję, to wyłącznie dla sportu i poprawy samopoczucia. To nie pierwsza i nie ostatnia taka akcja, jestem trochę opętany kobietami. „Wysiadł na wschodnim”, godz. 7:05. Zanim to zrobiłem, odnalazłem ją w pociągu, stanąłem niedaleko, w razie gdyby jeszcze nie wysiadała. Ale też się zbierają. Idę za nimi i patrzę na jej długie, smukłe nogi i delikatnie wypukły, choć nieco wąski tyłek w pełnych majtkach. Jest prawie mojego wzrostu. Trzymam się blisko. Gdy już po opuszczeniu dworca nasze drogi się rozchodzą, wręczam jej bilet mówiąc: - Przesyłka z listem na odwrocie. Zabiera go i zagląda do środka, ale ja już odwrócony idę w innym kierunku. Wyciągam telefon i dzwonię do Remka, do niego zmierzam mając jeszcze dwie godziny. Zresztą to on mnie przekonał, abym jednak przyjechał na ten test. Podesłał internetowo książkę, „sama esencja” – tak to nazwał, opis ustawy, z której będzie mi łatwiej się przygotować. Jako że jest na chorobowym, zagwarantował całodniowe towarzystwo i podwózkę tu i tam, jeśli będzie trzeba. Odbiera zaspany, wołam: - POBUDKA, KURWA! - Toć nie śpię, czekam. - Jasne, jasne. Będę za 20 minut. - Dobra. Idę prężnym krokiem w stronę jego osiedla. Czuję się świetnie, mocno, rymuję pod nosem jakieś rapowe wersy. Ludzie w przejeżdżających autach mogą myśleć, że gadam sam do siebie. W sumie idę koło psychiatryka. Myślę sobie, jak to dobrze wcześnie wstawać i że mi to służy. Zastanawiam się nad codzienną taką praktyką. Wyczytałem ostatnio, że Dan Brown pisze od 4ej rano. Nie sięgnąłem po żadną z jego książek. Lecz dziś jestem już tak wcześnie w obcym mieście, mam jakiś cel, poranek zaczął się ciekawie, coś się dzieje, słońce na horyzoncie. A gdybym miał tak wstać i tylko wyjść na to samo widziane codziennie osiedle, którego coraz bardziej mam dość, znając je doskonale i nie mając celu nie robiłbym już tego z taką werwą i chciałoby mi się rzygać, myślę. Jednak wczesne godziny to i dla mnie jako pisarza chyba dobra pora. W połowie drogi ponownie dzwonię do Remka: - Tylko pokój posprzątaj! Łóżko złóż! - Toć daj jeszcze pospać. - Będę za 5 minut. - No, to za 5 minut wstanę. Często ma bajzel w pokoju. Wiecznie rozłożone łóżko, wiecznie gotowe na jego spoczynek. Rzadko widzę Remka w pozycji siedzącej. Jest leniem z planety niedziela. Ubrania porozrzucane, może na podłodze, może na fotelu. W pokoju w ogóle nie ma biurka, za to z pewnością alkohol. Ciężko przejść, żeby w coś nie rąbnąć. Jest jedynakiem bez ojca, może dlatego niejednokrotnie wychodzi z domu pozostawiając pokój w co najmniej powyższym stanie, a gdy wraca jest w nim czysto i schludnie. Ubrania poskładane, pochowane bądź na wieszakach, łóżeczko pościelone, złożone. Mamy zupełnie inną dyscyplinę i silną wolę. Jest dwa lata starszy ode mnie, poznaliśmy się na studiach i przyjaźnimy do dziś, odwiedzając się wzajemnie i prawie za każdym, o ile nie zdecydowanie za każdym razem chlejąc. Nie kojarzę wizyty, abyśmy nie pili, a taką ma być przecież dzisiejsza, przynajmniej z mojej strony. Docieram na miejsce, naciskam przyciski domofonu i taguję się granatowym markerem na jego klatce. - Halo. - No halo. - Kupiłeś jakiś czteropak? - Kupiłem sześciopak! Wchodzę, a przechodząca obok i słysząca wszystko licealistka w airmaxach patrzy na mnie podejrzanie. Szybkie skoki na 3cie piętro. Żwawy Andrzej. Remek otwiera mi myjąc zęby. Najpierw witam się z Prymusem, jego psem, dobrym, grzecznym, chwatkim i poczciwym, rasą przypominającym Milo z Maski, a dopiero później z Remkiem. Prymus macha ogonem, Remek jest w spodniach dresowych i wyciągniętej koszulce – taka jego piżama czy pidżama. - Napijesz się czegoś? Może sety? - Może być woda, sok. A ty się napijesz? Może sety? - Nie no, będę prowadził. - To co, masz przecież odznakę – niedawno został policjantem. – Włącz kompa, sprawdziłbym NBA, czy wszedł mi kupon. No i ależ skąd! Już pierwsze z góry zdarzenie nie zostało zrealizowane, bo Gortat zebrał 10 piłek zamiast ponad 11,5 i w ogóle przegrali u siebie z Bobcats. Z pozostałych czterech trzy były udane. Ale co z tego. Pamiętam, jak w liceum z kumplem wkręcaliśmy ludziom, że wyprosiliśmy babkę w zakładach, aby nam wypłaciła kesz, bo nie wszedł nam jeden mecz. - Proszę pani, prosimy. - No co wy, chłopaki! - Ale to tylko jeden mecz… A ona wtedy miała się rozejrzeć wokół, czy nikt nie widzi i powiedzieć z politowaniem: - No dobra, dajcie ten kupon. Obejrzeliśmy kilka skrótów. Cieszyłem się, że Brooklyn wygrał z Miami. Remek zadał złośliwe pytanie: - A ty nigdy nie chciałeś grać w NBA? - Chciałem. Pewnie, że chciałem. Ale podobno słabo z kasą stoją i mają nawet problem, żeby za dojazdy oddawać. Wiesz, tym bardziej, że tam głównie samolotami latasz. Parę klubów się wywiązuje, z tego co słyszałem, ale reszta to lipa, cienko przędą. Przymierzyłem jego czarny cienki krawat, co by wyglądać bardziej elegancko w razie zaproszenia na rozmowę, ale za ciula nie pasował do dzisiejszej kombinacji. Remek z kolei pokazał mi błękitne materiałowe spodnie, jakie wyszarpał z lumpa za 3 zł. Kiedy zapytał mamę o to, czy mógłby chodzić na co dzień w takich spodniach, ona odpowiedziała, że jeśli chce wyglądać jak pedał, to tak. Wcisnął mi na głowę kapelusz, w którym ze swoimi włosami wyglądałem jak Django, ale zsuwając go trochę w przód i na bok bardziej zacząłem przypominać pimpa. Zrobiłem kilka kroków po pokoju, szelmowsko kładąc akcent na jedną nogę. Wsiedliśmy do jego srebrnego Forda Mondeo w skórze. - Zimno w dupę, co? - No. - To zaraz minie. - Jak to? - Włączyłem podgrzewanie foteli. - Dobry patent. Podczas jazdy opowiedziałem mu o dziewczynie z pociągu i wręczonym jej liściku. Na miejsce podjechaliśmy chwilkę przed 9ą, ciężko było znaleźć jakąkolwiek wolną lukę parkingową. Zostawiliśmy auto na równoległej ulicy. W tym czasie z 3 auta zdążyły już zwolnić miejsca, co się okazało, gdy podeszliśmy pod budynek Zakładu. Windą na czwarte piętro. Korytarz pełen ludzi, prawie same kobiety, w tym dwie koleżanki, również ta, z którą jechałem pociągiem, a druga to taka, z którą widziałem się już na kilku testach i rozmowach. Kilka osób jeszcze się uczy. Jedna z tych koleżanek mówi nam, że podsłuchała tu rozmowy typu: „jak można przyjść na taki test w dżinsach!?”. Można, skoro i tak nie zaproszą cię na rozmowę. „Nie bój się, córuś, sama widzisz, że bijesz tu wszystkich na głowę”, mówi matka do kobiety, są w trójkę, wygląda to na kombinację córka – matka – babka, razem mają z 200 lat, córka jest pewnie starą panną. Kiedy proszą nas do sali, śmiejemy się z Remkiem: „Powodzenia!”, „Trzymaj kciuki!”, „Połamania pióra!”, „Zobaczysz, uda się!”, „Ale nerwy!” itp., co pomogło mi tam wejść w jeszcze lepszym nastroju niż byłem. Zjawiło się z 30 osób, tyle naliczyłem. Siedziałem pomiędzy tymi dwiema koleżankami, przeciwko bardzo zestresowanej pani, wiercącej się, dającej wszelkie oznaki zdenerwowania, co chwila ukradkiem patrzącej na moje włosy. Wychudzona, znerwicowana blondynka nie potrafiąca kontrolować emocji. - Pani się denerwuje? – pytam. - Nie, nie, spokojnie – odpowiada, o mało nie łamiąc długopisu. Obok niej, po mojej lewej, usadowiona jest dziewczyna z dużą twarzą o ormiańskiej urodzie. To w jej test zaglądam, gdy już nam go rozdali, bo ma ten sam rząd. Podzielili test na dwa rzędy, dali 10 pytań, tym razem zamkniętych, jednokrotnego wyboru. Dodają przy tym, że poza wynikiem testu podstawą weryfikacji i ewentualnego zaproszenia na rozmowę będą również nasze dokumenty – cv, list motywacyjny, kserokopie świadectw i dyplomów. A „zadzwonić powinniśmy do godz. 11ej, więc proszę nie rozjeżdżać się do domów od razu po teście”. Pytania zdają się łatwe, nawet na logikę, nawet dla osoby, która nic nie czytała i nie słyszała na ten temat. Równie łatwo można sobie podpowiadać i od kogoś ściągać. Tu zajrzę, zaznaczę u siebie tak samo, tym bardziej, że też stawiam na tę samą odpowiedź, tu usłyszę, podziękuję, odnotuję, pokażę bądź podam dalej. Nie zależy mi na tym, żeby komuś poszło gorzej ode mnie. Po paru osobach widać, jak bardzo wierzą w uczciwość konkursu i jego powodzenie na swoją korzyść. Nawet mi się udzieliło i zaczynam na coś liczyć, bo chyba dobrze mi poszło, a i dokumenty mam przecież całkiem reprezentatywne. Chyba właśnie tą gadką o dokumentach narobili mi nadziei. W komisji są 3 kobiety, jedna ma obcisłą i krótką sukienkę, z drugą miałem do czynienia na poprzednich testach, trzeciej nie kojarzę, a tylko ona raczyła podnieść dupsko i skontrolować etap pisania, widzę, że ma na mnie oko, przestaję zaglądać w cudze kartki. Kończę zadowolony, oddając kartkę nie mówię żadnego „dziękuję”, za to „do widzenia”. Siedziałem tam może z 20 minut, na rozwiązanie mieliśmy pół godziny, kilka osób wyszło w pierwszych dziesięciu minutach. Remigiusza spotykam dopiero na ulicy, bo był połazić po lumpach, co też zalecam swojej koleżance z pociągu jako rozrywkę na czas oczekiwania, gdyż Sienkiewicza to królestwo second handów. My idziemy na spacer w kierunku uczelni. Pogoda jest wiosenna, połowa marca. Cel mamy jeden, obserwacja płci przeciwnej. Po mojej relacji Remek jest pewien, że do mnie oddzwonią. Pół żartem, pół serio doczekać się tego nie może, bo chętnie już by odstawił auto i się czegoś napił. Nadal ma nadzieję, że moja abstynencja to tylko żarty i trzymanie go w niepewności. Często zerkam na zegarek i telefon, specjalnie wyłączyłem wyciszenie, aby nic mi nie umknęło. No dobra, nastawiłem się! Podenerwowanie wzrasta wraz z upływającym czasem. Raczymy się słońcem i krążącymi po miasteczku uniwersyteckim dziewczynami. Zbliża się 11sta, więc – choć jeszcze nie zadzwonili – zbieramy się w drogę powrotną, aby w razie czego być na czas. Jestem dobrej myśli i stwierdzam, że jednak warto było przyjechać. Mijamy pewien sklep, gdzie znajdują się różne przydatne rzeczy, używane już wcześniej, jeszcze sprawne, zadbane i w wielu przypadkach ręcznie wykonane, od szklanek, kieliszków, szafek, foteli, walizek, malunków, obrazków po rower stacjonarny, na który Remek zwraca uwagę, gdyż – tak jak kilka innych sprzętów – wystawiony jest na zewnątrz. Dotychczas polował na taki rower, bo ostatnio stara się jeździć regularnie, a że sam go nie ma, to na rowerowe seanse chodzi do ciotki. Tutaj stoi starszy, ale jak się okazuje sprawny model Kettlera, a jego cena to 50 zł. W czarnym kolorze, z wajchą jak do zmiany biegów w aucie, wygodny, porządny. Firma mówi sama za siebie. Jest pewnie przywieziony spod któregoś niemieckiego śmietnika, skoro do opchnięcia za takie grosze. Sprzedawca, a jednocześnie chyba właściciel, w długich włosach i na wózku inwalidzkim ma do nas prośbę, abyśmy pomogli przynieść dwa fotele z auta. Nie ma sprawy. „Gdybyście się na coś zdecydowali, dam wam za to jakąś zniżkę”. Remek decyduje się na rower i nabywa go za 40 zł. Takie zakupy się ceni. Przyglądam się walizce oklejonej kartkami z książki, jest 10:53 i w tym czasie dzwoni telefon. Myślę sobie „a – ha!” i zanim jeszcze wyciągnę go z kieszeni doznaję ulgi i zadowolenia spodziewając się połączenia z niezapisanego numeru w wiadomej sprawie. A to tylko „Jarek z kursu”. Odbieram mając obawy, że tamci zadzwonią, gdy ja będę rozmawiał. Jarek chce się zorientować, co z wyjazdem na weekend i ile kosztuje bilet do mnie, bo przyjeżdża tu na rozgrywki międzyszkolne, jest wuefistą, i sumuje przewidywane koszty transportu. Podwaja, co całkiem oczywiste, podaną przeze mnie kwotę. Rozliczenie wychodzi mu korzystnie. Mówi, że i tak nikt go nie sprawdzi, bo traci się cierpliwość wyczekując odzewu przy dodzwanianiu się na infolinię przewoźnika. W trakcie tej rozmowy nie słyszę żadnego dobijania się przez kogoś innego, a po jej zakończeniu zero wieści o przychodzących połączeniach. Cisza. Wchodzimy do tego sklepu, bo okazuje się, że jest tam mnóstwo książek. Zachowam się jak kobieta i może poprawię sobie humor jakimś zakupem. Przy okazji nie chcę za dużo wydać nie swoich pieniędzy, mimo że „wszystkie książki po 3 zł”. Wertuję dokładnie, może znajdę jakieś nieznajome mi dotychczas cacko o znajomym tytule lub znajomego autora. Chętnie powiększę kolekcję na swoim parapecie. Książek nigdy za dużo. Zazwyczaj w takich miejscach wybieram książki kogoś, kogo już czytałem albo dobrze o nim słyszałem, a mógłbym przecież wziąć coś w ciemno, chociażby ze względu na intrygujący tytuł. Klasyka również mnie uwodzi, dlatego po półgodzinnym szperaniu, podczas którego wymieniamy się na głos z Remkiem tytułami typu Orły i reszki, gdzie pośród tych wszystkich knig mało co jest mi znane, decyduję się na 3 z nich: Balzac Kuratela, Tołstoj Hadżi – Murat i Grzesiuk Boso, ale w ostrogach. Ta ostatnia mocno kojarzy mi się z wersami Moleściaków, starszym Włodiego „będę żył boso, ale w ostrogach, twardo stał na nogach, budząc wstręt we wrogach” i nowszym Pelsona, gdzie już ksywa chociażby wskazuje na to, że nowszy, „styl jak Grzesiuk – wesoły, ale jednak pijak”. A gdy czytam na jej okładce, że to o Warszawie i tamtejszych cwaniakach z Czerniakowa, od razu przychodzi mi na myśl trzeci element Pariasu. Jednak bardziej pociąga mnie fakt, że to lektura autobiograficzna. Płacę 6 zł i to nie z powodu zniżki za dźwiganie foteli. Spodziewałem się, że ja już nie dostanę rabatu. Za karę schowałem jedną z tych trzech książek do plecaka, zanim podszedłem do kasy. To taki antykwariatowy nawyk, którego nauczył mnie starszy kolega z byłej drugoligowej drużyny. Czy to nawyk i czy on mnie tego nauczył, nie do końca. Do tej pory zrobiłem to tylko raz, wynosząc pod pazuchą Pożegnanie z bronią Hemingwaya, a tamten kumpel tylko powiedział o sobie, że zawsze kupując książki w antykwariacie jedną bierze gratisowo. Ale że był moim wzorem do naśladowania w grze, może dlatego zdecydowałem się być jak on również poza parkietem. Tym bardziej, że pomysł wydał mi się całkiem niewinny i nieszkodliwy. Gdy to mówił, miałem 19 lat i grzałem ławę w drugiej lidze, akurat jechaliśmy na mecz. On grał pierwsze skrzypce. Był o jakieś 10 lat starszym człowiekiem-gumą, jak ja grającym na czwórce, z genialnymi manewrami podkoszowymi, sprytem i inteligencją ośmieszającymi przeciwnika, niemożliwie szerokim rozstawem nóg w obronie i długimi łapami (przez co minięcie go czy ogranie graniczyło z cudem i bałem się wejść w kozioł, gdy zdarzyło się, że krył mnie na treningach), z niesamowitym wiórem byłego siatkarza, szybkością, walecznością i charyzmą. Czasem za dużo grał sam, ale oglądało się go z przyjemnością. Poza boiskiem bystry i oczytany gawędziarz, którego łechtał posłuch. W ogóle nie dbający o ubiór i wygląd zewnętrzny, palący szlugi, lubiący – zresztą jak zdecydowana większość koszykarzy – alkohol, wyluzowany, znający się na muzyce, obojętny wobec wielu spraw i bardzo pewny siebie, potrafiący mówić o własnych mankamentach, nie tylko boiskowych, nieco zbyt dobrze znający swoją wartość. Pamiętam, jak w tamtym sezonie, w rozgrywkach licealnej drużyny, dostałem dacha za „spierdalaj” do sędziego. Trener zdjął mnie z boja i krzycząc użył nazwiska tamtego kumpla mniej więcej w takim kontekście: „co ty, kurwa, Tonowskiego z siebie robisz!?”. Poczułem się dość dobrze, bo może zaczynałem grać tak jak on, skoro użył akurat jego nazwiska? Potem było mi głupio wobec tego sędziego, bo to starszy, zdaje się, poczciwy i często uśmiechnięty facet. Było to podczas turnieju, w trakcie pierwszego meczu, więc już w następnych traktowałem go z szacunkiem. Za chwilę podjechaliśmy po rower autem i wpakowaliśmy go do bagażnika. Ciężki i niewygodny do noszenia solo. W samochodzie, w drodze powrotnej do mieszkania Remka dawałem upust swojemu rozczarowaniu, że nie zadzwonili, jednocześnie zastanawiając się, jak poszło moim koleżankom. „Pierdolone kurwy!”, mówiłem. „Ja jebie…”, wzdychałem. - No nic, musisz to jakoś przegryźć. Ale ja na maksa myślałem, że zadzwonią – pocieszał Remek. - Chuj im w dupę. Po drodze Remigiusz zapytał: - To co, Andrew, podjedziemy do jakiegoś sklepu, nie? - Ale po co? – wiedziałem, co ma na myśli. - No nie wiem… po wódkę? - Ja naprawdę nic nie chcę pić. - Toć nie powiem twojej mamie! - Ale sumienie będę miał nieczyste. - Czyli nic a nic? - Nic. - Ehh… - westchnął ciężko i zaniemówił wkurwiony, z czego zacząłem się głośno śmiać. Gdy wyciągaliśmy rower, zadzwonił tata zapytać, jak poszło. Powiedziałem mu, co i jak, że poszło dobrze, ale nie zadzwonili i jego komentarz niewiele różnił się od mojego: „to gnoje jebane…” z mocnym naciskiem na każde z tych słów. - Tylko tam nie chlej z Remkiem, bo mama znowu będzie przeżywać. - Nie no… przecież się założyłem, nie będę pił. - No ale wiesz… - Dooobra, luuuz… bez obaw. - No dobra, to już ci nie truję – zawsze tak mówi – pozdrów Remka i powodzonka. - No, dzięki, narazicho. Tachaliśmy ten rower we dwójkę, jeden z przodu, drugi z tyłu, aż sobie przypomnieliśmy, że przecież ma do tego specjalnie przeznaczone kółka. Jadąc nim w takiej pozycji wyglądało to, jakbyśmy sypali wapno i tworzyli linie boiska do piłki nożnej lub torów żużlowych. Postawiliśmy go w pokoju u Remka, a dla Remka siodełko okazało się momentalnie nowym wieszakiem na ubrania. - Wiesz co – mówię do gospodarza – pierwsze co, to ja się pójdę dobrze wysrać. On zaczął się przebierać na „po domowemu”, a ja zasiadłem. Mały kibel w bloku. Tata, żeby zmieścić się w takim podczas podcierania musi otwierać drzwi. Zawsze są tu jakieś gazety, najczęściej Playboy. Chwyciłem listopadowy numer i zacząłem wertować od końca. Nagle słyszę: „Andrzej, zobacz”, podnoszę głowę, a we wnęce między ubikacją a łazienką Prymus na mnie patrzy. - O, siema, Prym. Ale to wygląda w sumie… - Dobra, Prymus, chodź, idziemy stąd, bo śmierdzi. Poszedłem na tron, póki jego mama w pracy, bo niekomfortowo byłoby narobić tyle smrodu podczas jej bycia w domu albo srać, kiedy ona mogłaby akurat przyjść po coś do łazienki. W Playboyu czytałem artykuł o bankrutach z NBA, na zdjęciach „The Answer” z ziomkami i „Krągły Pagórek Zbiórek” podczas pokera, a za nim kobieta robiąca mu masaż. Na chwilę obecną twierdzę, że nie pozwoliłbym sobie przepuścić takiej kasy do stanu pustych kieszeni i długów. Ale nie wiem, co by się ze mną stało, gdybym ją miał. Wtem dostałem smsa. Sprawdzam. „Cześć jestem Asia. Dałeś mi swój nr telefonu w pociągu więc się odzywam. Ile masz lat w ogóle?” Uśmiecham się. Kończę długie posiedzenie, podcieram się do czysta prawie taką ilością papieru jak Miauczyński w Dniu świra; mam obawy, że zapcham kibel i nie chodzi tylko o papier. Remek przynosi do pokoju ślicznie zmrożoną Luksusową i wyciąga kieliszek czterdziestkę. Flaszka jest do połowy pełna. - Na pewno nie chcesz, Andrzej? Zobacz, jaka zmrożona! Jaka gęsta! Olej! Pychota! Patrzę, jak nalewa ze smakiem. Faktycznie gęstwina aż zachęcająca. Remek przytyka mi butelkę do policzka, przyjemnie chłodzi. - A co ty będziesz sam pił? – pytam trochę zdziwiony, a on wychyla w połowie zdania, jakby nie mógł się doczekać. - Mmm… nawet nie trzeba popijać. - To dawaj drugiego teraz. - Później, później. Zanosi butlę do zamrażalnika. Pokazuję mu smsa. - No, no. - Co ja mam jej napisać? Że mam 26 lat? Pewnie się przerazi. - Normalnie, szczerze przede wszystkim. Odpisuję: „Cześć, Asiu. Lat mam 26. Wiem, że kobiet nie wypada pytać, ale zaryzykuję, więc ile Ty ich masz?” Remek ponownie wędruje po flaszkę, w tym czasie ja dostaję odpowiedź: „No tak nie wypada. Mam dokładnie 16 i pół. Czyli 10 lat różnicy hehe. Czemu akurat ja?” Czytam, kiedy on nalewa drinka w długą szklankę. Do połowy wódka, potem sok jabłkowy. Ja sączę ten sok i wodę na przemian. Czytam te wiadomości na głos. Razem zajmiemy się odpisywaniem. 16 i pół rozbawia mnie i zniesmacza do tego stopnia, że nie wiem, czy w ogóle odpisywać, choć z jej słów wynika, jakby jej to za mocno nie przeszkadzało. - I co teraz? – pytam. - Może chce jakichś komplementów, wiesz, dużo starszy chłopak, pewnie się cieszy. Odkładam telefon i nic nie odpisuję, bo nie mam pomysłu. Zresztą po co tak naprawdę? Różnica wieku w tym wieku zakrawa na przesadę i trochę mi w ogóle wstyd za ten liścik. Tak w ogóle to Remek siedzi na chorobowym, bo wyruszył na szkółkę policyjną i – trochę otyły, nieprzyzwyczajony do tak dużego wysiłku fizycznego – wrócił po dwóch tygodniach z zapaleniem okostnej. Traktowanie podobno mało ludzkie, zero rozgrzewki czy rozciągania, tylko zapierdol, gnojenie i tyrania od rana do wieczora. Nie on sam został oddelegowany do domu. Stąd ta jego jazda na rowerze i basen. Ale chlanie zdecydowanie najbardziej pomaga mu w regeneracji i powrocie do zdrowia. Nie potrafił odpowiedzieć, kiedy poprosiłem, aby wymienił dzień, w którym ostatnio nie pił. A tak bardzo zgodny był ze mną, kiedy radziłem mu odstawić alko jako środka, który za nic nie posłuży w tym wypadku. - Albo wiesz, co jej odpisz… - mówi Remek – No? – pytam. I w tym momencie pokazuje mi swojego chuja na zdjęciu w telefonie – Może zapytaj ją, jakie ma zainteresowania… To całkiem w jego stylu. Puszcza muzykę z internetu, rozmawiamy, nadal rozważam, co jej napisać, bo coś wypadałoby i kiedy decyduję się na coś typu „że tak powiem, wpadły mi w oko Twoje oczy”, dostaję smsa w trakcie pisania: „Wiesz bo mnie głównie interesuje sex. Jakiego masz kutasa?” - O, kurwa… - wypowiadam tylko. - Co jest? - Nie wierzę, Remek. Będziesz rozjebany. Znowu napisała, ale co! Rzucam mu telefon, bo ja na fotelu, a on na kanapie i drzemy mordę ze śmiechu wniebogłosy. Teraz to już w ogóle nie wiem, co napisać. Jestem w totalnym szoku, Remek nie może wyjść z podziwu. - Toć jak ja to opowiem np. Jurasowi – woła – to on się chyba obsra! - Ale czy to w ogóle jest prawda? - No jeśli tak, to naprawdę jesteś, kurwa, farciarz! Jeszcze dłużej nic nie odpisuję, aż w końcu Remi mnie ponagla, że coś trzeba. Zastanawiam się, czy to na serio, czy na żarty, czy może dorwały się z jakąś koleżanką do telefonu i robią sobie jaja. Wykładam zatem całkiem grzecznie, chcąc wybadać grunt: „Uhuhu… a ja chciałem o pięknym spojrzeniu pisać.. haha!” Mówię do Remka, że z tym swoim fiutem ładnie wyczuł sytuację, on co jakiś czas wychodzi do pokoju obok pogrzebać przy routerze, bo coś internet się pieprzy. Przychodzi odpowiedź: „Wybacz myślałam że mamy takie same zainteresowania.” Jaki tekst! Tym razem nie zwlekam: „Mamy, ale nie byłem pewien, czy mówisz poważnie.” - Co tam jej piszesz? – zagaja Remson. Wstaję, aby trochę się otrząsnąć z wrażeń. Sięgam ze zbioru książek na półce Zwrotnik raka i znowu myślę, że najwyższa, kurwa, pora, aby mój egzemplarz oddał mi kumpel, taki przyjaciel, z którym straciłem kontakt, gdy na powrót zszedł się ze swoją byłą. Czytam na wyrywki jakieś fragmenty. Dziabnąłem ją już dwa razy, zrobiłbym to i trzeci, dla wsparcia własnego pisania. Nie lubię pożyczać książek. Podejrzewam, że i tak jej nie przeczytał. A zarzekał się, że odda dopiero, gdy to zrobi. Mogę jej nie odzyskać. Muszę. Na podobnej zasadzie przepadła mi pierwsza książka, którą sobie kupiłem, czyli Nazywam się czerwień Pamuka, bo została u jednej z moich byłych dziewczyn, u Marceliny. Taka kara. Gdyby ludzie mieli nagle pooddawać mi książki, wróciłoby ich do mnie z 7 sztuk. Gdybym ja miał ludziom pooddawać pieniądze, wróciłoby do nich z 9 stów. Kolejny sms: „Jak naj poważniej. To że jestem młoda nic nie znaczy. Jesteś wysoki pewnie masz długą lancę…” Rozbrajająca dziewucha. Remek ostro śmieje się ze słowa „lanca”. Przy okazji sprawdzamy pociąg powrotny dla mnie, coś przed 19tą, i planujemy spacer, bo szkoda przy takiej pogodzie kisić się w chałupie, tym bardziej, że paradoksalnie robi mi się w niej chłodniej niż na zewnątrz. Gospodarz ma inne zdanie, ale gospodarza ma co rozgrzewać. Mija kilka minut, kiedy do mojej skrzynki odbiorczej ląduje następna wiadomość. „Mam dziś straszną chcicę dosiąść konia” Kupa śmiechu. Wobec takiej postawy maleją moje opory co do jej wieku. Mam wrażenie, jakby pisał to jakiś chłopak. Może siedzi ze swoim partnerem, co wkurwił się na widok liściku, on przejął stery i chce mnie teraz powkręcać. Z racji niepewności cały czas zachowuję ostrożność i jestem lakoniczny w odpisywaniu. W związku z treścią od niej nie pozostało mi nic innego jak: „To może moglibyśmy się umówić kiedyś?” Remek nadal namawia mnie na picie. Ja w tym czasie zaglądam w zakupionego Grzesiuka i natrafiam na akuratny fragment, w którym bohater wypowiada do kumpli, że dziś nie pije. Czytam go Remkowi. Dużo tu o piciu. Dużo tu fragmentów, po których stwierdzamy zgodnie, że książka może być mocna i swojska, w pasującym do naszego bycia i gustu tonie. Nie godzę się na to, aby najpierw pożyczyć ją Remkowi, bo Przypadek Adolfa H. oddawał mi zbyt długo. „Czemu kiedyś jak można dziś. Moja mama ma nockę.. lubię takie spontany” - Ten jaki szczęściarz! – krzyczy Remas. – Cała noc ruchania z małolatą! Wszystko będziesz mógł jej zrobić! - A jakbym miał tam pójść i dostanę od kogoś po mordzie? Nie wiadomo, kto jest po drugiej stronie. - Nawet gdyby, to i tak, zobacz, jaka przygoda już! - Oj, będzie o czym pisać dziś wieczorem – zacieram ręce. - Wieczorem to ty będziesz ruchał, Andrzeju, niewyżytą i napaloną sukę małoletnią. Dziewczyna chyba zdążyła się rozochocić, bo smsy zaczynają przychodzić coraz częściej jeden po drugim, nawet jeśli nie odpisuję. No i właśnie… „Ale nie odpisałeś jakiego masz kutasa a raczej lancę… Na maksa kręcą mnie takie rzeczy” - Nie… nie, Remek, to nie może być prawda! – mówię ze śmiechem na ustach, kiedy pokładamy się z tych treści. Każda następna wprawia mnie w coraz większe osłupienie, aż Remek woła: „Ale oczy zrobiłeś! No mów, mów, co napisała!”. Rzucam mu telefon albo recytuję. Myślę, że chyba będę musiał zostać na noc. Ale nie przesadzam, nie wygłupiam się wobec nieznajomej, wobec chuj wie kogo, odpisuję: „Oj, pasowałby do Ciebie. Jak myślisz?” Będziemy ciągnąć ją za język, bez własnej wczutki, co by przypadkiem nie wyjść na barana. Przy następnej jej odpowiedzi Remek ze śmiechu pada przede mną na kolana, a ja chodzę po mieszkaniu, powtarzam słowa i nie wiem, co o nich myśleć. „Jak jest duży to tak choć ja ciasna ale lubię ból od dużego konia” BÓL OD DUŻEGO KONIA! Nie mogę przestać się śmiać. Jestem wybity, nie mogę uwierzyć, co się dzieje. A tak niewinnie jej z oczu patrzyło! Jak to nie wiadomo, czego się można spodziewać. Remek idzie srać, ja stoję w przedpokoju, niedaleko drzwi od kibla i albo czytam mu smsy albo konsultuję odpowiedzi. „To o której i gdzie miałbym być? Może boleć.” Nie dałem rady powstrzymać się od tego „może boleć”. Zastanawiam się, gdzie ona może mieszkać i czy aby na pewno spotykać się z nią, zostawać na noc gdzieś tutaj. Jej sms przekonuje mnie, że być może to nie żarty. Robię się bardziej zdecydowany. „Może umówmy się pod Gammą o 21 30 matka idzie na noc na 22. Oj nie pisz mi tak bo robię się mokra od samej myśli że twój wielgachny koń będzie w mojej ciasnej cipce dziś w nocy. Lubisz loda?” Czytam Remasowi, ten z radochy wali w drzwi od kibla. Jestem bardziej przekonany, bo Gammy tu nie ma, a jest u mnie w mieście. To galeria handlowa. Dziewczyna zapewnia wszelkie atrakcje, przynosi siebie na tacy i nie może się doczekać. Dostaję wypieków, gorąco mi w twarz. Pierwszy raz przytrafia mi się coś takiego. - Trafiłeś tą jedną na sto tysięcy! – trochę z zazdrością mówi srający. Upewniam się, podając jakieś cechy charakterystyczne okolicy: „Pod Gammą niedaleko rowerowego? Uwielbiam.” Wiadomość zwrotna przychodzi natychmiast, ręce mi od niej opadają: „Tak, dokładnie tam. Chyba opierdolę cipkę już w pociągu…” Teksty coraz bardziej srogie. Mówię do Remka, że jednak chyba szybciej będę wracał do domu. Śmieje się ze mnie, że napalony gnój, któremu już nagle nie przeszkadza, że dziewczyna młodsza od siostry. Zastanawiam się, jak będzie wyglądać. Wykąpię się i podjadę na miejsce rowerem. Może jednak kupię i wypiję jakieś wino? Dłuższy czas nie uprawiałem seksu… czy aby jej sprostam? Skoro ona uderza w takie tony, zobaczymy, co jeszcze będzie chętna napisać. Pytam zatem: „A Ty co lubisz? Chcę być przygotowany.” Wciągam buty, bo gdy tylko Remi załatwi sprawę, idziemy na ten spacer. Prymus przeczuwa, co się święci i już macha ogonem. Gadam do niego, jak do dziecka. Myślę też, że w takich wieczornych okolicznościach odpuszczę pisanie dzisiaj bez wyrzutów sumienia, bez zastanowienia. Dzwoni Maciej. Rozmawiamy chwilę, opowiadam mu o dniu, on mówi o pobycie tu i tam. Nie gadamy za długo, bo jestem w gościach, poza tym słyszę w trakcie rozmowy, że przychodzi sms, tak, na wyświetlaczu pojawia się koperta. - Dobra, Maciejauskas, zadzwoń jutro to pogadamy obszerniej. Przy okazji opowiem ci, co tu się dzieje, bo póki co wraz z Remkiem nie możemy wyjść z szoku. „Oj dużo lubię… lubię spermę w mordzie… lubię smakować w męskich koniach… w sumie to nie miałam wielu chłopaków… ale mam fetysz z wysokim co zerżnie mnie kilka razy jednej nocy i trafiłeś się ty z swoim koniem. Nie próbowałam jeszcze w dupkę…” LUBIĘ SPERMĘ W MORDZIE – ordynarności poziom hard. - Cały czas mam wrażenie, jak by to jakiś chłopak pisał. Przesadne wersety – mówię. W moment nowa wibracja w telefonie, co tym razem. Uuu… proszę, proszę… mms. - Ty, Remek, ona już zdjęcia wysyła! Otwieram z zaciekawieniem i spodziewam się którejś z jej intymnych części ciała. Otwieram, a tu chuj w stójce na owłosionym ciele. Ej, co jest grane!? – myślę. W tym samym czasie Remek zaśmiewając się wychodzi z kibla i mówi: - Sorry, Andrzej, nie mogłem się powstrzymać. Chyba nie będziesz na mnie wkurwiony, przyjacielu, co? – i się przytula, a wszystko staje się jasne. To on cały czas pisał jako Asia z drugiego telefonu i numeru, o którym w ogóle nie miałem pojęcia. - Aaaale żeś mnie pięknie w chuja zrobił – teraz też nie mogę wyjść z podziwu, ale dla Remka. – Ładne żarty sobie z kolegi postroiłeś. Dobrze, że aż tak się w to nie wdałem. - Toć jakby to była prawda, to z zazdrości na maksa bym cię nigdzie nie wypuścił dzisiaj. - Konkretnie to wykombinowałeś. - No wiesz… trochę już po wódzie, inwencji nie brakowało. Cały czas niby coś z routerem, a tam miałem telefon pod poduchą. - Skąd ty w ogóle masz drugi numer!? Nie miałem szans, aby się domyślić. Za chuja bym się nie domyślił, że to ty. A jeszcze jak się nabijałeś z tych smsów! - No, bardzo się starałem, wiesz. - Dobrze ci poszło. Niewiele innych tematów przerabialiśmy do czasu mojego odjazdu. Remek na spacerku strzelił jeszcze dwa Specjale, które tylko powąchałem, mając w sumie smaka. Snuliśmy się już trochę zmęczeni, małomówni. Kiedy pytał, co będę robił po powrocie do domu, odpowiadałem, że, no, pójdę pod Gammę na 21:30. Jeszcze trochę do mnie nie docierało, że to ściema. Ale delikatny niesmak pozostał i byłem lekko wkurwiony, że tak sobie ze mną poleciał w kulki. Musiałem to przetrawić. W pociągu pierwsze co wykasowałem to obleśne zdjęcie kutacha, resztę wiadomości zostawiłem jako przydatny materiał. Usiadłem blisko ładnej dziewczyny z burzą falowanych krótkich blond włosów i stopami na swoim fotelu. Coś czytała. Żeby zwrócić jej uwagę, też wyciągnąłem książki z worka, wszystkie. Poprzeglądałem i wziąłem się za czytanie Hamsuna, którego zabrałem z domu, a wcześniej wypożyczyłem z biblioteki. Zmogło mnie po trzech stronach i ludzie obudzili mnie dopiero przy przesiadce. Przy przesiadce już inna wpadła mi w oko. Przyglądałem się jej w autobusie, usiadło blisko konduktorki, która zalotnie konwersowała z kierowcą. Dużo i szeroko się uśmiechała, miała jasne włosy w kitka, mocną oprawę okularów i krwistoczerwone usta, zielony płaszczyk, chyba dobrą figurę. Moja chęć zdobycia kogoś/czegoś po tej porażce za dnia była co najmniej dwukrotna. Chciałem się odegrać. Usiadłem za nią po przesiadce i miałem takie szczęście, że akurat włączała laptopa, a na nim ukazały się jej imię, nazwisko i adres mailowy. Odnotowałem to w telefonie. Chciałem zagaić do niej na dworcu, bo wysiadaliśmy wspólnie, ale szybko wpadła w prawdopodobnie matczyne ramiona. Żeby było śmieszniej, w komunikacji miejskiej spotykam dziewczynę, można powiedzieć, farmaceutkę, co kilka lat temu też dostała ode mnie liścik i nie odpowiedziała na niego. Opracowałem taki pomysł, że wszedłem do sklepu, w którym pracuje do dziś, zawołałem ją i wręczyłem list jakoby rzekomo od chłopaka, co poprosił mnie o to przed wejściem, bo sam się wstydził. Nie skumała. Potem, gdy mieliśmy okazję widzieć się gdzieś, przyglądała mi się kokieteryjnie, ale olałem sprawę, bo zauważyłem, że ma słabość do tandetnego stylu i różowego koloru, choć jej ciemne oczy i delikatny uśmiech są do dziś bardzo zwodzące. Teraz ona nie patrzyła na mnie, ja nie patrzyłem na nią. Po jej wysiadce spostrzegłem, że miała na sobie leginsy w panterkę, fuj. Wróciłem do domu. Prawdziwa być może też Asia się nie odezwała. Byłem zbyt zmęczony na pisanie, darowałem sobie bez pretensji. Jest piątek, godz. 6:35. Budzę się tak wcześnie, bo i wcześnie zasnąłem. Miałem oglądać film Artysta, ale mnie zmogło. Zmogło po niepowodzeniu z pracą, zażytych w związku z tym kilku buchach i wywołanym taką koleją rzeczy długim samodzielnym spacerze. Dziś 21 marca. Ostre o tej porannej porze słońce na czystym niebie prawidłowo wskazuje na pierwszy dzień wiosny. Dawać, kurwa, marzannę! Dzień wagarowicza, a ja piszę! To moja jedyna praca. Zajęcie obok koszykówki, które daje poczucie realizowania się. Z racji tych rozmów o pracę miałem dwa dni wolnego od pisania i to w środku tygodnia. Zaprzątały mi głowę te wydarzenia. Największą zdolność do pisania czuję właśnie o poranku. Poza odwiedzeniem koleżanki w punkcie sprzedaży herbaty popołudniu i obecnego siedzenia przy zeszycie na piątek nie mam więcej planów. Zresztą jakie mogę mieć, kiedy w sakwie przewala się jedynie pięciozłotowa moneta. Wypiję u niej kilka naparów i otwarcie pogadam, może mi ulży. Gdybym miał trzymać się chronologii, to powinienem zacząć od poprzedniego piątku. Jak to zrobić, nadążać, kiedy niekiedy są dni tak zajęte, że naprawdę pisać w tych dniach tak jak chciałbym, czyli po kilka godzin, nie da się. Muszę to jakoś uporządkować. Póki co narzucam rygor i wstawałem już o 5ej rano, aby pisać, wiedząc, że za dnia czekają mnie inne obowiązki. Ale były dni, kiedy wyłączałem budzik i spałem dalej nie mając chęci pisać. A ten brak chęci podyktowany był nagłymi wątpliwościami i napływem fali braku wiary. Jakiś czas temu, może w zeszłym tygodniu odezwał się do mnie w internecie Przemas, że jest oferta całkiem niezłej pracy w firmie, gdzie pracuje jego dziewczyny siostra. Ta siostra właśnie zajmuje się rekrutacją i nie chce jej się przesłuchiwać wszystkich tych ludzi, którzy podeślą dokumenty. Chce kogoś fajnego, i już. Praca biurowa na stanowisku referent handlowy w firmie zajmującej się rolnictwem, od maszyn po nasiona, kompleksowo i prężnie. Stabilne zatrudnienie, przyzwoity pieniądz – startuję. Co prawda na poprzednich stanowiskach nie fakturowałem, tak jak to było wymagane w ofercie, ale zajmowałem się sprzedażą bezpośrednią i obsługą biura w pełnej krasie. Uprzywilejowany pokątnymi znajomościami wysłałem cv i list motywacyjny już na osobny, nie ten ogólnodostępny w ofercie adres mailowy, bo bezpośrednio do siostry dziewczyny Przemasa. Z jego relacji wynikało, że moje dokumenty świetnie się prezentują, a list napisałem najlepszy pośród nadesłanych. W końcu pisarz! Śmiali się podobno „co on ma na głowie?”, gdy patrzyli na moje zdjęcie dołączone do cv. Mam tam afro rozmiaru medium. Nie widzieli mnie w najpotężniejszym stadium! W takim stadium, klasa pierwsza liceum, kiedy nocowałem u Kafaja, bo bardzo wcześnie w weekend wyruszaliśmy na mecz, zobaczył mnie żul, menel, sztajnes osiedlowy, gdy czekaliśmy na busa w wyznaczonym miejscu. Pogoda przypominała dzisiejszą, beztroska była nieporównywalna, dziś jej nie ma. Taki to był etap moich kudłów, że od częstego mycia, chodzenia spać w mokrych włosach, nieczesania, bo to bolesne i długotrwałe, zaczęły robić mi się konkretne, na grubość i długość palca dredy. Facet, idąc w naszym kierunku, podniósł wzrok, łypnął na mnie, wypuścił z dłoni swoje toboły, rozdziawił usta i wyrzekł przerażony: „O, KURWA, DIABEŁ!”. Dobrze to odegrał, a my mieliśmy co opowiadać w drodze na mecz. Lubię dygresje. Szanse, choćby na rozmowę czy spotkanie w sprawie tej pracy, niby miałem większe. Wystarczyło czekać. Odezwali się na początku tego tygodnia, że zapraszają na 11tą w środę, ale następnego dnia zadzwonili, że przesuwają to na czwartek. Czy mi to pasuje? A co mam mówić, pewnie, że tak, jedyną alternatywą, znacznie mniej opłacalną, było na ten dzień oglądanie ćwierćfinałów wojewódzkich gimnazjady dziewcząt, na którą a propos miał przyjechać Jarek z kursu ze swoją szkołą. Ze strony internetowej, bo postanowiłem się przygotować, wynikało, że to poważny zakład. Poczytałem, czym się zajmują, co mają w ofercie, gdzie siedziba, ile oddziałów, ile sklepów, sporządziłem notatki nawet. Najgorzej było tam dotrzeć, takie obrzeża. Gdyby pokrótce pani siostra dziewczyny Przemasa przy zaproszeniu na rozmowę nie wytłumaczyła mi, gdzie firma się znajduje, z przeświadczeniem o prawidłowości kierunku pojechałbym na drugi koniec miasta. Szukałem na mapach internetowych, sprawdzałem lokalizację, połączenia i dojazd komunikacją miejską, a ich brak doprowadzał mnie do nagłych skoków irytacji. Jeszcze ten mój zasyfiały komputer! Przeszło mi przez myśl, że dojadę tam rowerem, ale w garniturze i płaszczu nie byłoby to dobrym pomysłem. Wyglądałbym jak ojciec Mateusz z tego serialu. Bo stwierdziłem, że się wystroję. Tak jak na rozmowę w sprawie stanowiska telemarketera ledwo w którejś z koszul, tak tutaj garnitur. Prasowałem koszulę przy Takie rzeczy Kękę. Wybacz, Kęki, z mp3 niestety, ale sam widzisz i zapewne rozumiesz, co i jak. Później też, już ubrany, z koszulą ściśle wciągniętą w kanciki, nawijałem, co umiałem, bo choć niewiele póki co okazji miałem słuchać tej płyty, to szybko wpadła w ucho. Mama zauważyła, że jeszcze nie tak dobrze jak zwykle umiem wszystkie kawałki, a ja się pytam właśnie, gdzie ten hajs, jego kurwa mać!? Ogoliłem się na pipę, choć nie musiałem, bo zarost był znikomy, w ogóle jest nieznaczny, ale chuj wie, co sobie pomyślą i mnie pokusiło. Przeciąłem sobie górną wargę, proszę bardzo. Po kilkunastominutowej walce udało się zatamować. W autobusie, po przesiadce, bo na takie wypiździewo to, jak widać, nawet tu gdzieś można jechać z przesiadką, dopytuję ludzi i kierowcę, czy na trasie stoi ta firma. Są średnio zorientowani, ale coś im świta. Zerkam co chwilę na zegarek, bo wparuję tam na styk, jeśli nie spóźniony. Nie mam prawa jazdy, nie miał kto mnie podrzucić, nie stać mnie na taksówkę, więc korzystam z dobrodziejstw miejskiego transportu. Za to wystrojony, ogolony, wypachniony, dostojny, reprezentatywny i postawny, jakbym w kieszeni miał znacznie więcej niż 5 zł. W zasadzie strojem aż nie pasuję do autobusu, gryzą się. Biuro nie wygląda tak okazale, jak myślałem. Zauważam firmę, wysiadam na przystanku i pędzę biegiem wzdłuż ulicy omijając błoto i kałuże; wokół pola i trawy. Wpadam zziajany punktualnie co do minuty. Niestety bieg i szybsze krążenie krwi wywołują ponowne krwawienie z górnej wargi. Czuję krew na ustach, wyciągam chusteczkę. Mam usiąść i poczekać na swoją kolej. Ściągam płaszcz i nie siadam. Krwawienie nie ustępuje, jedną z pracownic proszę o lusterko. Z pokoju rozmów wychodzi koleżanka, ta koleżanka, z którą jechałem na test ostatnio. Uśmiechamy się na tę okoliczność. Przyjechała taksówką, rozmowa w porządku, z 10 minut może, zobaczymy, no to idę, powodzenia. Moja kolej. Witam się, dwóch facetów sadza mnie na jakiejś kanapie przy ławie. Ja jak pizda przytykam cały czas chusteczkę do ust, mówię im o tym zacięciu, że czuję się niekomfortowo, przepraszam, a oni, że nie mają z tym problemu i tylko ja zwracam na to uwagę. Ta, a chusteczka czerwona. Piękny początek. Niejeden stwierdziłby, że już po wszystkim, ale mnie wiara trzyma się jeszcze, walczę. Opowiadam im o sobie, o poprzednich miejscach pracy, o koszykówce, o kursie, o tym, co mnie do nich sprowadza. Mówię, że chcę się ustabilizować zawodowo, usamodzielnić dzięki temu, że jestem chętny do przyuczenia się, poświęcenia czasu, że pasja zeszłaby na drugi plan. Tu akurat sam nie wiem, co gadam. Że jestem dyspozycyjny, wysoce umotywowany, że liczę na szansę i że można liczyć na mnie. Ale odpowiadam źle, choć szczerze, na kilka głównych i chyba mających dla nich największe znaczenie pytań. Otóż komputer mam opanowany, ale nie miałem do czynienia z żadnych specjalistycznym programem do fakturowania. Chciałbym przy wypłacie mieć dwójkę z przodu, a oni proponują 1700, na co przystaję, „jeśli firma zapewnia stabilne zatrudnienie”. Nie miałem wcześniej do czynienia z rolnictwem poza napisaniem kiedyś jednego prostego artykułu na temat maszyn rolniczych. No i nie posiadam prawa jazdy, choć niby jego zrobienie mam w zamiarze. Ale czy mam naprawdę? W ogóle nie ciągnie mnie za kierownicę. Kończymy, z odpowiedzią mają dzwonić popołudniu, bo w razie czego praca od zaraz. Żegnam się, wychodzę, autobus odjechał mi 5 minut temu, do następnego pół godziny. Patrzę, że jeździ taki o 15:10, więc nie byłoby źle, gdybym kończył o 15ej. Ale mówili, że w sezonie nie raz siedzą w pracy znacznie dłużej, więc już wiem, do czego między innymi potrzebne prawo jazdy. A ja jeszcze mówiłem im o zajętych przez treningi popołudniach. Po co!? Trzeba było trzymać język za zębami. Jest słonecznie, ciepło, idę pieszo w kierunku kolejnych przystanków myśląc, czy złapać kogoś na stopa w stronę centrum. Do godziny 16ej czuwam przy telefonie mając nadzieję. Później też czuwam, ale już bez nadziei. Wkurwiam się i na klatce palę gibla z chłopakami. Idziemy do lasu, oni piwo, ja mineralka, choć coraz bardziej mam ochotę przegrać zakład. Teraz już tylko mi zależy, aby w trakcie postu jak najwięcej pisać. To mój zakład z samym sobą. Nie wiem, o co i po co. Raz bardzo mocno i z optymizmem wierzę w efekty spędzania czasu przy zeszycie, raz w ogóle nie odnajduję w tym celu i czuję się rzadki, słaby, mało pomysłowy, nieciekawy, bardzo zwyczajny, niewarty czytania. Nie umiem spojrzeć na siebie z boku, nie umiem nic zrobić z tymi notatkami, rezygnacja znowu daje o sobie znać tak bardzo, nic nie warto, wszystko mdli i rozczarowuje. Robię się wyciszony, zasępiony, pochłonięty własnymi myślami. Chłopaki coś opowiadają, być może śmiesznie, w ogóle ich nie słucham. W lesie jest ładnie i nie wieje, ławeczka wygodna, tylko dym z ich szlug mi przeszkadza. Telefon, odchodzę na bok. Po drugiej stronie siostra dziewczyny Przemasa, lecz decyzja odmowna. Domyślałem się. Pyta, czy mogą zostawić u siebie cv, bo jest b a r d z o interesujące, a zmiany w firmie następują często i potrzebni są pracownicy. „Pewnie, że możecie”. Do widzenia, do widzenia. Nawet nie pytałem o przyczyny. Myślę tylko, czy przyjęli moją koleżankę i zdaje mi się, że tak, bo z tego co opowiadała, to fakturowała dużo w poprzedniej pracy. Szkoda, że nie zapytałem, kazałbym przekazać moje gratulacje, ale nie oddzwonię, bo mam na koncie 32 grosze. Po pewnym czasie chłopacy idą w swoje strony, a ja bez planów zostaję sam. W takim stanie nie pójdę do domu, tym bardziej z taką informacją, biorąc pod uwagę, że mama nastawiła się do tego stopnia, iż dzwoniący do mnie przed 16tą telefon powodował u niej wybuchy gorąca. „Mamo, spokojnie, to tylko Gawełek”. Wolnym krokiem wyruszam przed siebie. Łażę tak z dwie godziny. Czuję się dysfunkcyjny. Ale jeśli chodzi o dziewczyny, nie ma tego złego. To było w poprzedni już piątek, zaraz po tym felernym czwartku. Pisałem całe przedpołudnie. Miałem o czym. Usadowiłem się na balkonie z fotelem, pufkiem i herbatą. Mój blat pod zeszyt, tak jak i teraz, stanowiła ta wysuwana z biurka płyta pod klawiaturę. Pogoda pozwalała na takie wygibasy. Wszędzie lepiej niż przed biurkiem, gdzie stoi komputer i psuje nastrój. Słońce, świeże powietrze, długopis, zeszyt, dzban czarnej – sprzyjająco. Pisałem dużo, chętnie, żwawo, bez niepokoju i nerwów. Nie rozstroił mnie nawet powrót taty i obowiązek pomagania mu przy robieniu klusek. Kiedy piszę, wszystko zdaje się jakby bardziej w porządku. Po obraniu ziemniaków po prostu wróciłem na balkon i dalej wymyślałem. Poprosiłem tylko o zamknięcie drzwi, aby nie rozpraszały mnie rozmowy rodziców. Kręciłem się trochę pomiędzy balkonem a mieszkaniem, bo herbata zaganiała mnie do ubikacji. Od słońca w domu zdawało się być ciemniej. Za jednym z tych razów, wstając, potrąciłem pusty kubek, który wcześniej postawiłem na balustradzie, a postawiłem go tam, bo w cieniu na parapecie herbata stygła zbyt szybko. Szybko też spadał ten kubek z 7go piętra. Całe szczęście nikt się nie wychylił akurat, bo miałbym sąsiada na sumieniu i nie wiem, czy w najbliższym czasie byłoby mi dane, prawnie i moralnie, posiedzieć sobie na balkonie. Miałem powód, aby odezwać się do Małgorzaty, mojej byłej, od której otrzymałem to naczynie jako prezent. Ostatnio nasz kontakt się zatarł. Ustanowiła ona, że nie możemy się póki co widywać, a od czasu rozstania, czyli jakichś dwóch lat, robiliśmy to w miarę regularnie, bo obawia się powtórnego zakochania i kiedy mi te seks-spotkania przychodzą łatwo, jej coraz trudniej, no i przecież od jakiegoś czasu ma chłopaka, swojego pierwszego byłego, więc tym bardziej nie powinna, gdyż chce być w porządku. Przystałem na to wyrozumiale, lecz tęskno mi do tych zbliżeń. Wciągnąłem buty, poszedłem po kubek. Upadł głucho, podniosłem go – był zdrów i cały, przybrudzony od herbaty i ziemi. Szczerze rad byłem, że się nie rozbił. A Małgorzata ma jutro urodziny. Zjadłem kluski ze smakiem. Tata zawołał Mickiewicza do stołu. Kluski i wątróbka to specjały taty. Kuchnia w dni gotowania przez tatę wygląda jak pobojowisko. Zostałem przy stole, musiałem zagadać o finanse na weekend, kurs się zbliżał. Krępowałem się i trudno było mi rozpocząć temat, ale była to najdogodniejsza pora. Kolej mycia naczyń padła na siostrę, tata rozsiadł się w fotelu, beknął bez otwierania ust i odpalił papierosa. W słowa rodziców wtrąciłem swoje. Tata zaskoczony był moją pewnością, że zechcą mi pomóc. Przeliczyłem, jak będzie taniej. Czy zostać na noc tam na miejscu, czy obrócić dwa razy tę samą trasę. Wystarczy kasa na pociągi i zrzutkę na gaz dla kumpla, co nas przewozi, bo w ten sposób tam jeździmy, z pociągu przesiadam się w auto. Za jeden dzień dwie dychy na bilety kolejowe w tę i z powrotem oraz jakieś 15-20 zł na gaz, w zależności od ilości osób, które pojadą. Ponieważ było mi głupio, nie podałem dokładnie potrzebnej sumy. Odwlokłem to do wieczora, aż mama sama powiedziała, że ma dla mnie stówę, czyli aż nadto. Podziękowałem i pomyślałem od razu, że zostaną mi z tego jakieś złote na najbliższe dni. Nie obyło się też przy stole bez wzmianek na temat mojego wzięcia się za robotę. Przemilczałem rozumiejąc to całkowicie, mimo że moje pragnienia nie krążą w ogóle wokół etatu i trochę boli mnie, że rodzice tego nie wyczuwają, a jeśli wyczuwają, to nie dadzą mi o tym znać. A przydałoby się takie wsparcie. Jednak nie wybrzydzam, jestem zdecydowanie wdzięczny, choć może też tego nie okazuję, za dotychczasowe i obecne wsparcie, nawet jeśli daleko mu od zrozumienia mojej duszy. Po obiedzie zwinąłem manatki z balkonu i już nie pisałem. Posprawdzałem połączenia na dzień następny. Będę musiał wsiąść w pociąg o 5:04, czyli wstać o 4ej i przespacerować się na dworzec, bo o tej godzinie nie dowiezie mnie tam żaden autobus. Padła też propozycja, aby rodzice odwieźli mnie na kurs, 180 km, bo tata mi obiecał jakiś czas temu, ale zdecydowanie odmówiłem. A tacie niepotrzebnie było głupio, kiedy 2 tygodnie temu wcześniej wyruszał w trasę równie rano co ja, ale że czas go naglił i nie było mu po drodze, mógł odwieźć mnie tylko na dworzec. Przepraszał, a ja czułem, że zupełnie nie ma za co. Wieczorem czekał mnie mecz w amatorce, mecz na szczycie. W sumie o nic, bo to ostatnia kolejka rundy zasadniczej i w tabeli nie pozmieniają się miejsca bez względu na wynik, ale miało to być dobre przetarcie przed ewentualnym spotkaniem w finale. W drodze do Chełmna dostaję smsa. Sprawdzam. „Co tam? Laura”. To koleżanka, kochanka?, która z rok temu wyjechała do Anglii, a teraz przyjechała na urlop. Spotykaliśmy się kiedyś. Wiedziałem, że się odezwie, bo byliśmy na to umówieni, nie znałem tylko terminu. Akurat dojeżdżaliśmy na miejsce, odpisałem, że zaraz będę grał i zapytałem, co u niej. A mecz miał być i był dobrym przetarciem. Czułem się dobrze umotywowany i rozluźniony. Chyba coraz rzadziej objawiają się u mnie nerwy związane z sytuacją meczową, nieustannie staram się nad tym panować. A wystarczy niby skupić się wyłącznie na grze. Zaczęliśmy od 0:8 i później początek każdej kwarty wyglądał podobnie. Ale ogólnie to my prowadzaliśmy przewagą do 10ciu punktów. Podkoszowa atmosfera była wzburzona, bo w drużynie przeciwnej jest jeden brutalny skoczek. Chłopakom ciężko było go zastawić bliżej obręczy. W strefie, a tak kryjemy zazwyczaj, w ogóle trudno jest zastawić. Należałoby po rzucie, każdy z zawodników, przykleić się do najbliższego przeciwnika i wziąć go w zbiórkowe obroty. Wtedy prawdopodobnie problem byłby wyeliminowany, ale nie wyćwiczymy tego spotykając się raz w tygodniu. A słowa nie wystarczą. W ogóle rozmontowywali nam tę strefę. Stanęliśmy 3-2. Po skutecznej penetracji do środka aż się prosi o podanie do zawodników ścinających wzdłuż linii końcowej, kiedy wysoki wychodzi do pomocy. Zdobyli dużo punktów w ten sposób. Nie przechodziliśmy na krycie swego, bo mamy zbyt dużo wysokich i starszych graczy. Mogłoby nie starczyć szybkości, mogłoby nie starczyć sił. Tym bardziej, że indywidualnie oni też w swoich szeregach posiadają całkiem już ogranych ludzi. Ja też byłem kryty przez niższego i szybszego zawodnika, co wywiera pressing na kozioł, więc rezygnowałem z wyprowadzania piłki. Kiedy wziąłem go pod kosz, wypychał i stał mocno na nogach. Niełatwy przeciwnik, kolega z byłej 3cioligowej drużyny. Mimo to moich pierwszych sześć rzutów i wejść pod kosz było celnych. Osobiste o deseczkę też trafiałem niechybnie. Może z 4 minuty, i to ze względu na 4 faule, przesiedziałem na ławce. Czułem, że wygramy i nie dopuszczałem innej możliwości. W końcówce wynik był już na styku. Popełniłem dwie głupie straty w kontrze, gdzie mieliśmy liczebną przewagę. Podałem „w krzaki”, piłka wypadła mi z rąk. Mogliśmy zrobić przewagę punktową. Na 7 sekund przed końcową syreną, po rzucie z pomalowanego przegrywaliśmy jednym punktem. Czas leciał. Widzę dzikość w oczach kumpla, co wybija piłkę, jest blokowany, kryją na całym. Żadnych zasłon, nic. Podaje górą w moim kierunku, zbyt baloniasto, za lekko, przewidywalnie. Na tor lotu wskakuje przeciwnik i przechwytuje piłkę tuż przed moimi dłońmi. Byłem za mało czujny! Krzyczę do kumpla, co jest obok tego gracza z piłką „fauluj go! fauluj!”, ale on stoi zrezygnowany tą stratą, apatyczny, pogodzony z porażką, uśmiechnięty w moją stronę ze wzrokiem mówiącym „nie warto”. Przegrywamy. Ależ jestem wkurwiony. Można jeszcze było to odkręcić. Ledwo zbijam pomeczowe piątki, nie odzywam się do nikogo. W szatni pytam „nie mieliśmy już czasu do wzięcia?” i ku mojemu zaskoczeniu słyszę odpowiedź, że mieliśmy. Mogliśmy przecież zacząć z połowy i w 7 sekund spokojnie trafić do kosza, a nie zagubieni zgubić posiadanie. No nic to niby, przecież mecz o nic. Ale i tak złość długo nie ustępuje. Mimo dobrych zawodów z mojej strony, przez tych kilka strat w końcówce czuję się nieco winny za porażkę. Nie mówię o tej ostatniej, bo winę ponosi podający, no i w ogóle jeszcze wiele mogliśmy zrobić mimo tej straty. Mam nadzieję, że, choć też nie będzie łatwo, zwycięsko przebrniemy przez półfinał i odkujemy się w finale już „na pełnej kurwości”. W telefonie dwie wiadomości od Laury „nic, myślałam, że masz wolny wieczór” oraz „zatkało Cię?”, jakby, kurwa, nie przeczytała wcześniej, że będę grał. Ale odpisuję spokojnie, że grałem i umawiamy się za niecałą godzinę na osiedlu. I nawet się z tego cieszę. Nerwy powoli mijają wraz z prysznicem, mimo wszystko po wysiłku jestem dobrze usposobiony, zmęczony tak jak lubię. Zwykle problem był, żeby się z nią dogadać, tym razem nic nie wymyśla. Kumpel podwozi mnie na skraj osiedla, tam czekam na nią. Ubrałem się za cienko, jest mi zimno, wieje, myślałem, że wrócę do domu, a tu jeszcze na takie ustępstwa i uprzejmości idę. Nie miałem ochoty tracić cierpliwości na to, co by było, gdybym zaproponował inny termin, skoro jej pasuje dzisiaj. Niech będzie. Połazimy trochę i tyle. Poczerpię z tego więcej w innym dniu, dziś jeszcze muszę się spakować i wyspać. Jest po 22giej. Podjeżdża taksówką. Wysiada i na biodrach podciąga chyba za luźne w pasie spodnie. Zbliżamy się ku sobie. Chcę ją pocałować w policzek na przywitanie, a ta od razu celuje w usta. Jestem dobrze zaskoczony, bo myślałem, że trzeba będzie się ceregielić; całujemy się ponownie. Unoszę ją i ściskam, tak ją witam. Czuję od niej alkohol. - O, widzę, że ktoś się stęsknił – mówi. - Sporo czasu minęło od ostatniego spotkania. Rozmawiam z nią chętnie, a nie zawsze tak było. Częstokroć drażniła mnie samym swoim stylem bycia. Flirt wychodził mi z nią zawsze. I od zawsze też była we mnie zapatrzona, już od pierwszego spotkania, które miało miejsce na przystanku autobusowym. Szedłem z kolegą, ona wlepiła we mnie swoje zielone oczy i uśmiechnęła się. Gdy ją minąłem i odwróciłem się, nadal wiodła za mną wzrokiem. - Dokąd idziemy? - Pójdziemy do mnie na chwilę, ubiorę się cieplej, zostawię torbę, w porządku? - Może być. - Ty masz jakoś ograniczony czas dzisiaj? - Nie właśnie. - A ja muszę wstać o 4ej rano… ale to najwyżej się nie wyśpię. W windzie swoim zwyczajem przyparłem ją do ściany i pocałowałem mocno, wsunąłem jęzor głęboko, przystała na to chętnie i boleśnie ugryzła mnie w wargę swoimi ostrymi zębami. Uwielbiam gryźć, ale być gryzionym niezbyt lubię. Nie dam jej przecież czekać na klatce, weszliśmy do mieszkania. Grzecznie i cicho powiedziała dobry wieczór, na jej szczęście – zwracam uwagę na ten element kultury, zresztą na co ja nie zwracam uwagi! Mama akurat krząta się po przedpokoju. Przedstawiam jej sytuację, a ona proponuje, żebyśmy już zostali w domu, bo gdzie o tej godzinie i w taką pogodę będziecie się szwędać. Jak będziecie cicho, to mi nie przeszkadzacie, a tata już śpi. Ja oglądam ten film, co mówiłeś. W telewizji leci Dziewczyna z tatuażem, toteż włączam to, aby zagłuszyć nasze późniejsze dźwięki, ale i żeby Laura miała co robić, gdy ja krążę wokół niej, zagaduję wesoło, rozpakowuję torbę, przygotowuję herbatę, latam tak od kuchni do pokoju. Swoją obecnością sprawiła mi dziś miłą niespodziankę, jestem wdzięczny i okazuję to jej. - Jeszcze nigdy cię takiego nie widziałam! - Jakiego? - No, takiego zainteresowanego mną, całą, nie tylko moim ciałem. Chyba częściej muszę wyjeżdżać i wracać, aby tego zaznawać. Ma na sobie dżinsy i sweterek odsłaniający jedno z ramion, rozpinany z tyłu na zameczek do połowy pleców. Oglądała już ten film, ja też. Byłem na nim samotnie w kinie i wywarł na mnie wrażenie. Laura ma pofarbowane na czarno, podobno czerń wpadająca w niebieski (?), myślę sobie – heban?, krótkie do szyi włosy. Ścięła już podczas pobytu w Polsce pamiętając, że podobają mi się kobiety w krótkich włosach. Nie wszystkie, rzecz jasna. Wygląda szałowo. Ale może po prostu długo jej nie widziałem, bo wszystko w niej wydaje mi się piękniejsze i inteligentniejsze niż zwykle. Siedzimy blisko siebie na kanapie. Tak blisko, że ma stopę pod moim udem. Jestem w ciemnej koszuli w kratkę i jasnych spodniach. Mówi mi, a propos filmu, o swoim nowym tatuażu. Jest to nazwa jej ukochanego zespołu i znajduje się wysoko na żebrach. Mówię, później zobaczę – uśmiecha się. Muzyka, której słucha to rock, metal i prawie wszystkie ich odmiany. Opowiada, jak ktoś jej załatwił, że w swoje urodziny mogła porozmawiać na Skype ze swoim uwielbionym liderem zespołu. Podpytuję ją o pracę, o chłopaków. Podobno ostatni raz seks uprawiała ze mną, czyli z rok temu, i podobno przez ten czas nie znalazł się nikt warty uwagi, poza tym miała mnie w pamięci. Kiedy czytała 50 twarzy Greya itp., źle się czuję, że w ogóle wymieniam ten tytuł, w wyobrażeniach ja byłem jej Greyem. Podobno też mój rozmiar to największy, z jakim miała do czynienia. Pracuje w kasynie, tylko nocami, jest krupierem i wielu już składało jej tam niemoralne propozycje. Kilku żonatych, natrętnych, obleśne dziady niby. Brakowało jej mnie. - Dużo myślisz o seksie? – pytam. Ona śmieje się: jak myślę o tobie, to tak. Schlebia mi wyjątkowo, ale i ja nie pozostaję dłużny. Czaruję ją komplementami dotyczącymi jej ciała i to całkiem szczerze. Narzeka kokieteryjnie, że ma za duże uda i tyłek, a ja jej odrzekam, że to właśnie kwintesencja kobiecości. - Jeszcze ta twoja talia… ty sobie nie zdajesz sprawy, co ty masz za ciało! Dla mnie jest idealne. Kształtne uda, za które można czapnąć i wgryźć się bezlitośnie, duża, krągła pupa, jakby żyjąca własnym życiem, na którą nastrzelałbym klapsów aż do krwi, przy tym wszystkim niesamowite wcięcie w talii, no i te piersi… Laura… - W niczyich oczach nie czułam się tak seksowna jak w twoich. Może i patrzą na mnie pożądliwie, ale nikt tak jak ty. - Mogę ściągnąć ci spodnie? Bardzo mnie to kusi. Nie muszę dotykać, jeśli nie chcesz, wystarczy mi, że się poprzyglądam twoim nogom. - Są posiniaczone. - Nie szkodzi. Rozłożyć łóżko? Będzie wygodniej. - Okej. Pomaga mi zsunąć z siebie te obcisłe portki. Na chwilę zamieram w bezruchu, jak gdybym oglądał coś naprawdę pięknego. - Uuuuhh… - wydaję z siebie pomruk zadowolenia. Dotykam jej powoli, delikatnie, skóra jest chłodna, gładka i podniecająca. - Nie pamiętam, czy kiedykolwiek byłeś wobec mnie taki czuły. A zawsze bardzo tego pragnęłam. Myślałam, że chodzi ci tylko o moje ciało. W tym momencie łapię ją za kolana i szybkim, mocnym ruchem rozwieram jej ściśnięte z nerwów uda. Z podniecenia szeroko otwiera oczy i usta. - Czuły? – pytam, a ona ściąga ze mnie koszulę. Ma na sobie koronkowe stringi w kolorze fioletowym. Dupa stworzona do stringów i jeszcze koronka – zadbała o to, aby mi się przypodobać. Długo nie ściągam jej majtek. Siadam obok i dalej rozmawiamy, zgodnie z danym słowem. Za chwilę ona już nie może wytrzymać napięcia i siada na mnie, co mnie też mocno rozochoca. Kiedy idę siku, bo wiem, co może dziać się niebawem, spodnie w okolicach rozporka mam mokre od jej krocza, twarz czerwoną i rozpaloną. Wracam do pokoju, robię głośniej w telewizorze, Laura siedzi przykryta kocem. Cały dzban herbaty prawie nietknięty. Biorę telefon i w zachwycie nad jej figurą, mimo jej zakazów, pstrykam kilka zdjęć. A to, jak siedzi na mnie, a to, jak jest wypięta, a to, jak zawstydzona chowa się we własnych włosach. Z każdym kolejnym pozuje chętniej. Wyciągam prezerwatywy z szuflady, gdzie trzymam też wszystkie moje opowiadania. Nie lubię kondomów, odbierają wrażenia, no ale dzięki nim czuję się później spokojniejszy. Właśnie przy poprzedniej Laury wizycie robiliśmy to bez gumy i skutek tego odrzuca mnie przed ponowną taką próbą z nią akurat. Przez cały miesiąc, do samego okresu, którego tak bardzo nie była pewna, popadała w paranoje i skrzętnie mi to relacjonowała. Żadne uspokajanie nie pomagało. Gadała tak, jakby chciała być w tej ciąży. Niepokój i stres udzieliły się również mnie. Chodziłem struty, zagadywałem do zaufanych koleżanek, co i jak, aby otrzymać jakąś gwarancję, że spokojna głowa, jeśli nie trysnąłem w nią i robiliśmy to w końcówkę okresu, wtedy to już w ogóle nie ma szans, bez obaw. Pytałem Laury, czy chociaż czuje się jakoś przed okresowo, odpowiadała „niekoniecznie” i od wtedy znienawidziłem to słowo w jej ustach. Po tych dniach nerwówki i przygnębienia dostała okres w niedzielę wielkanocną, a ja po odczytaniu smsa o treści „Dostałam.” od razu poczułem zmartwychwstanie i zwiększył mi się apetyt, samopoczucie wywróciło się o 180 stopni. Z kim jak z kim, ale z nią za nic w świecie nie chciałbym mieć dziecka! Teraz wzięła do ust na moje żądanie i czuła się chętna, choć zakłopotana, bo – nie chce mi się wierzyć – robi to pierwszy raz. Zatem nie szczędziłem jej wskazówek: delikatnie, dołóż też do tego rączkę, ruszaj, o, o, tak, dobrze ci idzie. I faktycznie wróżę jej w tym umiejętną przyszłość. Wystarczy chcieć się temu oddać! Urosłem mocno w jej ustach, aż sam zaskoczony byłem rozmiarem. Była już bez majtek. Naciągnąłem gumę. Chyba jest wytrzymała, na melanżu u Tukana jedną z nich naciągnęliśmy śpiącemu Przemasowi na stopę. Stopę w skarpecie; kiedy chcieliśmy na bosą, to się obudził. - Laura, musisz być cichutko. - Wiem, wiem, postaram się. - No to chodź tu do mnie – pociągnąłem ją na siebie, była gotowa już od dawna. Chwilowe problemy z ucelowaniem, prezerwatywa, lekki stresik, że z nerwów zaraz skapituluję, i faja zaczęła mi mięknąć. Atmosfera była luźna, rozmawialiśmy o tym wszystkim. W ogóle lubię rozmawiać w trakcie. Oklapłem na tyle, że sam się z niej wysunąłem niechcący. Nie było sensu, aby dłużej na mnie siedziała, trzeba było zmienić pozycję, położyłem ją na plecach i wszedłem, z początku nie wiedząc i nie czując, czy w ogóle w niej jestem. Trochę skupienia, kilka ruchów i byłem zdolny, choć ta guma i tak za gruba! Nie uprawiałem seksu może przez 2-3 miesiące i teraz nie miałem pewności, ile to potrwa. Jednak czułem się wyśmienicie, a i sport zrobił swoje – forma w pełni, kontrolowałem sytuację. Laura wiła się i drżała. Aby zapewnić jej jeszcze więcej, podłożyłem poduszkę pod jej tyłek, a za chwilę zabrałem jej nogi na swoje barki. Bawiłem się świetnie sprawianiem jej tej dogłębnej przyjemności. Zmieniałem tempo i z delikatności przechodziłem w agresję. Laura szeptała, że znam się na niej doskonale i swoimi ruchami wyprzedzam jej myśli. Tego było mi trzeba. Żartowałem podczas posuwania, spoglądałem co jakiś czas, czy aby gumka wciąż na miejscu. Z jej ześlizgnięciem się i zostaniem w środku też miałem przeboje i też nie chciałem ich powtórnie przeżywać. - Dobra, połóż się teraz na brzuchu – rozkazałem. Obróciła się bez szemrania i chciała klapsów, ale odmówiłem, bo zrobiłoby się za głośno. W filmie też akurat trwały sceny seksu, zwróciłem na to uwagę Laury. Czułem, że jestem w niej naprawdę daleko i odkrywam nieznane. Do tego służy ta pozycja. Poszerzałem jej horyzont. W takim ułożeniu skończyliśmy dochodząc równo, ja zginając się niemalże wpół, a Laura po raz trzeci drżąc długo. Spisała się pięknie, więc ucałowałem ją mocno. Wyszedłem, zbiorniczek dyndał zabawnie. Byłem cały spocony od tej niekrótkiej szarży. Za chwilę ułożyłem się na brzuchu, a Laura przykleiła się całym swoim ciałem do mojego prawego boku. Rozpływałem się nad minionymi chwilami. Śmiech sam się wyrywał, taki miałem humor. Czułem paznokcie na plecach. Teraz już delikatne i czułe drapanie, ale po tym, co się działo w trakcie pozostanie kilka śladów. U Laury zapewne więcej i większe, bo mocno wbiłem się zębami w jej talię i uda od wewnętrznej strony – moje ulubione miejsca na takie zagrania. Leżała z przymrużonymi oczami i uśmiechem nie do opanowania. Wciągnąłem bokserki i spodnie, Laura wciąż była naga. Położyliśmy się na wprost telewizora, wszerz łóżka, ja na plecach, a ona po prawej, z głową na mojej piersi. Co za widok, gdy patrzyłem na jej plecy i talię tak mocno odcinającą się od szerokich bioder. Cyknąłem kolejne zdjęcie. Prawa moja ręka krążyła po jej plecach i pośladkach. Robiło się coraz później, było już ok. 1ej. Pomyślałem, że rżnę inną w urodziny Małgorzaty. Zdecydowanie nie spodziewałem się, że za chwilę ponownie stanę na wysokości zadania. Niespodziewanie jej ręka zlądowała w moich majtkach, a moja w jej cały czas mokrej cipce. - Och, znowu zaczynasz… - powiada. - I kto to mówi! Teraz już nie urządziłem tak długiej gry wstępnej jak za pierwszym razem. Sterczałem na momencie, zaskoczony własnymi możliwościami. Nie zwlekałem, wstałem i sięgnąłem po smoking. Poprosiłem, aby ona w tym czasie wypięła się w moim kierunku. Czekała zatem na kolanach, wsparta na przedramionach, z tyłkiem w stronę telewizora. Zaszedłem od tyłu i od razu zacząłem mocno pchając i przyciągając ją do siebie za biodra. Takie tempo i nacisk utrzymywałem przez cały, szybki tym razem akt. Wchodziłem możliwie najgłębiej, bezlitośnie. Znowu doszliśmy równo. Czekała czy co? Teraz już całkowicie opadła z sił. - To był mój czwarty dziś orgazm. - Miło mi, do usług. Cieszę się, że mogłem cię tak zadowolić. - Mogłabym i chciała tak dzień i noc. - Nie chcę cię wyganiać, ale na dziś będziemy musieli kończyć. I tak pośpię góra 2 godziny. Podałem jej majtki uprzednio schowane do kieszeni moich spodni. - Mogę ci ich nie oddawać? - No możesz, jak chcesz. - I wrócisz bez? - W torebce i tak mam drugie. Byłam przygotowana, że być może będę spała u ciebie. - Nie jestem sam, więc nie ma opcji. Masz, zabiorę ci innym razem, choć te są bardzo ładne. - A widziałeś mnie kiedyś w nieładnych? Zrobiłem ostatnie zdjęcie, jak po turecku siedzi na łóżku, wstydliwie zasłaniając brzuch, trzymając w ręku kubek z chłodną herbatą i patrząc zza ciemnej grzywki przysłaniającej jedno oko. Stanik miała koloru koralowego. Dobrze tu wyszła. - Zamów mi taksówkę. - Się robi. Ubierając się niczym tak nie połechtała mojej próżności, jak słowami: - Boli mnie brzuch… Podłapałem i pytam głupio, ciągnąc ją celowo za język: - Od czego? - Nie wiem – zachichotała. Podałem jej kurtkę, zjechałem z nią na dół. Taksówka podjeżdżała akurat. Całus na dobranoc. Gdy wsiadła, wyrzuciłem do śmietnika chusteczki z zapełnionymi prezerwatywami. Ależ mi było przyjemnie. Pobudka za dwie godziny? Nie ma problemu, chętnie! I wstałem, leciutki, świeży, wyspany – na chwilę – o 4ej, z zamiarem zrobienia kanapek na podróż i cały dzień. Suchy prowiant to i więcej kasy w suchym. Patrzę, nie ma chleba! A przecież specjalnie kupowałem go wczoraj. „Kurwa, zamrozili go?”, myślę. Ale nie – cały worek przeróżnych kanapek gotowy do wzięcia czeka w lodówce. Żebym i ja był tak dobrym rodzicem w przyszłości. Jako że wrócę jeszcze dziś, do spakowania nie mam zbyt wiele – buty, koszulkę, spodenki, ręcznik, bieliznę i kosmetyki. Żel pod prysznic pożyczę od kogoś na miejscu. Ej, pożycz kilka mililitrów. Pieszo na dworzec. To jakiś dwudziestopięciominutowy marsz. Mam cienkie spodnie z materiału i cienką też kurtkę-płachtę, ratuje mnie gruby sweter. Deszcz porządnie zacina. Znam skróty na tej trasie, bo chodziłem tędy do mojej pierwszej pracy, więc korzystam z nich teraz. Jestem przemoczony, kiedy docieram na miejsce. Spoglądam do torby, czy nie zalało mi tego zeszytu, ale nic z tych rzeczy. Wystarczy, że kilkanaście kartek jest pożółkłych od herbaty. Wziąłem go chcąc być regularnym, nie odpuszczając w nawet najbardziej zajęte dni, ale nie mam pewności, czy mi się uda znaleźć czas, siły i chęci. Podróż zaczyna się pomyślnie, pomocnie w oszczędzaniu na wydatkach – gdzie jest konduktor? nie mogę kupić biletu, czekam bez stresu – jak przyjdzie, kupię, jak nie, to nie. I nie przychodzi i nie sprawdza, nawet po przesiadkach, aż do końca trasy. Na dzień dobry dycha przytulona. Jadąc na Remka osiedle, bo stamtąd ruszamy autem, nie kasuję biletu w autobusie. Oprócz mnie jadą może z 3 osoby i nie wyglądają na canarinhos. Robię to ze spokojem i dużą pewnością. Wysiadam, czeka na mnie Remek z Prymusem. Jestem z nim umówiony, bo ma oddać mi zeszyt z notatkami z kursu, który zostawiłem u niego przy ostatnim pobycie na noc. Jest chwilę po 7ej, już nie pada, chwilowo. Suszenie kurtki na pociągowych kaloryferach nawet poskutkowało. Aby trochę się odkuć za czwartek, opowiadam Remkowi o Laurze i pokazuje zdjęcia. Nadmieniam szczegóły. On nie komentuje, więc myślę, że cel po trochu zostaje osiągnięty. Tym bardziej, że jej ciało jest również w jego guście. Wypad okazuje się jeszcze tańszy, bo jedziemy w piątkę. Ciasno, ale tanio. 20 zł łącznie za dwa dni. W aucie odsypiam nocne godziny. Remek zdążył jeszcze powiedzieć: - Więc twoje jedyne plany na nadchodzący tydzień to ruchanie Laury, jo? - I pisanie – dodaję. - No właśnie, długo już nic mi nie przysłałeś. - Pracuję nad czymś. - Tylko tam napisz o tym swoim zakładzie z mamą, że pić nie możesz. Czaisz, gdyby Bukowski coś takiego przeczytał, by cię wyśmiał. - Może. Ale ja nie jestem Bukowski. - No i dobrze. Na zajęciach ćwiczyliśmy technikę rzutu z miejsca i wyskoku oraz jego naukę. To kurs instruktorski. Już na początku przestrzegli nas, że to będą podstawy koszykówki, które mają służyć do nauczania dzieci i młodzieży. Spośród prawie dwudziestu jest tylko kilka osób, które grają lub grały gdzieś wcześniej. W większości grupę tworzą wuefiści, zdaje się. Wykładowcy, a zarazem trenerzy są doświadczeni i kompetentni. Czuję się jak na lekkim treningu, lekkim z racji tego, że przerabiałem już to wszystko i, można powiedzieć, jestem wyszkolony. Mimo wszystko zawsze usłyszę coś nowego, ciekawego, przydatnego, poznam ćwiczenia, więc uważnie słucham i notuję, przykładam się do zajęć. Kiedy zaczęła się część specjalistyczna, niechętnie je opuszczam. A w obecnej sytuacji, kiedy jestem bez pracy, pieniędzy, dochodowego zajęcia, te weekendy z koszykówką, z których wyniosę przydatny papier, trochę nadają mi cel i przywracają sens. W te dni czuję się lepiej. Z dworca już u mnie odbiera mnie tata. Rano chciał mnie odwieźć na pociąg, lecz nie słyszałem, że dzwoni, a dobijał się 3 razy, gdy szedłem w tym deszczu. Wstał zaraz po tym, jak przekluczyłem drzwi. Po powrocie do domu ok. 21ej byłem w stanie tylko rzucić mokry od potu strój na balkon, spakować się na nowo, zjeść coś, przyrządzić bułki na następny dzień, mający wyglądać tak samo. Włączyłem na chwilę komputer i po to, aby coś się działo, napisałem maila do tej dziewczyny z pociągu, której dane zanotowałem. „Cześć, Julia. Zapewne dziwisz się, kto do Ciebie pisze, ale już Ci wszystko tłumaczę. Jechaliśmy razem wczoraj, tj. piątek (tu się pomyliłem!), pociągiem. Taki wysoki ze mnie chłopak w kręconych włosach, może zauważyłaś. Spostrzegłem Cię przy przesiadce, potem spoglądałem na Ciebie w autobusie, a następnie w pociągu siedziałem za Tobą. Przykułaś moją uwagę. Miałaś grubą oprawę okularów, związane włosy, czerrrrwone usta i zielony płaszczyk. Chciałem zagaić do Ciebie na dworcu w Grudziądzu, ale szybko wpadłaś komuś w ramiona, pewnie mamie, nie wiem. Zastanawiasz się pewnie, skąd znam adres Twojego maila i wiem, jak się nazywasz. Miałem to szczęście, gdy siadałem za Tobą, że akurat włączałaś laptopa i tam były podane Twoje dane. Spamiętałem maila. Mam nadzieję, że nie jesteś przez to zła ani oburzona. Jeśli tak, wybacz, że zdecydowałem się napisać. Uśmiechałaś się bardzo dużo w autobusie i pomyślałem, że może jesteś dobrą, ciekawą dziewczyną. Zdecydowałem, że napiszę. To przecież nic złego, nic nie stracę. Ciekaw jestem, jak na to zareagujesz, jeśli w ogóle. Byłabyś za tym, aby się poznać bliżej? Andrzej” Napisałem też życzenia Małgorzacie, postarałem się przy nich szczerze. Odpisała, że to jedne z piękniejszych, jakie dziś otrzymała. Pisałem też z Laurą, bo nie chciałem być chamem, co nie odzywa się po tak udanym poprzednim wieczorze. Ona już znowu chciałaby się spotkać i słała buziaki w każdym z smsów. Choć spałem prawie 6 godzin, w niedzielę wstawało się znacznie trudniej. Na dworzec w pewnych momentach biegłem w obawie, że nie zdążę. Brakowało mi sił od samego rana. Tym razem skupialiśmy się na rzutach graczy wysokich, rzutach z biegu i rzutach po kozłowaniu, czyli dwutakcie po prostu. Służyłem, wraz z dwoma kumplami jeszcze, za zawodników pokazujących ćwiczenia. Dzięki temu trener mógł przeprowadzić zajęcia sprawniej i szybciej. Nabiegałem się, ale w to mi graj, cieszyłem się po tym wysiłku. Tym bardziej należało się poruszać i poczuć piłkę, że 3cioligowy sezon się skończył i miałem mieć może tylko jeden trening w tygodniu, którego i tak nie było. Remek miał rację co do moich planów. Jedynym moim wysiłkiem fizycznym były spacery, seks i rower, a intelektualnym pisanie i rozmowy w sprawie pracy. Przez cały ten weekend nie pisałem, ale zrobiłem to świadomie, bo naprawdę nie było na to ani okazji, ani sił. Potrzebuję najlepiej kilkugodzinnego komfortu, a nie jakichś 30 minut w pociągu, jeszcze z obawą, że będę musiał przerwać myśl, bo zaraz przesiadka. W niedzielę nawet nie zabierałem zeszytu ze sobą. Dostałem tę stówę od rodziców, 20 zł skądś tam przyoszczędzone miałem w sakwie. Udało mi się tak zagospodarować tą gotówką, że z wyjazdu zostało mi 50 zł. Wydawałem pieniądze tylko na najpotrzebniejsze sprawy. Nie miałem co się cieszyć tym zbyt długo. Już następnego dnia dałem 45 zł do Bebeto na koszulkę, pamiątkową koszulkę z turnieju, który organizujemy od kilku lat, to będzie już 4ta edycja, dla kumpla, co zginął w wypadku samochodowym, a chodziłem z nim do klasy i grałem w piłkę w jednym klubie. I tak jeszcze, jako osoba z grona zrzucających się na organizację turnieju, będę musiał dołożyć następne 5 dych. Może nie musiałbym, ale to sprawa honorowa, obowiązkowa. Hm, czyli jednak muszę, własna wola tak dyktuje. A koszulkę dostanę i tak w rozmiarze XL, choć chciałem podwójną. Jednak nie w tym rzecz, aby się czepiać, skoro zmieszczę się bez dyskotekowej opinki w ikselkę. Tak czy owak – znowu jestem pusty. Jupi! Po weekendzie, w poniedziałek rano dzwoni jakiś obcy numer. Odbieram, chodzi o pracę. Firma przedstawia się i zaprasza na rozmowę kwalifikacyjną na stanowisko telemarketera. Z początku nie mogę sobie przypomnieć, kto to jest i kiedy wysłałem do nich aplikację. Dziwię się, bo z pewnością nie startowałem na telemarketera. Spryciarze. W ogłoszeniu, które swoją drogą pokazała mi całkiem po babcinemu bardzo zamartwiająca się i modląca o moje sprawy zawodowe babcia, kiedy ją odwiedziłem w jej styczniowy dzień, pisali, że potrzebują specjalistów, pracowników biurowych. Babcia znalazła to w gazecie. Spisałem widniejącego tam maila i wysłałem cv. Teraz okazuje się, że chodzi o parszywą pracę telefonicznego sprzedawcy jednego z operatorów telekomunikacji i internetu. Mimo wszystko godzę się na spotkanie, choć po pracy w bezpośredniej sprzedaży w tej branży stwierdziłem, że bycie telemarketerem jest jeszcze gorsze i to jedno ze stanowisk, które omijam szerokim łukiem. Gdy do mnie dzwonią telemarketerzy, jestem uprzejmy, ale od razu im mówię, że szkoda ich czasu, cierpliwości, starań, głosu i nerwów, bo i tak nie chcę słuchać. A to i tak przecież łagodne obejście z rozmówcą. Niektórzy ciągną dyskusję przez godzinę, a na koniec z premedytacją odmawiają czegokolwiek. Pójdę. To zawsze kolejne spotkanie, nowe doświadczenie. Pójdę, przynajmniej mama będzie widzieć starania. Pójdę, najwyżej zapytam o inne stanowisko, rozeznam się, pokażę. Spotkanie już jutro. Tego samego dnia właśnie zadzwonili z propozycją spotkania się z tej firmy od Przemasa dziewczyny siostry. Pod względem starania się o pracę tydzień zapowiadał się intensywnie. Wieczorem zjawiła się Laura. Wcześniej z tej okazji trochę posprzątałem – wytarłem kurze, pochowałem walające się ubrania, rozłożyłem łóżko, ba, nawet świeczkę stojącą na parapecie zapaliłem, wywietrzyłem pokój. Byliśmy wstępnie umówieni, więc napisałem do niej, czy aby na pewno przyjedzie. Owszem, będzie. No to cho! Daj mi dojechać. Dam Ci dojść. Tym razem wszystko wyglądało już po staremu. Herbata, drętwa gadka ledwo splatająca się. W ciągu pierwszych 5 minut wizyty już była naga. Przybyła w koronkowej bluzce, którą kupiła przed chwilą specjalnie na tę okazję. Chciała ją całą koronkową, ale nie dostała takiej. Tutaj tylko rękawy i dekolt. Czarny kolor. Byłem trochę znużony dniem. Pisałem chyba zbyt długo. Bolała mnie głowa. Prawie w ogóle nie wyszedłem z domu. Irytowała mnie ta łatwość, szybkość, płytkość w relacji, więc w trakcie przyduszałem ją i waliłem z okrucieństwem, z zaciśniętymi zębami, jak gdybym chciał się wyżyć za jej głupkowatość i moje niepowodzenia. Obłapywałem ją brutalnie, boleśnie, bez uczuć. Widziałem przestrach w jej oczach. O dziwo, ponownie udało nam się finiszować jednocześnie. Nie było żadnego przytulania, ubrałem się natychmiast. Ona wyczuła, że też powinna. Upewniłem ją w tym przekonaniu. Dałem jej w kość. Siedzieliśmy w milczeniu oglądając teatr telewizji Moralność pani Dulskiej w jakiejś współczesnej wersji z Cielecką w roli głównej. Zaskoczył mnie wobec tego brak jej nagich scen. Ale nie chcę być uszczypliwy. Laurze przymykały się oczy. Albo naprawdę ją zmęczyłem, albo udawała, żeby mieć wymówkę dla swojego milczenia. Zaczęła mnie denerwować jej obecność, czekałem, aż sama zasugeruje wyjście. Sztuka z nią u boku mniej mi się podobała. I tak przeciągając to drażliwie, pożegnaliśmy się maksymalnie po półtorej h od jej przyjścia. Niepotrzebnie tłumaczyła, że jest jeszcze poumawiana z rodzeństwem i kuzynostwem. Odprowadziłem ją tylko do windy. Wtorkowy poranek był bardzo dobry, uporządkowany. Nastawiłem budzik na 4:50, wstałem, zrobiłem 30 pompek, ogołociłem biurko ze wszystkich zbędnych pierdół, pozostawiłem zeszyt i długopis. Siedziałem, jadłem pomarańcza(ę?), banana, batona i pisałem przy nocnej lampce oraz wschodzącym dniu, pisałem z 3 godziny. Na rozmowę w sprawie pracy telemarketera ubrałem się dość luźno. Obszerne, grafitowe spodnie materiałowe, zielony, uprzednio wyprasowany t-shirt i na to czarna koszula głęboko rozpięta. Ciągle piszę, że spodnie są z materiału. Jakiego? Nie wiem, nie znam się, to nieistotne. W każdym razie lubię klasyczne, minimalistyczne spodnie materiałowe z kieszeniami, w które ręce można włożyć pod ukosem. Od lat nie mam nawet jednej pary dżinsów w szafie. Dla wizualizacji – teraz siedzę w siwym podkoszulku na ramiączkach wciągniętym w grube i szerokie drechy Mentora koloru ołówkowego. Trochę minął mi ten etap, że nie napiszę nic wartościowego, jeśli nie zasiądę do tego elegancki. Na bosych stopach mam stare brązowe laczki. Na spotkanie odziałem się trochę względem stanowiska, a trochę dlatego, że aż tak mi nie zależało. W ogóle nie rozumiem, dlaczego na takie rozmowy kandydat ma być ubrany szczególnie. W końcu chodzi o niego czy o strój? Tu taka mała dygresja: Zostałem kiedyś zaproszony na rozmowę o pracę do banku. Pamiętam, miałem tę samą czarną koszulę, tym razem zapiętą już na przedostatni i wciągniętą w starannie wyprasowane granatowe spodnie, jakie? – m a t e r i a ł o w e. Na stopy wrzuciłem całe czarne, ani trochę nie robiące złego wrażenia, buty sportowe na płaskiej podeszwie. Czekałem na swoją kolej w fotelu, przeglądając wyłożone na stolik czasopisma. Dyrektor pożegnał osobę, z którą przeprowadzał rozmowę i poprosił mnie do siebie. On poważny, spięty, siejący grozę wyczuwalną w ruchach jego podwładnych, w garniturze, pod krawatem. Wszedłem do biura, powiedziałem dzień dobry. Chcę już siadać, gdzie wskazane, a on do mnie: - Proszę się nie trudzić, ja i tak nie chcę z panem rozmawiać. - Dlaczego? - To jest praca w banku, pan jest nieodpowiednio ubrany. Zrobiłem duże oczy, zawahałem się chwilę, ale on mówił serio. Uśmiechnąłem się do niego jak do debilnego pajaca, pozdrowiłem kulturalnie, obróciłem się na pięcie i wyszedłem. Byłem tak wkurwiony, że później, orientując się – gdzie to, łaziłem w okolicach jego bloku i chciałem wymalować mu auto srebrnym Mołotowem. Przy aktualnej sytuacji nie denerwowałem się. Przyszedłem o czasie, nie toleruję spóźnialstwa, czekali już na mnie. Najpierw musiałem odnaleźć siedzibę, ale pomógł mi w tym Gaweł, który preferuje rodzinny biznes i pomaga mamie siedząc w punkcie z prasą, znajdującym się na parterze pawilonu handlowego. To w pobliżu. Rozmowę przeprowadzała ze mną para. Atrakcyjna z twarzy i figury oraz podejścia do mnie brunetka o dużych, okrągłych i ciemnych oczach, a także gość w garniturze i z krawatem, niby kierownik czy dyrektor tutejszego oddziału, trochę świński blondyn z zarostem i krzywym uzębieniem. Oboje młodzi, dziewczyna może nawet młodsza ode mnie, oboje też bardzo w porządku. Nie wywoływali presji ani nerwów, czułem się swobodnie. Mieliśmy duży kontakt wzrokowy, szczególnie z tą dziewczyną, nawet gdy mówił facet, ale odpuściłem sobie odbieranie tego jako zagadkowość. Opowie pan nam coś o sobie. Dlaczego poprzednie rozmowy nie skutkowały zatrudnieniem? Dlaczego pana mielibyśmy wybrać i czym różni się pan od innych kandydatów? Jaka jest różnica pomiędzy dobry a wyjątkowy? Pytania dość tendencyjne. Opowiadałem im o tym wszystkim, o próbach do urzędów, o zwolnieniu z pracy ze względu na kurs, o koszykówce, o obecnej sytuacji. Coraz mniej wiem podczas tych rozmów, na co kłaść nacisk, a co przemilczeć. Mówię chyba zbyt szczerze, pokazuję siebie przez co mam wrażenie, że wszystkie te spotkania wypadają dobrze, bo zrobiłem, co mogłem, co się dało. Problem w tym, że nie wiadomo, na co pracodawca zwraca uwagę. Facet zaproponował, abym coś im zareklamował, np. taki kurs koszykówki. Zrobiłem to, myślę, zachęcająco, a on skomentował, nie wiem, czy nie ironicznie, że lubi rozmawiać z ludźmi, co mają pasję, „a po panu widać, że pan ją ma”. Przyznałem mu rację. Co do pasji, rzadko kiedy wychylam się z pisarstwem na takich rozmowach, choć zdarzyło się i w ogóle mam to wpisane w cv jako zainteresowanie. Chyba wykreślę, wystarczy literatura. Mało kto ze znajomych wie o tym, więc dlaczego tego wyróżnienia ma zaznawać wątpliwy przyszły pracodawca? To akurat nic nie pomoże. Tak, wykreślę jeszcze dziś. Jak mogłem tak długo się z tym obnażać? Naiwniak. Przemawiało za mną kilka argumentów, a i w werbalizacji myśli przecież też jestem mocny, zatem zaprosili mnie na drugi etap, pan zaczeka, już sprawdzam, jutro na godz. 13:30, może być? Zgoda. Dostałem wycinek z oferty do przygotowania się. Dwie niepełne kartki A4, do wyuczenia, kein problem. Byłbym zapomniał – oni oferują umowę o pracę od pierwszego dnia, podstawę 1700 brutto plus prowizje od sprzedaży, pracę od poniedziałku do piątku w godzinach 8-16. Może nie sam charakter pracy, ale warunki, szczególnie godzinowe, bo o to mi przecież chodzi, o wolne weekendy i popołudnia, przemawiają do mnie. Po wyjściu mam trochę mętlik, zaczynam skłaniać się ku tej pracy. Taka desperacja. Schodzę do Gawełka, umawiamy się na ligę mistrzów do baru, będzie grała jego Chelsea. Grafficiarz, wędkarz, fan rapu, Chelsea i skuna. Kupujemy kilka zdrapek w kolekturze obok. Wygrałem dychę i mi się spodobało, w tamtej chwili uznałem to za lepsze od obstawiania meczów. Wtopiłem zaraz czwórkę na kolejnych dwóch zdrapkach, ale 6 zł do przodu. Od tamtego czasu wydałem trochę na te zdrapki, nawet mamę pokusiłem i wspólnie mieliśmy z tego frajdę, ale póki co ta pierwsza dycha była największą wygraną. Sięgam po gazetę z ofertami matrymonialnymi i najlepsze, chociażby o misiaku noszącym damską bieliznę, czytam Gawłowi na głos. Zaśmiewamy się. Kilka jest naprawdę godnych uwagi. Znowu doznaję uczucia, że wszystko, o czym dziś pomyślisz, co uznasz za absurdalne, kosmiczne i niemożliwe, godne jedynie pozostania w głowie, jutro ktoś może zrealizować. Dla pisarza to krzepiąca informacja. Na prośbę Gawełka, zapalonego wędkarza, po drodze na autobus, zachodzę do biblioteki i na swoją kartę wypożyczam mu Balet boleni Jerzego Putramenta. Raczej na swój brak karty, bo znowu jej nie zabrałem i wykorzystuję litościwość pań bibliotekarek, „ale to już naprawdę ostatni raz”. Siedzę na przystanku, dzwoni. „I co?”, czytam mu jeden akapit, „masz!? ale zajawa!”. Wieczorem pożyczam od niego dychę i mam na puszkę napoju w barze, ewentualnie na autobus jutro czy jakiś inny nieprzewidziany groszowy wydatek. Daję mu książkę. Chelsea wygrywa i jest w ćwierćfinale. Jutro gra United. Teraz już mniej niż kiedyś się tym interesuje, już nie szaleję podczas ich meczów na kanapie z szalikiem – innego nie miałem – Juventusu, już nie klęczę przy karnych błagając o zwycięstwo, już nie rozgrywam sezonów kostką do gry notując wyniki i zmyślonych strzelców, powtarzając kulanie, gdy Manchester miał przegrać, ale to wciąż mój ulubiony klub. Ich moje czasy to Yorke, Cole, Schmeichel, Beckham, Stam, Sherignham, Solskjaer, Scholes, Giggs, Irwin, Neville, kapitan wówczas Keane i cała reszta, której nie pamiętam, nie pomijając oczywiście Fergusona i jego gum do żucia. Zacząłem uczyć się dopiero rano. Przez te spotkania, zamieszanie z pracą, środa i czwartek były dniami niepiśmiennymi. Przygotowałem się przy herbacie z mlekiem, dałem przepytać się mamie jak w gimnazjum, umiałem wszystko. Tym razem beżowe spodnie, biała koszula w czarną i brązową kratę, czarny, rozciągnięty i rozpinany na zamek sweter ze stójką. Ta firma to na drugim końcu miasta, ale postanowiłem się przespacerować, dotlenić, może jeszcze douczyć się po drodze, rozbudzić, wbić tam rześki. Jednak najpierw wsiadłem w autobus, aby ominąć najbardziej oklepaną i wydeptaną tysiąckrotnie część trasy. Trzy przystanki, bez biletu. Przy takich możliwościach finansowych zakup biletu to pokaźny i dający po kieszeni wydatek. Spacer przez wiadukt, jestem na miejscu godzinę przed czasem. Na trasie, w ciastkarni pod arkadami, jedynej, gdzie ostały się tak pyszne, duże, pulchne i mokre od lukru i amoniaku amerykany, kupuję dwa, dla mnie i dla Gawła. A co tam – jak jest, to szelest! Amerykan to mój znak rozpoznawczy, gdy przychodzę do niego na sklep. Jak nie wygram nic na zdrapce, będzie musiał dorzucić się do biletu, abym mógł wrócić do domu. Gdy docieram, jest tam jeszcze jego mama, rozmawiam z nią o pracy i żartujemy z Gawła. Zdrapki dziś przynoszą same straty. 3 z 5ciu zakupionych chowam dla mamy, bo to w końcu ona dała na nie kabzę. Naprędce po raz ostatni przeglądam ofertę. W siedzibie firmy czeka na mnie ta sama para, a na biurku leżą słuchawki z mikrofonem – będziemy pozorować rozmowę, tak myślałem. Na wstępie pytają, czy opowiem jakiś kawał. Proszę bardzo. Biorę pierwszy z brzegu, innych jakoś nie mógłbym sobie przypomnieć akurat a przecież jestem znany z ich opowiadania. Sytuacja u okulisty: jaką literę pan widzi? Yyy… a gdzie pan jest? Gość nawet się zaśmiewa. Dowcip taki sobie, ale nie chciałem milcząco grzebać w pamięci. Dlaczego Indianinom jest zimno? Bo Kolumb ich odkrył. Chcieli chyba rozluźnić atmosferę przed tym, co dalej, a dziś, bo coś już będzie wymagane, stresuję się lekko. Dziwna to sprawa, bezwarunkowa jakby. Trochę dukam z tymi słuchawkami na uszach, a dziewczyna celowo wyraża obiekcje. Zbijam je, używam wyobraźni, nie poddaję się, wykazuję znajomość oferty. Jestem średnio zadowolony, gdy już pytają o to po zakończeniu, a oni chyba pozytywnie zaskoczeni, bo pytają, czy ja tak z pamięci o tej ofercie. Następnie ciekawe i już mniej oczywiste niż wczoraj pytania, zadania w zasadzie. Mam w minutę wymienić jak najwięcej słów na daną literę. Dostaję S. Że tak powiem, sytuacja boiskowa powoduje lekką pustkę w głowie, ale wypowiadam 16 słów. Ciekaw jestem, jak innym poszło. Fajna zabawa, przeprowadzę to na mamie i siostrze („przekaż pozdrowienia swojej mamie i siostrze!”). Kolejne trudniejsze. Mam podać, też w minutę, jak najwięcej alternatywnych zastosowań dla podanej przez nich rzeczy. Widelec. Zaskoczony milczę przez pierwsze pół minuty, klapa, jednak coś tam wyszarpuję – grzebień, łyżka do butów, drapaczka, broń, instrument muzyczny. Mało mi. Czy mam pytania? Tak. Jak idzie sprzedaż? Jak naliczane są progi sprzedażowe? Czy państwo są stąd i czy też wcześniej byliście telemarketerami? Niezależnie od decyzji, tak czy owak, mają się odezwać w przyszłym, czyli już w tym tygodniu. Dziś jest czwartek, telefon milczy. Wspominali coś o szkoleniu od 26ego, dziś jest 27y, ale może się przesłyszałem z tym terminem. W każdym razie powątpiewam i tracę nadzieję, a byłem, jestem w stanie, stwierdziłem, podjąć się tej pracy, przeboleć, wykazywać cierpliwością, wirtuozerią, dystansem, zaangażowaniem i finezją w sprzedaży, byle by mieć dochód. Do czego to dochodzi, że jestem rozgoryczony, stresuję się i przejmuję brakiem odzewu w sprawie takiego stanowiska? Jak już tu mnie nie przyjmą, to gdzie ja się nadaję? Czy może to naprawdę jakieś znaki i nie jest mi pisane być czyimś pracownikiem? Mongi przysłał mi z Anglii 5 stów, byłem je odebrać u jego siostry. Od razu wpłaciłem 5 dych na turniej, kupiłem doładowanie do telefonu i kilogram ciastek mamie, sobie, siostrze. Zostały 4 stówy. Dyszkę oddałem Gawłowi, dyszkę wydałem bezskutecznie na zdrapki, dyszkę dałem siostrze, bo jedzie do koleżanki na urodziny, 6 dych muszę oddać innemu kumplowi, któremu widzę od listopada i wstyd mi przed nim oraz w jego obecności. Nie chcem jeszcze, bo każdy grosz przydatny, ale muszem w końcu, choć on sam nie nagli. Zostanie 300 złotych. Przynajmniej na ten kurs będzie. Całość mam oddać Mongiemu jakoś w połowie lata. Naprzeciwko tego budynku mieszka Laura i chyba przycięła mnie z okna, jak się kręcę w jej okolicy. Nie odzywałem się do niej od ostatniej wizyty. Stoimy przed Gawełka sklepem. Odwiedził go jeszcze nasz wspólny znajomek. Jest murarzem albo jakimś pracownikiem ogólnobudowlanym. Ma akurat przerwę w pracy, sam ją sobie ustanowił. Pije Kasztelana, już drugiego, mówi, i mówi też, że jest już po 2 jointach dziś, jeffach, jak on to nazywa. Ja po takiej dawce do godz. 13ej pewnie chodziłbym wspak i nic nie kumał, ale nie porównujmy gówna do twarogu – on jest zawodnikiem, który już dawno opanował sztukę palenia. Nie widać po nim różnicy żadnej, a mi po trzech buchach załącza się rekini wzrok i gały mam diabelsko czerwone. Ja się nie nadaję do palenia. Tylko głupszy i nieswój robię się od tego. Widzę, idzie Laura. Wyskoczyła niby do sklepu, w bluzeczce i leginsach. Przechodzi obok, cześć, cześć i nic więcej. Chyba celowo obrała taką drogę, abym mógł popatrzeć na jej wiercące się pośladki w lateksie, podczas gdy ona zasuwa szybkim krokiem. Księżyc w pełni. Z niczego nie zwierzam się chłopakom, dalej jem sobie dorodne, słodkie i soczyste jabłko ze straganu obok. Jeśli chodzi o jakikolwiek kontakt, z mojej strony milczenie. Po tym dniu widzenia się z nią tam następnego wieczoru dostaję smsa „Czeeeeeeeeeeeeeść” z jakimś iksem na końcu, który rzekomo ma oznaczać całusa. Musiałem dopytać. Ja na to nic. Mija doba i piszę tylko „cześć!”, ot tak, dla zaczepki. Cisza przez kolejnych kilka dni. Nie znam dokładnie daty, ale czuję, że zbliża się termin jej odjazdu, więc pewnego wieczoru odzywam się w tej sprawie. „Jutro, ok. 14stej”, „To wbijasz się pożegnać?”, „Mogę jutro, dziś żegnam się z Alą”, „Dobrze, to o której Ci pasuje?”, „Nie wiem, rano”. Czy to takie trudne, aby się określić? Jak mnie wnerwia coś takiego. Nie odpisuję i się nie spotykamy. Krzyż na drogę! Na maila, którego zatytułowałem „towarzysz podróży” Julia odpisuje po dwóch czy trzech dniach. O mały włos usunęłaby go jako spam. Podziwia moją spostrzegawczość, ale mnie nie kojarzy, bo zazwyczaj nie ogarnia, z kim podróżuje. Z racji tego odsyła mnie do kontaktu na portalu, gdzie chociaż będzie mogła zorientować się, jak wyglądam. „Bliżej poznać… jak to widzisz?”. Dodaje też, że daleko jej do bycia dobrą dziewczyną. Na tym portalu wyśledziłem ją, zanim jeszcze napisałem maila, ale zdecydowanie nie chciałem akurat tam do niej pisać. Skoro jednak zaproponowała, dałem o sobie znać. Zbiłem oczywiście jej obawy, uznając to za sztampę, dotyczące domysłów: „a może Ty jesteś seryjnym zabójcą?” i po niedługiej wymianie tych elektronicznych liścików jest chętna, aby spotkać się ze mną, kiedy będę u Remka w mieście. Na ogół pisze się z nią ciężko, bo nie odpowiada na pytania, odpisuje lakonicznie, połowicznie, trzeba ją ciągnąć za język, a zdaje się tym poirytowana. W końcu przyznaje, ku mojej dużej uciesze, że drażni ją takie pisanie i dla niej te komunikatory to zło konieczne. „Pierwsza wspólna zgodność” – to jej słowa. Generalnie studiuje i chyba mocno się temu poświęca, bo wspomina, że ma bardzo mało czasu dla siebie. Jedyną opcją na spotkanie jest któryś z weekendów, ale akurat najbliższa niedziela, kiedy ja tam będę, nie pasuje jej, gdyż pracuje i ma spotkanie wieczorem. Noc nie wchodzi w rachubę, bo od 6ej rano w poniedziałek uczelniana karuzela rusza na nowo. Cóż, może jeszcze nadarzy się okazja. Jestem ciekawy tej dziewczyny. Remek komentuje: - Tylko chujowo, że ona tu ode mnie. - Dlaczego? - Bo teraz będziesz przyjeżdżał do niej, a nie do mnie i będę zazdrosny i wkurwiony. - Zobaczymy, u kogo będę nocował – mając na myśli, że u niego. Czyli środa i czwartek niepiśmienne, za to w piątek działam od samego rana. Czytając zawsze zastanawiam się, co pisał pisarz, kiedy pisze, że pisał. To takie czytelnika robienie w chuja. Jeśli i was to interesuje, to wam powiem – piszę to, co wy właśnie czytacie. Gawełek zdziwił się, że zapaliłem z nim w czwartek, więc w piątek też mnie namawia. Ten wczorajszy luncik tak niewinny, myślałem. Trochę poluzowały mi się szyki i godzę się na wieczorną ustawkę z udziałem przy kopceniu. Umawiamy się w lasku na brzegu. Wcześniej jednak śmigam na rowerze i odwiedzam Monikę w punkcie sprzedaży herbaty, kawy oraz ku ich spożywaniu przeznaczonych akcesoriów. To moja dobra koleżanka. Flirtowałem z nią kiedyś, ale że sam nie wiedziałem, czego od niej chcę, przeszliśmy na przyjacielską stopę. Zna mnie dobrze, jest na bieżąco w wielu moich sprawach. Nie znam drugiej osoby, która tak dobrze znałaby się na yerba mate i zielonej herbacie. Swoją drogą to zielona trochę nas połączyła. Monia to dobra, serdeczna, inteligentna, myśląca, pracowita, żwawa i zabawna dziewczyna. Kuma więcej niż niejeden chłopak. Zna się dobrze na rapie, a używała w życiu więcej ode mnie. Przywiozłem jej kanapki, przyjechałem się wygadać, a moją mowę napędzała jej umiejętność słuchania i pyszna zielona jaśminowa, której wypiłem z 3 napary. Pożułem też trochę żeń-szenia. Tym razem nic nie kupowałem, było to jeszcze przed pożyczką od Mongiego, pieniądze przyszły dopiero w ten wtorek. Wiem, wiem, chronologii nie ma tu żadnej. Ale czy to istotne? Zdaje mi się, że można się połapać, to po pierwsze, a po drugie, czytaliście Kroki Kosińskiego? To też niby powieść. To jedna z tych książek, które otwierają oczy na swobodę, dowolność i możliwości techniczne. Ale nie sugeruję się nią przy tych zapiskach, dopiero przed chwilą mi się przypomniała. Żeby nie było! Odstawiam rower na balkon, ubieram się cieplej. Idę do lasu. Gawełek już tam czeka, przy piwku rozmawia z wujkiem. O czym? O rybkach. A propos ryb… idzie niewidomy koło sklepu rybnego i mówi: cześć, dziewczyny! Po drodze spotykam Tadka, de facto brata mojej byłej kochanicy, o czym pewnie nie wie, on też ustawiony z Gawłem, więc odstawia auto i idziemy razem. Żegnamy wujka i ruszamy do sklepu. Po co? Po bletki. Gawełek jest już uzbrojony. Do nabycia tylko krótkie, więc wbijamy na klatkę, gdzie długie Gaweł skitrał wczoraj, a potem na powrót do lasu, wystarczy przebiec przez ulicę. Przytrzymuję mu kartkę, „trzymaj oburącz!”, kiedy ten skręca i opowiada o książce Putramenta. Mówi z przejęciem, namawia, abym koniecznie przeczytał. Cieszę się, że wypożyczeniem mogłem sprawić mu tyle radochy i że w ogóle czyta, bo od tej strony go nie znałem. Czuję się jak „widzisz, mówiłem, że będzie fajnie!”. Siedzę na wystającym korzeniu, o wodzie mineralnej. Jest ciepło, wiosennie, zachodzi słońce. Ten lolas jest tęgi, nabity i długi. Już w trakcie jego krążenia czuję lot. Nie jestem aż tak wprawiony i przystosowany, buchy przestają mieścić się w płucach, ale i tak patrzę, gdy Gaweł pali, czy coś tam jeszcze zostanie dla mnie. Łasy, choć już styka – klasyka. Sort kosi, inny niż wczoraj, dawka też większa, Tedi nie pali. Drży mi noga, wali serducho, jestem dzikus. Rozkojarzam się i znowu nie umiem skupić się na tym, co mówią chłopaki, a w sumie to Gaweł, który przyznaje, że też się upizgał konkretnie i że po przeczytaniu Baletu boleni widzi po niebie, jaka pogoda się święci. „Przeczytasz!? Zobaczysz, jaka zajawa na wędkowanie cię najdzie!”. Tadek się nie odzywa. Zgrywam żartownisia i dogryzam mu, że chyba mocno się upalił, skoro tak milczy uporczywie. Zadaję mu parę pytań, odpowiada, a za chwilę stwierdza „kurwa, ale się rozgadałem! aż mam zadyszkę!”. Po jakichś dwudziestu minutach, kiedy jestem gdzieś daleko poza lasem, choć nadal sytuuję się z dupskiem na korzeniu, Gaweł sprytnie mnie przyłapuje „chyba się mocno upaliłeś, skoro tak milczysz uporczywie”. Zjawia się większa ekipa. Ktoś po robocie, ktoś po prostu z osiedla. Przynoszą piwa i nowy materiał. Ja mam już dość. Skręcone, pali się. Odmawiam. „Nawet przejściowego?”, „Dobra, daj”. Zmieniamy miejscówkę, bo suka z ulicy zaświeciła na nas latarą. Chłopaki mają później styki, że ktoś chodzi obok, słyszą dźwięki, widzą światła. Śmiejemy się z Gawłem, bo mieliśmy kiedyś podobne urojenia. Ale faktycznie ktoś tam łazi, jednak nie zmierza w naszą stronę. - Masz jeszcze coś przy sobie? - Nie. Dowody poszły z dymem. - Eee, to luz. Stoi nas 6ściu, proponują mi piwo, nie chcę, znaczy chcę, znaczy nie chcę, znaczy… coś jak Kę, tylko on o dupach. Fristajlujemy żałośnie, ale śmiechu przy tym nie brakuje. I tak głównie jestem milczący, niezdecydowany, nieogarnięty. Nie mógłbym tak codziennie, a na osiedlach to norma. Blanty, jeszcze mocniejsze używki, opierdalanie się, a przy tym nawet dającej upust i zacieśniającej znajomości rozmowy brak. Ja wiem, że to tylko moje postrzeganie; że jestem zbyt ambitny, wymagający, chory na perfekcjonizm, że najlepiej wypoczywam, kiedy robię co lubię, kiedy się rozwijam przy tym, że wiecznie żądam satysfakcji, że taka forma spędzania czasu w częstszym wydaniu, a zdarzało się, zdarza, doprowadza mnie do rozstroju i samopoczuciowego niżu, moralniaków, pretensji, wyrzutów sumienia, ale nic na to nie poradzę – nie potrafię się lenić, cieszyć się lenistwem i marnowaniem czasu. „Moje słowa nie odpowiadają moim myślom, a to poniża moje myśli”, Dostojewski. Chłopaki kręcą kolejnego bata, a ja się żegnam nie żegnając i idę do domu, gdzie, mam nadzieję, wszyscy śpią, bo nie mogę im pokazać swoich oczu. Sobota to wypad na turniej ultimate frisbee. Zarejestrowałem się tam wysyłając maila na podany adres. To turniej hatowy, więc zgłoszenia były przyjmowane pojedynczo, a nie drużynowo. Z nadesłanych kandydatur losowane były ekipy. W treści trzeba było podać imię, nazwisko, ksywkę, miasto, drużynę, staż gry w latach, ocenę swoich umiejętności w skali 1-5 oraz rozmiar miseczki. Zatem Andrzej Nikel „Chrom”, 4 już – jak to prędko zleciało – lata gry, na 4 też oceniłem swoje skillsy, nie dałem maksa, bo nie znam tych wszystkich angielskich haseł i niektórych zasad, a na ostatnie pytanie o rozmiar miseczki, nie za bardzo domyślając się, o co może chodzić, odpowiedziałem, że do ulti nie używam ochraniacza na jaja. Jechać miało zamiar dużo osób od nas. Nie było miejsca, ale dowiedziawszy się o mojej chęci dołączenia, ludzie pokombinowali i pojechaliśmy łącznie na 3 samochody. Byli tak łaskawi może dlatego, że długo nie widzieli mnie w swoim gronie podczas gry. Mecze ligowe i kurs, a także brak floty nie pozwalały na wyjazdy. Koszykówka jest na pierwszym miejscu, ale czasem mam wrażenie, że w ultimate lepiej mi idzie. Ultimate to dyscyplina sportowa, w którą gra się plastikowym dyskiem. Ludzie kojarzą frisbee z rzucaniem je psu, ale gdyby mieli zagrać choćby jeden mecz, oddaliby szacunek i czuliby go, ten mecz, w całym ciele przez tydzień. Nie będę wypowiadał się o utlimate zbyt szeroko, bo są od tego więksi specjaliści. Jeśli chodzi o grę, ja tu tylko sprzątam. I to wcale nie jest skromność, wręcz przeciwnie. W ultimate sezon się nie kończy. Gra się na trawie, plaży, w hali. Pokrótce – gra się na boisku zakończonym po dwóch jego końcach strefami punktowymi, tzw. zonami, w których trzeba złapać dysk, aby zdobyć punkt; zawodnicy ku zonie przemieszczają się poprzez podawanie dysku; nie można z nim biegać, przeciwnicy w tym czasie starają się bronić tak, aby dysk przechwycić lub strącić w locie, dopuścić do niecelnego podania albo wymusić stratę chociażby wyliczając do dziesięciu zawodnika z dyskiem, czego może dokonać kryjący go obrońca. Na boisku przebywa od pięciu do siedmiu zawodników, w zależności od jego rozmiarów. Kategorie dzielą się na mixed, open i woman, więc można grać drużynami mieszanymi, męskimi, kobiecymi. Już nic więcej nie tłumaczę, bo i tak średnio mi to wychodzi! Umówiliśmy się z Robertem, że podjedzie po mnie o 9:30, ale spóźnił się, bo nie miał kluczy, a jego mama wyszła po zakupy. Tym sposobem nie dotarliśmy na nasz pierwszy mecz – okazało się, że wylosowali nas do jednej drużyny. Na przywitanie turnieju, zaraz po przyjeździe, Robert rozpalił szkiełko radości. Co do dyscypliny, muszę tylko dodać, że nie uczestniczą w niej sędziowie. Z zasady jest to gra bezkontaktowa, bardzo fair, a wszelkie spory zawodnicy słownie rozwiązują między sobą. Po drodze prawie zostaliśmy zmuszeni do przejechania pod ciężarówką, bo wymijaliśmy auto, a ona jechała jeszcze przed nami i dawała znać, że będzie skręcać w prawo, więc Robcio rura do przodu i wtem ciężarówka zjeżdża w lewo, a my wprost na nią. Odległość jednak nie była tak groźna, więc udało się opanować sytuację. Ale gorąco zrobiło mi się w moment. Zgłosiło się tylu chętnych, że stworzono 6 drużyn. Nasza w ostatecznym rachunku zajęła 3cie miejsce. Grało mi się dobrze. Widać było i czułem braki w obyciu z dyskiem ostatnimi czasy, ale poza tym forma dopisywała. Nawet koleżanka skomentowała: - Tak długo nie grałeś, ale widzę, że forma jest. - Ja zawsze dobrze w to gram. I faktycznie jest w tym coś, że umiem znaleźć się na boisku, uczestniczyć ciągle w kreowaniu gry, napędzać atak. Łatwość tę osiągnąłem chyba poprzez uprawianie innych sportów dotychczas. Ultimate łączy w sobie dużo elementów koszykówki, ale też piłki nożnej – chociażby takich jak wychodzenie do podania, bieganie, znajdowanie się na czystych pozycjach do otrzymania dysku. Do tego trochę myślenia, pewności swoich umiejętności i nietrudno o dobrą grę. Jednak daleko mi do prawdziwych asów, często zwanych kotami, dla których jest to sport numer jeden. Nawet nie dążę do tego, aby im dorównywać. Jak zwykle, przyszło mi trochę spalić i poznać kilka nowych osób. Można rzec, że to stały element turniejów. A ludzi przybywa, bo to widowiskowy, towarzyski, budujący dobre relacje i prężnie rozwijający się sport. Robercik wołał na lufki, ktoś obok, z innego miasta, z sugestią w oczach podawał lolka. Finezja w grze. W ultimate mogę sobie na to pozwolić, oczywiście z zachowaniem umiaru, aby nadal w ogóle mi się chciało biegać, ale basket jest na takie wybryki zbyt fizyczny i skomplikowany – przynajmniej dla mnie. Generalnie koszykówka to trudny, złożony i wymagający myślenia sport. A piłkę każdy może kopnąć! Nie obrażając moich serdecznych kolegów, którzy z pasji oddali się tej dyscyplinie. To inteligentni ludzie. Mam po prostu awersję do futbolu przez to, jak on wygląda w naszym kraju będąc jednocześnie sportem narodowym. To paradoks, który winien być nawet oksymoronem! Poznałem tam pewną Sandrę, bo graliśmy w jednym teamie, dziewczynę 2 lata starszą, mieszkającą w okolicy. Porzucaliśmy wspólnie i porozmawialiśmy chwilę. Wysoka, była lekkoatletka o długich i dobrze zbudowanych, a przy tym zgrabnych nogach. Kształt jej szerokiego i krągłego tyłka psuł widok pełnych majtek pod getrami. Zdała się porządna, miła i ciekawa ludzi. Szkoda, że nie było okazji dłużej pokonwersować. Przy powrocie zajechaliśmy do chińskiej jadłodajni. Miałem ze sobą tylko 12 zł, ale za to plecak pełen przysmaków. Przed wyjazdem wyszedłem po chleb i pozwoliłem sobie na wydatki z rodzicielskich pieniędzy. Banany, gorzka czekolada, woda. Z domu zabrałem brokuł i kanapki, a także piątkę z zakupowej reszty. Spodziewałem się, że będzie trzeba zrzucić się na paliwo. Robson chciał 15 zł, ale bez grymaszenia przyjął to, co miałem. Dobrze usposobiony żartował na całą knajpę pesząc tym innych konsumentów. My zaśmiewaliśmy się do łez. Porcja tak duża, że poczęstował kilkoma kawałkami kurczaka w sezamie. Fajnie grało nam się wspólnie dziś, obaj to zauważyliśmy i nie szczędziliśmy sobie miłych słów. Gawełek już do mnie wydzwaniał, co robię wieczorem. Tak rozpoczęty i kontynuowany dzień mogłem skończyć tylko w jeden sposób. Za mamy zgodą wziąłem z jej portfela 3 zł na jakiś sok i wysypałem drobne monety z puszki do ich zbierania przeznaczonej, stojącej u mnie na biurku. Wieczór deszczowy, wyszedłem z parasolem. Podmęczony, milczący, chętny na powrót do stanu sprzed kilku godzin. Brygada czekała na klatce, wydzwaniali po różnych źródłach. Wszyscy oczekujący zmiany percepcji, trochę poirytowani pustkami w okolicy. Plan był, że zostaniemy u kumpla mieszkającego w tej klatce, ale po materiał trzeba było udać się na drugą stronę osiedla. Oj, do takich wyczynów nie każdy jest skory. Dlatego tylko Gaweł, Pelagia – kumpela z ulti drużyny i ja opuściliśmy miejscówkę. Niezdecydowani i średnio przy kasie ledwo uzbieraliśmy na półóweczkę. W sumie szliśmy do znajomków, gdzie dziś chlano i grano w pokera. Pogoda nie rozpieszczała, więc wbiliśmy tam. Ani na pokera, ani na picie – nawet gdybym mógł – nie było mnie stać. Ale nie ubolewałem, i tak nie miałem ochoty, a w takim stanie to przy stole pewnie tylko błędne decyzje bym podejmował. Usiedliśmy w pokoju obok. W mieszkaniu było tyle osób, że nawet nie przywitałem się ze wszystkimi, a i z gospodarzem dopiero po pewnym czasie. Leciała muzyka z internetu, paliliśmy, rozmawialiśmy, piłem sok. Pozwalałem sobie. Niedziela była tego wynikiem. Obudziłem się prędko. Wkurwiony, małomówny, niewyspany, drażliwy na jakikolwiek bodziec. Jointowy kac. Zdążyłem powyzywać na domowników, posprzeczać się z nimi. Oczy słabo mi się otwierały. Przyjechała siostra z dzieciakami i dla nich też byłem niemiły, oschły, obojętny, niechętny. Stan, w którym sam nie wiem, czego mi trzeba i grymaszę na każdą ewentualność. Całe przedpołudnie siedziałem zastygle przy komputerze albo bez celu kręciłem się po domu. Nie pomogła wypita z rana duża i mocna kawa. Zdawało mi się, że tylko wzmocniła rozdrażnienie. Po obiedzie, zły na wszystko, wyszedłem wyrzucić śmieci i wróciłem dopiero wieczorem. Zły na wszystko głównie dlatego, że zły na siebie. Znowu ustawka z Gawełkiem, znowu propozycje, krążące lufki wśród łakomczuchów, ale odmówiłem prawie z agresją. Graliśmy na konsoli u tego kumpla, co mieliśmy być u niego wczoraj. Znowu irytowała mnie forma spędzania czasu, a kiedy Gaweł ogrywał mnie w starą wersję PESa, byłem bliski wyzwisk. Co ja robię, gdzie ja jestem!? Co za próżnia! Co za letarg! I salwa depresyjnych argumentów oraz wyrzutów zalała moje myślenie. Chłopaki grają prawie codziennie. Wieczorem znalazłem w internecie Sandrę i napisałem do niej „miło było Cię poznać”. Z mocnym postanowieniem, którym już z kolei, umiaru w paleniu i nie robieniu kilkudniowych maratonów, a także zabrania się za pisanie od samego rana, bo w ten weekend po raz kolejny odpuściłem, położyłem się spać prędko, aby odbyć regenerację poprzez solidną dawkę snu, który zawsze działa na mnie leczniczo. Te soboty i niedziele jakoś mimowolnie stają się wolne od pisania. Nawet nie mam sobie tego za złe, to w końcu weekend. Od poniedziałku do piątku pisałem codziennie. Dużo, często, gęsto, intensywnie, pomysłowo, kartki zapełniały się same. Zawsze do obiadu. Albo na czczo, albo zaraz po śniadaniu. Czasem towarzyszyła mi kawa, co dziwne, bo nie przywykłem jej pijać. Parzyłem same takie mocne fusiary, że jeszcze po zamknięciu zeszytu, zjedzeniu obiadu nie wiedziałem, co ze sobą poczynić – taki byłem nakręcony, z podrażnionym od kawy żołądkiem. Był to grzeczny tydzień dni roboczych. Popołudniami jeździłem na rowerze, robiłem zakupy do domu, spacerowałem, zachodziłem do baru i w końcu znalazłem też czas na teatr. Całe dnie byłem czujny na telefon w sprawie pracy. Wtorek był jedynym dniem treningowym w tygodniu. Mało w perspektywie piątkowo-sobotniego final four w lidze amatorskiej. Tym bardziej, że w poprzednim tygodniu nie uraczyłem żadnego treningu. Wieczorem obejrzałem w barze derby Manchesteru na Old Trafford. Ci, co spóźnili się o minutę mieli pierwszą bramkę z głowy. Takiej nieudolności i poplątanych nóg w szykach United długo nie widziałem. Ta pierwsza stracona bramka w 40ej sekundzie ustawiła cały mecz – 0:3. A było już wiadomo, że Bayern czeka w ćwierćfinale. Taki sezon, że kurs na zwycięstwo Diabłów w jednej czwartej u siebie sięgał prawie siedmiu złotych. W czwartki miejscowy teatr wyświetla filmy w ramach dyskusyjnego klubu filmowego albo teatry telewizji, na które opłata za wstęp nie przekracza 7 zł. Jako że przez cały sezon w czwartki o 20ej miałem treningi, teraz dopiero pierwszy raz mogłem pozwolić sobie na przyjście. W zeszłym roku, gdy od stycznia do czerwca gniłem na chorobowym bywałem w teatrze niemalże co czwartek, kiedy tylko coś wyświetlali. Zazwyczaj sam, aby nie zabierać drewna do lasu. Tym razem była to sztuka Mrożka w reżyserii Kutza z rolami starego-młodego dobrego Konrada i Zamachowskiego. Przydługawa, oparta wyłącznie na dialogu tych dwóch aktorów przy czym Konrad nie oferował kredytu. Podobała mi się ich gra, a role, było widać, wymagały dużo nauki. Rok temu wyświetlano głównie teatry telewizji oparte na powieściach kryminalnych. Wśród widowni, bo ich kojarzyłem z pewnych perypetii, dzielnicowi i tajni. Trochę się śmiałem. Wtedy na jednym z tych wieczorów poznałem pewną Basię. W przerwie projekcji spektaklu, jeśli tak można to nazwać, które trwały czasem po dwie lub więcej godzin, stałem w teatralnym holu wsparty o parapet z kubkiem darmowej herbaty. Zauważyłem ją przy wejściu na salę, a teraz wyszedłem poobserwować. Ona krążyła po korytarzu sugestywnie, powoli, niedaleko mnie, oglądając pozawieszane na ścianach zdjęcia. Zachowywała się tak, jakby brakło jej odwagi, żeby podejść. Zerkała ukradkiem, a ja wiodłem za nią wzrokiem bez ustanku. Nie była doskonałością, ale mogła się podobać. Ubrana w lekko za luźne spodnie, bluzkę na ramiączkach i marynarkę, buty na niewysokim obcasie. Ciemna i zdrowa cera, włosy brązowe, długie co najwyżej do ramion, błyszczące oczy i ponętne usta. Trzymała się w ryzach szczupłości, choć niska i nie leciutka jak piórko, zdawało się. Ja w każdym razie nie miałem zastrzeżeń. Po wyjściu z teatru zaczaiłem się na nią. Odpiąłem rower od barierki, wsiadłem i, odnajdując ją wzrokiem, podążyłem w jej kierunku. Szła wolnym krokiem oglądając się za siebie. Podjechałem i trochę nienaturalnie zapytałem, czy mogę ją zaczepić, a ona ucieszona od razu wyciągnęła do mnie rękę i przedstawiła się, że jest Basia. Pozwoliła odprowadzić, a w zasadzie odwieźć się do domu. Nie zsiadłem z roweru, krążyłem wkoło niej na małej przerzutce, a ona nie odebrała tego za brak kultury. Zaprowadziłem ją okrężną drogą, wyrażała na to chęć, i tak nie mieliśmy co robić. Było ciemno, cicho, pusto na ulicach i przyjemnie. Dowiedziałem się, że mieszka tutaj w wynajętym służbowo pokoju tylko ze względu na pracę, na ogół stacjonuje tam gdzie Remek, a pochodzi z jeszcze innych okolic. Nie dowierzałem, że 5 lat starsza, bo wyglądała na młodszą ode mnie. Pomyślałem z satysfakcją, że to będzie mój rekord w różnicy wieku ze starszą kobietą. Pierwsza w karierze trzydziestka. Następnego dnia, bo wymieniliśmy się numerami telefonów, napisała do mnie takiego smsa, jakbyśmy znali się już nie wiadomo ile. Wyrywała do przodu. Robiła ten błąd, który ja często popełniam – twierdziła, że już jestem jej, skoro zechciałem się umówić. Bezpardonowo proponowała, abym wyszedł z nią pobiegać. Zastanawiałem się, jak jej tyłek wygląda w dresach. Trzydziestka i to zdesperowana. Wyczuwałem, że z jakiegoś powodu może być nieszczęśliwa. Z jednej strony, z wiadomych przyczyn, podobało mi się, że jest taka chętna wobec mnie, że wychodzi z inicjatywą, ale z drugiej – wzmogło to moją czujność i ostrożność, bo chyba nie chciałem od niej zbyt wiele. Na pewno nie chciałem związku. Kiedy umówiliśmy się na pierwszą randkę, odstawiłem się. Literat w czystej postaci – płaszcz, a w ręku parasol. Śmiałem się sam do siebie. Jej to najwidoczniej zaimponowało, bo później przyznała, że jeszcze nikt nigdy nie przyszedł na spotkanie z nią w płaszczu. Zrobiliśmy spacer. Mówiła dużo, nie szczędziła otwartości i zwierzeń nie przystających pierwszemu spotkaniu. Pokazywała dużo zdjęć w telefonie, nawet potraw, które przyrządza. Interesowała ją psychologia, lubiła czytać czasopisma z tej dziedziny. Nie była głupia, przeciwnie, pracowita, w dodatku bardzo wierząca, o czym przekonałem się później, ale ewidentnie samotna, brakowało jej chłopa, dotyku, czułości. Jednak swoim zachowaniem potrafiła skutecznie odstraszyć. Była jakaś naznaczona. Czy aby na pewno wszystko z nią w porządku? Któregoś weekendu zaprosiła mnie do siebie, zgodziłem się. Pojechałem tam w niedzielę rano, wieczorem mieliśmy wracać wspólnie. Mieszkała razem z siostrą i jej narzeczonym. Lubiłem ją, dobrze mi się z nią rozmawiało, a kiedy siedząc w kuchni przyglądałem się jej, stwierdziłem, że naprawdę trafia w mój gust, bardziej niż na początku. Pokój miała malutki, mieściło się w nim jednoosobowe łóżko, biurko i z dwie szafy, jedna z lustrem. Przeleżeliśmy tam cały dzień prawie w ogóle nie wychodząc z pokoju. Łóżko wąskie, my bardzo blisko siebie. Łaknęła dotyku, mówiło to całe jej ciało. Zacząłem od pleców, karku, ramion, barków. Przymykała oczy. W końcu pocałowaliśmy się. Bardzo powoli, długo, delikatnie. Miała cudownie mięsistą dolną wargę i równy, biały uśmiech. Z czasem rozebrałem ją do naga. Była tak spragniona, że sama zrzucała z siebie ciuchy, a gdy ją pieściłem, brała moją rękę w swoją, pokazywała i mówiła, gdzie najbardziej chce i czuje. Nie mogła doczekać się orgazmu. Dla niej w tej chwili cały zamieniłem się w palce mojej dłoni, nie interesowało jej nic więcej. Ciało miała bujne, w moim typie. Duże uda i okrąglutki tyłek. Kiedy się przytulaliśmy, celowo stanąłem z nią przed szafą z lustrem. Przodem, później tyłem. Dłonie moje krążyły wszędzie, mogłem dobrze przyjrzeć się jej pośladkom. Skóra poczerwieniała, gładka, cholernie piękna wypukłość. Dopiero wydostawszy się z wszelakiej odzieży, w przeciwieństwie do standardów, jej ciało ukazywało całe swoje piękno i prezentowało się lepiej. Nie szczędziłem jej komplementów. Przemilczałem natomiast, co zdarzyło mi się niestety spostrzec już u drugiej kobiety, włos na sutku. Czarny, długi na 5 cm, gruby, mocny, obleśny. Czy ona tego nie widzi? Co jest grane? Co do moich poczynań, najpierw chwaliła, że mi się nie śpieszy, a potem chciała więcej i więcej. Dla sprostowania – seksu sensu stricte nie było tego dnia. Nie nalegałem. Następną rzeczą, która mnie przeraziła, ale już nie na jej ciele, tylko w pokoju, była kapliczka. Pisma święte, krzyże, obrazki, powieszony różaniec, figurki chrystusowe. Nie neguję czyjejś wiary, ale ten widok podziałał na mnie negatywnie. Ołtarzyk zabawnie kontrastował z jej napaleniem i niepohamowaniem seksualnym. Jeszcze bardziej odrętwiałem, gdy wyszliśmy do sklepu po piwo, a ona złapała mnie za rękę. Nie spodziewałem się i dałem się złapać. Przeszedłem z nią kawałek w ten sposób, ale przy pierwszej okazji, oczywiście nie chcąc sprawiać jej przykrości, zabrałem rękę pod jakimś pretekstem i obie dłonie władowałem do kieszeni. Ciekawa sprawa – w niektórych przypadkach byłbym pewnie przeszczęśliwy, że tak się stało i ściskałbym tę dłoń z czułością i oddaniem. Moje ruchy mówiły same za siebie. Mógłbym przecież inaczej, choćby dla jej dobra, ale naprawdę nie umiem udawać. Zresztą, czy wyszłoby jej to na dobre? Może chwilowo. Nie chciałem jej krzywdzić i czułem się trochę dobrze, a trochę źle, że przyszło mi ją zdobyć tak silnie i łatwo zarazem. Wróciliśmy do łóżka. Niecierpliwiło mnie i wkurzało, że tylko ja ją zaspokajałem. Miałem już przez ten czas tyle wzwodów. Czy ona myśli, że ja nie chcę? Boi się, że odsunę jej rękę od mojego rozporka? W końcu chyba zrozumiała. Fajnie, długo się za to zabierała, z delikatnością, drapiąc mnie po podbrzuszu, ale aż za długo. Brały mnie nerwy, tyle czekałem. Może gdyby wcześniej się za to zabrała, byłbym spokojniejszy i cieszyłbym się, że tak to rozgrywa. Ale niedługo trzeba iść na pociąg! Opuściliśmy spodnie i bokserki, wzięła fallusa do ręki. Nie była zbyt zdolna. Słabo bodźcowała i robiła to niepewnie. Musiałem jej pomagać. Jak to się mówi, walić sobie konia jej ręką. Przyspieszać tempo, dawać jej wskazówki. Wszystko to sprawiło, że nie mogłem skupić się na przyjemności. Basia miała problem, abym doszedł. Wreszcie wytrysnąłem obficie na jej rękę i swój brzuch. Musieliśmy się zwijać, żeby zdążyć na transport. Niosłem jej torbę (nie torebkę!) na dworzec. W pociągu znowu jak gdybyśmy byli parą – wkleiła się we mnie, przytuliła. Czułem się nienaturalnie. Ona dostała małych oczek i zasnęła zmęczona orgazmami. Ciążyła mi. Już w pokoju, gdy na mnie usiadła. Nie była gruba, nic z tych rzeczy. Zgrabna, ale ciężka. Ciężkie kości być może. Byłem poirytowany jej zachowaniem, znaliśmy się może 10 dni. Poirytowany, bo nie czułem tego, co ona. Wracaliśmy późno. Zamiast wysiąść z nią, odprowadzić, dźwignąć torbę, pożegnać, upewniłem się, że sobie poradzi i wysiadłem na wcześniejszej stacji, z której miałem bliżej do domu. Tego dnia Basia zwierzyła mi się z pewnego faktu. Doceniłem tę szczerość przyjmując ją z odpowiednią powagą, bo wyznanie mi tego musiało ją sporo kosztować. Automatycznie całe jej zachowanie stało się dla mnie jasne, przejrzyste i zrozumiałe. Była po rozwodzie. Nie wnikałem w szczegóły, ale pozew chyba wniósł mąż, który teraz ma już nowe ognisko domowe. Takie rzeczy. Pierwsza w karierze rozwódka. Paskudny jestem. Skoro połączył nas teatr, umówiliśmy się na kolejny czwartek. Przyjechałem po nią rowerem, podczepiłem go przy płocie u niej na podwórku. Mieszkała w takim domku, gdzie wynajmowane były pokoje, w których poza nią swoje lokum mieli jej koledzy z pracy też będący w delegacji. To jakaś firma budowlana. Nie byłem zazdrosny, śmiało pytałem o ich relacje, skoro pokoje mają tak blisko. Podobno czysto koleżeńskie. Wyszła do mnie w czarnej, krótkiej przed kolano i zwiewnej sukience, spiętych włosach, czarnych rajstopach i wysokich butach. Dziękuję za starania, Basiu. Zrobiła to, bo powiedziałem jej, jak bardzo lubię sukienki. Zaprosiła na górę, abym obejrzał jej pokój. Schludny, kobiecy, z telewizorem w rogu i dużym łóżkiem pośrodku. Zamknęła drzwi i od razu zaczęliśmy gorąco się całować. Ręce moje w moment były pod sukienką na pośladkach w stringach, ściskałem pożądliwie. Już nigdzie nie musiałem iść, jaki teatr, zostańmy tutaj. Basia jednak uspokoiła, że nie ma mowy, wychodzimy, ale jutro przygotuje pyszną kolację i mam czuć się zaproszony na długi wieczór. W ciemnościach sali teatralnej trzymałem ją za udo. Projekcja zeszła na drugi plan. Basia co chwila odganiała moją dłoń, która nie dawała za wygraną i wdzierała się coraz wyżej. Ściskałem po wewnętrznej stronie, mocno, aż do bólu. Przekomarzałem się z nią w ten sposób. Słyszałem, jak zmienia się jej oddech. Zbastowałem w końcu, dałem pooglądać. Pamiętam, że w piątek, kiedy miałem stawić się na kolacji i mogłem spodziewać się najlepszego, dostałem też jakąś inną propozycję spędzenia czasu. Chyba to nawet Małgorzata dała znać o sobie, że na noc nie będzie u niej nikogo albo że chce zabrać mnie do siebie na działkę. Wtedy chyba długo się z nią nie widziałem i byłem jej spragniony. Poza tym ta sytuacja z Basią była taka niejasna. Nie chciałem wykorzystywać jej planów wobec mnie, bo ja miałem inne. Nie chciałem jej wykorzystywać, a mogłem przecież. Mogłem kochać się z nią całą noc i łechtać swoje ego jej adoracją, pożądaniem, chęciami i oddaniem. Mogłem się najeść do syta, spać opleciony jej ciałem. Sytuacja wymykała się spod kontroli i nie chciałem przeżywać tych krzywdzących konsekwencji takich poczynań. Zagalopowałem się, ale to nie znaczy, że należy być bezdusznym. Za bezduszność, myślę, ona odebrała wiadomość, że nie pojawię się na kolacji i spotkamy się innym razem. Od tej chwili straciliśmy kontakt. Kilka miesięcy później napisałem do niej, bo wróciła mi na nią ochota, ale zbyła mnie raz, dwa, że szybko sobie o niej przypomniałem i że ma kogoś. Spotkałem ją jakiś czas temu będąc z mamą na zakupach w galerii. Nie widziała mnie, zawołałem „cześć, Basia!”. Zdziwiła się, że ją zauważyłem i poznałem. Pogadaliśmy chwilę bez ładu i składu. Coś chyba stało się z jej zębami, były jakieś sine. Miała krótsze włosy i rozpięty rozporek. Dziś, bo zmieniałem kartę i telefon, nawet nie mam do niej numeru. Odpowiednio w poniedziałek i środę, wieczorami, przeczytałem jednym tchem najpierw Pana, a później Wiktorię Hamsuna, dwa nawet stosunkowo podobne do siebie dzieła. Leżałem w łóżku nie planując nic innego i pochłaniałem słowa z delektacją. Ależ to dobre, ależ mocne! Dotychczas za sprawą millerowskiej fascynacji przeczytałem już dawno Głód, który – tak jak Błogosławieństwo ziemi – z podnieceniem na ten fakt znalazłem w antykwariacie. Obie książki mnie poraziły, ku zaskoczeniu – Błogosławieństwo… nawet bardziej. Przeczytawszy to, pamiętam, stwierdziłem, że chyba nie można być lepszym narratorem od Hamsuna. Tego samego uczucia doznałem od pierwszych stron Biesów Dostojewskiego. Słyszałem gdzieś zresztą, że to porównywani do siebie autorzy. Słusznie, można spostrzec podobieństwo w budowie napięcia, psychologii postaci i tym, że ofiary śmiertelne są u nich aksjomatem. Miałem też do czynienia z Benonim, książką, jak dla mnie, trudno dostępną. W miejscowych bibliotekach był tylko jeden egzemplarz, wypożyczyłem. Czytałem w wywołanym przez te słowa odurzeniu, aż nadziałem się na brak kilku kartek. Ale byłem zły! Nie jestem w stanie tego ścierpieć! Nie jestem w stanie czytać dalej. Musiałem zaprzestać ze wściekłością. A Benoni był moim sposobem na dwustudwudziestokilometrowy powrót od Poli. To właśnie do niej jeżdżąc i od niej wracając przerobiłem Biesy. Może dlatego smakowały tak doskonale. Benoniego nie znalazłem do tej pory. Nawet w internecie braki. Poprosiłem Polę – już ona sobie poradzi, myślałem. Też nie napotkała. A Remek… kiedy wszedł do jednej z księgarni u siebie i zapytał o to dzieło, usłyszał: „nie, nie ma; ale to stara książka jest przecież”. Śmialiśmy się później z tego absurdu. Jeśli chodzi o brak stron, to podobnie rozczarowałem się czytając Wielkie wygrane Cortazara. Mama w takich sytuacjach czyta dalej. Dla mnie to już po kaczaku. A zdążyłem się wciągnąć. Tę książkę wyciągnąłem z domowej szafy. Mama, co jest wypisane na pierwszej stronie, dostała ją za czasów szkolnych w nagrodę za „zajęcie II miejsca w konkursie o tytuł najlepszego ucznia w zawodzie”. Przez problemy z dostępnością natomiast nie przeczytałem do tej pory, a chcę od kilku lat, Czarnej wiosny Millera, pierwotnie mającej być nazwaną „Autobiografią”. Widnieje gdzieś w internecie, ale nie kupię jej za 160 zł. Przeczytałem w swoim dwudziestosześcioletnim życiu około stu książek. I tak na poważnie zacząłem dopiero gdzieś w drugiej liceum, zarażony przez polonistkę. Bum nastąpił od Zbrodni i kary, a może nawet i Cierpień młodego Wertera, bo wtedy jego sytuacja łudząco przypominała mi własną. Nie mało, ale nie dużo bardziej, biorąc pod uwagę pisarskie mniemanie. Odkąd piszę, mniej czytam. To grubsza sprawa. Pod tym względem byłem kiedyś strasznym zazdrośnikiem. Nie czytałem, aby się nie porównywać, a przez to nie cierpieć. Tym bardziej, że głównie tylko marzyłem o pisaniu. Myśli o pisarstwie przyszły na pierwszym roku studiów jakoś, wtedy to chyba stworzyłem pierwsze opowiadanie. Nawet nie mogę sobie przypomnieć, o czym było. Na drugim roku, kiedy zaczytywałem się w Różoukrzyżowaniu, były już potężne. Na trzecim, niezdolny jeszcze do prozy, a mocno inspirowany, wręcz zainfekowany Bukiem napisałem opasły tom białych i wolnych wierszy, który do dziś leży w kartonie. Nosi tytuł Dystymia. Narzędziem pracy był Łucznik 1303. Skąd wiem, ile książek przeczytałem? Prowadzę rejestr. Myślę, że jest niedokładny, bo coś mogło mi umknąć. A jak tak liczę zawartość znajdującą się w pokoju, moja biblioteczka, czyli parapet gromadzi póki co 40 tytułów. W czwartek zanim zlądowałem w teatrze, pojechałem, bo to niedaleko, wcześniej umówiony do Moni po herbatę. Miałem już kasę, więc coś można było kupić. Po dużej zniżce wydałem 11 zł na 100 g zielonej herbaty Chunmee. To ta sama galeria, gdzie sklep sportowy, w którym pracowałem. Od dłuższego czasu miałem tam do odebrania pit, ale zwlekałem, żeby nie musieć prowadzić drętwej gadki z szefostwem albo kierownictwem. Od znajomej z jeszcze innego boxu dowiedziałem się, że jest tylko Jędrzej. Była to zatem dogodna okazja. Od momentu nie przedłużenia umowy nie wdepnąłem tam ani razu, czyli przez jakieś pół roku. Jędrzej, nie dziwota, od razu wiedział, po co przyszedłem. Dał pita, podpisałem co trzeba. Gadamy, co u kogo. Rozglądam się po sklepie. Jędrek mówi nagle: - A ty nie chcesz przypadkiem CV złożyć? - A co? - No szukamy chłopaka akurat, na cały etat. - No proszę. To nie byłoby głupie. Mi akurat kończy się sezon, jeszcze tylko 4 zjazdy na kursie zostały. Chyba przyniosę, wiesz. - No to przynieś. Nie porozmawialiśmy za długo, bo miał klientów, nie chciałem przeszkadzać. Zapaliła się we mnie jakaś nadzieja w związku z tym, co powiedział. Mógłbym tam wrócić bez szemrania. Odrzucałem wszelkie wątpliwości tego typu, że niekiedy będę tam siedział po 11 godzin, że będę miał pracujące weekendy, pozajmowane popołudnia. Pora najwyższa na jakiś zarobek. Chociażby po to, aby pooddawać pieniądze. Mongi już dzwonił upewnić się, jak u mnie z robotą, żeby nie musiał Gerarda Nowaka z Młodym przysyłać, tak napomknął. O pisanie się nie martwiłem, najwyżej wstawałbym bardzo wcześnie i w ogóle opracował jakiś system, a tutaj praca zaczyna się najwcześniej o 9ej. No i, jak widać, w ogóle zacząłem traktować tę informację, jakbym tyrkę miał już w kieszeni. No ale dlaczego nie? Mam już doświadczenie, znam się na asortymencie, z szefem rozeszliśmy się w zgodzie. Jestem kandydatem, jakiego im trzeba. Aby nie zapeszać, w domu nie odezwałem się na ten temat. Następnego dnia zawiozłem tam cv z już usuniętym z zainteresowań pisarstwem. Na sklepie były dwie koleżanki. One też jakby z aprobatą wzięły dokument. „No, w końcu ktoś normalny by przyszedł” – skomentowały. Byłem z torbą, spieszyłem się, nie zabawiłem tam długo, ale mają przekazać szefowi, co i jak. Byłem naprawdę dobrej myśli. W zasadzie nie znajdowałem argumentu, dlaczego mogliby mnie nie chcieć? Bo zacznę później coś wymyślać? Bo później znowu zacznie mi się sezon? Dla tej pracy jestem w stanie zrezygnować z bycia trenerem póki co, aby nie robić kłopotu. A jestem już wstępnie dogadany z klubem prowadzącym sekcje dziewczęce, że mogę zaczynać zaraz po zdaniu egzaminu i otrzymaniu licencji z kursu. Ale to za grosze, jakieś 3 stówy, z których przecież nie wyżyję. I grać też jeszcze chcę, póki zdrowie dopisuje, przecież dopiero co wróciłem po kontuzji, i póki mam na grę duże parcie. Nadal jest tak, że nie mogę doczekać się dni treningowych, a praca na nich, ujmę to zwięźlej – napierdalanie sprawia mi nieporównywalną przyjemność i nakręca mnie jeszcze bardziej. Właśnie dlatego, żeby mieć ten jebany pieniądz, a przy okazji robić wszystko to, co chciałbym, należałoby znaleźć jednozmianową pracę od poniedziałku do piątku, o co wcale nie jest tak łatwo w moim mieście. Oczywiście liczę wciąż na moje pisanie, ale zdaję sobie sprawę, że na efekty trzeba długo czekać. A piszę, bo czuję potrzebę. I zadowolenie z przepracowanych w ten sposób godzin. Robiąc to mam wrażenie, że stawiam właściwe kroki. Spełniam się wówczas, jest mi lepiej, a to prowadzi do zgody z samym sobą, co skutkuje spokojem ducha. Piątek, czyli półfinał amatorki! Dlatego do sklepu wpadłem z torbą. Przygotowanie do final four było mizerne, znikome. Trenowaliśmy tylko raz, we wtorek, a cały poprzedni tydzień nic. Nie wiem, jak reszta chłopaków, ja przez dwa tygodnie na hali byłem ino roz. O ile nie brakowało mi ruchliwości, roweru, spaceru, o tyle nie czułem się pewnie pod względem kozła i rzutu. Na rozgrzewce wpadało, piłka nie uciekała, nie było paniki. Na rozgrzewkę zawsze wpadamy tam w ostatniej chwili. Ledwo zdążę się przebrać, wejdę na salę, zrobię kilka przebieżek, oddam góra 10 rzutów i już sędzia gwiżdże 3 minuty do rozpoczęcia. Potem pierwsza kwarta jest na rozbieganie. Kiedy my dopiero przyjechaliśmy, cała drużyna przeciwna już się grzała. Ale nie ma co się dziwić, to w końcu miejscowi. Załoga, o której już chyba pisałem. Jest tam mój trener i jeszcze trzech kumpli z ligowej drużyny. Ekipa mocna, doświadczona, z umiejętnymi zawodnikami, wiekiem porównywalna do naszej. Jak to mówi pewien były strongman, tanio skóry nie sprzedadzą. Zaczęło się dobrze dla nich, u nas nieskutecznie po całości. Można było się spodziewać po przygotowaniu i rozgrzewce, choć to nigdy nie wiadomo. Na przykład Staś – przyjechał na ostatnią minutę, gdy już rzucaliśmy wolne przed rozpoczęciem meczu, nie trenował w ogóle ostatnio, bo remontuje swoje wraz z koleżanką małżonką nowo zakupione mieszkanie, generalnie coś w tym sezonie powątpiewał w swoje dla nikogo wątpliwe zdolności, a teraz wszedł na bojo, palnął zrazu dwie trójki, jako jedyny wniósł coś do gry i przywrócił do niej nas wszystkich, bo było już na starcie 13:2. Z początku meczu taka przewaga to jeszcze nic nie znaczy, o niczym nie świadczy, ale zostaliśmy postawieni w pozycji goniącego aż do ostatnich minut. Z mojej strony pierwsza połowa to jakieś na pewno 1 na chyba 8 z gry, nic więcej. Ręka rozregulowana, rzuty niezdecydowane, rzuty najgorsze, bo takie, w których celność sam nie wierzyłem. Z łuku za 3 dałem takiego air balla, że można było uznać go za podanie. Staś krzyczał do mnie śmiejąc się na ławce, że to w obręcz trzeba. Mi akurat nie było do śmiechu. Im wpadało więcej, za 3 przede wszystkim. Dużo mieli takich akcji, że po naszej niezłej obronie trafili coś tuż przed sygnałem zegara, a to potrafi solidnie zdeprymować. Rozrzucali naszą strefę bezproblemowo. W drugiej połowie w końcu zacząłem coś trafiać. Wejścia pod kosz, rzuty z półdystansu, o pozycję nie było tak trudno. Jest u nich pewien łysy i agresywny, tępy z twarzy osiłek, co często nie potrafi się pohamować. Sam miałem z nim do czynienia i nawet napisałem o tym opowiadanie. Tym razem został sprowokowany, a o to bardzo łatwo, przez kumpla od nas. Poszło chyba o coś przy zbiórce, więc łysy popchnął go raz, za co dostał umyślny czy tam niesportowy faul, bo sprytnie zrobił to tuż obok sędziego, zatem jeszcze mocniej pchnął drugi raz, za co został wyrzucony z boiska. Stał jeszcze chwilę na nim i wytykając kumpla wskazującym palcem mówił groźnie „BĘDĘ NA CIEBIE CZEKAŁ!”. Widziałem lekki przestrach w oczach ofiary. Ten moment i zmiana obrony na swego trochę podziałały na naszą korzyść. Byliśmy coraz bliżej. Minęła skuteczność naszego defu, gdy silniejsi obwodowi zaczęli brać naszych małych na plecy pod koszem. Podwajanie i pomoc owocowały wolnymi pozycjami i stratą punktów. Szczególnie jeden gracz, z którym gram w 3ciej lidze i którego nazywam czołgiem, gdy bezpardonowo wjeżdża pod kosz, wykorzystywał swoją muskulaturę i fizyczną przewagę. To był ich dobry sposób, znowu odjechali na kilka punktów. Zbyt mało ćwiczymy razem, abyśmy potrafili unikać tych błędów, które powstawały na skutek ich poczynań. Wróciliśmy do strefy. Siedziało im i grali wyjątkowo dobry mecz. Punktowało równo wielu graczy. W samej końcówce, kiedy różnica wynosiła tylko dwa punkty na ich korzyść, mogli przegrać ten mecz na własne życzenie. Mniej więcej na minutę przed ostatnią syreną znowu jakieś spięcie pod koszem przez nas atakowanym. Sędzia jest blisko, daje faul obustronny, idzie pokazać to stolikowym. Ukarany zawodnik od nich jest tak wpieniony tym zajściem, że dogania sędziego i będąc za jego plecami łapie go za barki i zaczyna nim szarpać. Pierwszy raz widzę coś takiego. Śmieję się i cieszę, bo to tylko na naszą korzyść. Gość styka się z sędzią czołem, wygraża się, popycha, po oczach widać, że rozerwałby go ze złości. Oczywiście dyskwalifikacja. Podczas tej afery, gdzie koło sędziego zbierają się zbulwersowani albo chcący załagodzić sprawę, na boisko wbiega niewierzący własnym oczom organizator ligi i wymachuje rękami, że stop, że po zawodach, że tak być nie może. No co za mecz, a to tylko amatorka. Staś, pewny dziś i w formie, trafia dwa wolne. Jest remis i mamy piłkę z boku. Duża szansa, aby wyjść na prowadzenie. Tylko spokojnie. Piłkę dostaje Artur, człowiek, który kozłując widzi tylko parkiet i nic więcej. Z prawej strony penetruje do linii, jestem po słabej stronie i zbiegam na zero, aby ewentualnie mógł podać, ale ten z rozpędu nadziewa się na offensa! Nie wierzę! Ale dobra, jeszcze nic straconego, trzeba obronić. No i gramy, ich piła. Stoimy strefą 3-2. Rozrzucają po obwodzie, napięcie rośnie. Jestem akurat na dole, krzyczę, ile wlezie, aby nikt z obrońców nie pogubił szyków. Podanie dociera na zerowy kąt, obrońca nie dociera z ręką na czas i rzuca gość, który trafił dziś już zza linii dwukrotnie. Szukam najbliższego zawodnika, przyklejam się do niego, zastawiam, bo w tym momencie zbiórka to już nie przelewka, ale piłka wpada, kurwa, wpada do kosza. Bierzemy czas, pół minuty do końca. Możemy rozegrać całą akcję, trzeba trafić. Dużo podajemy i szukamy pozycji, rozrzucamy, ruszamy się – taki jest plan. Piłkę ze środka, stojąc przy stoliku, wybija Staś. Póki co nieważne, kto ją dostanie, i tak trzeba to rozegrać. Jestem na półskrzydle, myślę trochę podenerwowany, żeby w razie pozycji nie bać się rzucić, że być może na mnie spadnie ten ciężar. Artur jest najbliżej, piłka ponownie trafia do niego. Jest lekko, ale tylko lekko naciskany. I co? Startuje, robi pierwszy kozioł, a sędzia odgwizduje kroki. I były te kroki, naprawdę były, sędzia się nie pomylił. Ręce opadają, ale nikt nie ma do niego złowieszczych pretensji, choć każdy jest zły. Teraz oni biorą czas. Ustalamy, że nie faulujemy, bronimy to, że jeżeli wybronimy, nawet jeśli zagrają całe 24 sekundy, to mamy ich jeszcze z 6, aby trafić. Tylko, kurwa, mocno, chłopaki, mocno! I udaje się! Nie trafiają! Leci w kontrze z piłką koleżka, co ma najlepszą trójkę z naszej drużyny. Cały sezon mu siedziało, w nim nadzieja. Dobiega do linii, widzę to wszystko zza jego pleców, przepuszcza przed sobą rozpędzonego przeciwnika, który dał się nabrać na zwód, ma czystą pozycję, rzuca, piłka leci dobrze, prosto, ładnie, obiecująco i… nie trafia, odbija się od tylnej części obręczy będąc bardzo blisko celu. Następuje szybki faul, ale oni trafiają dwa wolne, a na zegarze może z 3 sekundy do końca, jest pięcioma dla nich, jest po meczu, przegrywamy. Cieszą się przeciwnicy, cieszą się czekający na swoją kolej potencjalni zwycięzcy mającego rozpocząć się za chwilę drugiego półfinału. Cieszą się, bo, myślę, wolą ich od nas w finale i cieszą się, bo tamta drużyna za te dyskwalifikacje zagra bez dwóch wysokich i znaczących zawodników. Wykonaliśmy dla nich kawał dobrej, czarnej roboty. Trafiliśmy w całym meczu tylko trzy trójki, a oni dziewięć. U nas powyżej dychy punktowało tylko trzech zawodników, u nich mniej więcej równą zdobycz miało aż sześciu. Naliczyłem sobie z 12 albo 14 punktów, w statystykach pomeczowych na stronie internetowej miałem ich 10. Jutro gramy o 3cie miejsce. Dla tego meczu odpuszczam wyjazd na kurs sobotę. Przed tym półfinałowym meczem dostałem smsa od Eweliny, koleżanki z osiedla, co studiuje i przebywa jak większość młodych reprezentantów mojego miasta poza nim. Pyta, jakie mam plany na weekend. Mieliśmy spotkać się już tydzień temu, ale się nie odezwała, gdy była w domu. Później okazało się, że to przez sprawy rodzinne. Byłem wyrozumiały. Odpisałem jej, że mam plany i że zapowiada się aktywnie, ale jeśli chce, to mam czas po 22giej dziś i jutro do 17ej. Czekałem już z torbą na transport, stałem na stacji paliw. Otrzymałem wiadomość zwrotną, że dziś nie da rady, bo już jest umówiona z koleżanką, ale może jutro, a za chwilę dosłała jeszcze taki tekst: „oj, jak dobrze mieć całe mieszkanie dla siebie, chociaż na jedną noc”. Zaśmiałem się tylko. Ona dość regularnie flirtuje ze mną, ale jest tylko mocna w gębie. Wie, że mi się podoba i że może liczyć na moją adorację. Często to wykorzystuje. Odzywa się, abym ją popodrywał, napisał lub powiedział gorący komplement, dowartościował ją. Co mogłem pomyśleć? Jawnie mi coś sugeruje. Błysnęło mi, że to może być miły wieczór, piękna noc. Piszę „kiedy i gdzie?”, bo nawet nie wiedziałem, czy jest tu na miejscu. I żeby można było pośmiać się trochę z kobiet, ona odpisała „dziś! ale to nie było zaproszenie. a może powinno?”. Tak więc tylko truje dupę, zawraca głowę, niepotrzebnie robi nadzieje. Staram się ją jakoś namówić, że powinno, powinno, bo jeszcze nigdy u niej nie byłem, a poza tym umawialiśmy się już dawno. Ale podobno nie ma szans. Wieczorem nie wie, o której wróci, pewnie w nocy. Dzwoniłem, nie odbierała. Dzwonię ponownie po meczu, kiedy jadę rowerem (na czas zawodów zostawiłem go u kumpla z drużyny) na osiedle. Mam jak spędzać wieczór, ale gdyby uszło się z nią dogadać, wiem, co wybrać. Odbiera już podpita, pyta, czy będę w mieście, bądźmy w kontakcie, napiszę, o której wrócę, jeśli nie dziś, to spotkajmy się jutro. W zasadzie to ja narzuciłem ten poranek mówiąc, że na pewno ma się mnie spodziewać. Przystała na to, jesteśmy umówieni. Nie do końca wierzę jej słowom. Ona myśli tylko o sobie, o własnej wygodzie, chce wyłącznie czuć zainteresowanie jak największej ilości mężczyzn. Ciężko jest jej pohamować się z flirtem, nawet jeśli ma chłopaka. Jeszcze niedawno go miała, nie wiem, jak jest teraz. Obawia się naszych relacji, bo mamy dużo wspólnych znajomych, a jednym z nich jest jej były, lecz ledwo go znałem, gdy poznawałem Ewelinę. Do dziś mam problem, jak to rozwiązać. Niby mógłbym, ale mnie to wstrzymuje. Niby mnie to wstrzymuje, ale mógłbym. Ona ma w nosie, że to jej były chłopak, bardziej nogi trzęsą się jej przed ewentualnym rozgłosem romansu. Ja miałbym wyrzuty, ale i tak ciągnie mnie do tego jakieś skurwielstwo. Jak widać, ma też chyba w nosie obecnego chłopaka. Nie umie się dziewczyna pilnować. Jak i ja – uzależniona od flirtu i łasa na czyjeś zainteresowanie. Ale chyba nie puszczalska, skoro tylko w gębie mocna. Zresztą nie mi oceniać ją i jej zachowania, nie rzucę kamieniem; a niech robi, co chce! Ustawiłem się z Gawełkiem. Był już po kilku piwach i lufkach. Kupił kolejne browki, ja miałem napój izotoniczny. Mimo porażki, czułem się dobrze po wysiłku. Rozmawialiśmy o rozlosowanych ćwierćfinałowych parach ligi mistrzów. Akurat PSG było drużyną przyprawiającą Gawła o największe obawy i pech chciał w przeciwieństwie do niego, że Chelsea na nich trafiła. A United na Bayern, i co! W przypadku Diabłów – nie mają nic do stracenia, więc nie skreślajmy ich tak od razu. Zjawiła się prosto po pracy Gawła dziewczyna, poszliśmy na szkołę. Pogadałem z nią chętnie, pochwaliłem jej pasujące do kurtki kolczyki, ona pół żartem/pół serio ponarzekała na Gawełka, który czynił przejażdżki na mojej kozie. Mieliśmy wszyscy możliwość pójść na urodziny kumpla wyprawiane tam, gdzie poker tydzień temu, ale oni zbierali się w miasto, a my nie byliśmy za tym. Ale życzenia złożyłem, przez telefon. Stamtąd przyszli do nas Smarkol i Wezyr, po wcześniejszych ustaleniach z Gawłem przynieśli ze sobą gieta. Postaliśmy w kółku, pośmialiśmy się tęgo. Smarkol to też jeden z bliższych mi ludzi, ale nasz kontakt znacznie stracił na intensywności, przez to chyba, że jesteśmy w innych miastach i nie dla nas budowanie oraz utrzymywanie więzi przez internet. Zrobiliśmy się sobie jacyś odlegli. A Wezyr jest dejotem, którego poznałem lepiej przez cykl jego imprez, spędzony czas i jakość naszych dyskusji. Doborowe towarzystwo. Poszły z dymem 2 baty. Nie wtrącałem się w nie za bardzo, ale jednak – po buchu przy kolejce, a było ich 5 rozłożonych w czasie. Wyobraźnia zaczęła nam działać podczas rozmów, a że to ludzie z poczuciem humoru i fantazją, to naśmialiśmy się zdrowo i cieszyłem się, że tak zgodnie przyszło nam spędzać czas. Nastrój dopisywał i miałem nad nim kontrolę. Nie musiałem wstydzić się własnego napizgania i chować przed ludźmi. Było delikatnie, „śmiechowo”, choć nie lubię tego słowa. Przy pożegnaniu wyrażaliśmy uśmiechy zadowolenia. Pierdoliliśmy dużo głupot tego wieczoru i dobrze mi z tym. Zostaliśmy z Gawłem. Zamówił dla siebie taksówkę pod bar, ale najpierw, usposobieni towarzysko, weszliśmy do środka. Piątek, czyli karaoke i tańce, biesiada z przewagą starszych osób. Ale są też Bebeto i Diego Lopez, proszę bardzo! Radośni, może podpici trochę, co zdanie słychać szczery i głośny śmiech. Stwierdzam, że zostaję. Wziąłem małą wodę, zdjąłem kurtkę, wyszedłem podczepić do słupa pozostawiony na zewnątrz rower. Pożegnałem przy tym Gawła, było już koło 1szej. Chcieliśmy pooglądać z chłopakami tenis, bo na żywo miał lecieć półfinał z Miami, ale pokazywali tylko powtórkę Nadala z Raoniciem bodajże. Diego proponował wyjście na jointa, ale odmówiłem. Zapytał, bo myślał, że byliśmy zajarać z Gawełkiem, gdy go żegnałem. Gadka się klei, żart wychodzi, posłuch każdy ma, lubię tych ludzi. Odzywa się Ewelina „i jak?”, „bar na osiedlu”, „to wpadnę”, „to dawaj!”, „mam towarzystwo”, „ja też”, „nie będę przeszkadzać?”. I stanęła mi przed oczami, gdy odpisywałem. Nawet dobrze, że miała przyjść z kimś. Koleżanki się przydadzą, skoro ja siedzę z dwoma chłopami. Poza tym oni się z nią nie znają, więc nie chciałem tak tylko w czwórkę. Ale przybyła z jakimś gostkiem, co nie przypominał mi jej chłopaka, choć tamtego ledwo kojarzyłem z widzenia. On pijany, a ona w dobrym wydaniu. Chyba spodziewała się innego grona, bo zaraz po przywitaniu powiedziała, że idzie do domu. Nachyliła się do mojego ucha, mam przyjść jutro, ale najwcześniej o 11ej. Gdy już poszli, napisałem żartobliwie, że ma się pilnować. Chłopacy dokończyli piwo, zbieraliśmy się. Ochroniarze spali z głowami na stole, jakby łyknęli coś wcześniej. Ewelina napisała, że partner jej zaniemógł, zaczął rzygać, a ona czuje się niewyruchana i z tego powodu wkurwiona. Nie ubarwiam, to są jej słowa. Odpisałem, że ma go przegonić i ja przyjdę. Będąc już pod klatką, żegnając się z Bebeto, poczułem brak roweru u boku. Ha, został pod barem! Wróciłem po niego, bo to na szczęście niedaleko. Przejechałem się pod jej okna, ciemno. Ma odezwać się, gdy wstanie. Rano jestem wolny, przyjdę punktualnie. Obudziłem się prędko. Niewyspany, przez to zły. Spałem z 6 godzin, ale to za mało po wysiłku i przy późnej porze zasypiania oraz lekkim skuciu. Tata przyjechał na weekend. Nie ma w zwyczaju zachowywać się cicho, gdy ktoś śpi, a denerwuje go, gdy ktoś śpi za długo. Niejednokrotnie celowo hałasuje, trzaska drzwiami i drzwiczkami, pogwizduje albo śpiewa wciąż te same melodie, idzie zdjąć czajnik z ognia dopiero po minucie gwizdania. Wciąż tak samo wszystko, od tylu lat, a ja zamiast nabrać dystansu, daję się na to nabierać i irytuję się coraz bardziej. To ranny, pracowity i nie potrafiący usiedzieć w miejscu ptaszek, niecierpliwy i kąpany w gorącej wodzie. Kiedy ja wstaję, on wraca już z zakupami. W sumie potrafi usiedzieć w miejscu, jest przecież kierowcą, ale jak sobie wbije coś do głowy, musi to być robione natychmiast, w innym wypadku nie skończy się nakręcać i myśleć o tym, co grozi wybuchem agresji i nieokiełznanych bluzgów. Przykładem niech będzie mycie naczyń po obiedzie: jeśli nie zrobisz tego zaraz po zjedzeniu, kiedy wolałbyś uczynić sjestę, zatruje ci duszę tekstami o tych naczyniach stopniowo ukazując słabnącą cierpliwość, aż w końcu bez słowa sam pójdzie je umyć robiąc z siebie cierpiętnika, a ciebie wpędzając w poczucie winy. Straszny nerwus. Widzę w sobie podobieństwo do obojga rodziców. Zjadam ze smakiem jajecznicę ze szczypiorkiem, którą tata przygotował. Nie gadamy za wiele, ciężko nam o wspólne tematy i zrozumienie w rozmowie. Tata mówi, że jestem „druga mamulka” i coś w tym jest. Ale czy można się dziwić? Od moich najmłodszych lat tata miał taki tryb pracy, że prawie w ogóle nie ma go w domu. Różnimy się mocno. Pewnie mu tego szkoda tak jak i mnie. Z jednej strony niby chciałby zmienić pracę i z dnia na dzień być na miejscu, ale – znając jego charakter – z drugiej strony pewnie wrósł w swoją kabinę i dobrze mu poniekąd w tym odosobnieniu z dala od kłopotów niezwiązanych z pracą. Ale to już bardziej małżeński problem. Ja powinienem jedynie kochać, szanować, dziękować za pracowitość i za to, że nadal mnie utrzymuje bez wypominania mi tego. Ale czego nam, dzieciom nie powie w oczy, to mamie spadnie na głowę. Temat rzeka, jak u większości rodzin. Z racji humoru, który mama zdążyła zauważyć i wytknąć, bo odnosiłem się nerwowo do wszystkich, nasłuchałem się, że jestem gbur, że mam humorki jak panienka, że znowu warczę albo się nie odzywam do nikogo, że znowu zamykam się w pokoju. Działali jak płachta na byka. Czułem, że mają rację w swojej gadaninie, ale dziś chciałem świętego spokoju. Poirytowany, drażliwy, opryskliwy, niecierpliwy, nerwowy, milczący albo krzyczący, zjebany. A wieczorem mecz, no ładnie. Trzeba było się ruszyć, opuścić ściany, wyswobodzić się. Wziąłem rower i pojechałem po zeszyt. Nowy zeszyt do tych zapisków, bo zostały mi 4 kartki. Codziennie sprawdzam, ile napisałem, porównuję z poprzednimi dniami, chełpię się ilością zatuszowanych kartek w pęczniejącym od tego zeszycie. Myślę, ile stron wyjdzie, gdy przepiszę to na kompa i ile stron byłoby w formacie książkowym. W markecie stoję, duszno mi, grymaszę, jestem niezdecydowany, wybieram długo. Zachowuje się, jakby miało znaczenie, w jakim zeszycie będę pisał. Niby w to nie wierzę, ale chyba oszukuję samego siebie. Ma być gruby, w kratkę, duży, z prostą, nie pstrokatą okładką, możliwie najtańszy z tej kategorii. Przebieram, szperam, wzdycham ciężko i nerwowo. Żaden mi się nie podoba, a jeśli już, to ten najdroższy. Ma jednolitą czerwoną okładkę, jest w kratkę, bez marginesów, formatu A4, 96 kartek. Oj, tak, w tym na pewno będzie tworzyć mi się lepiej niż w tym z upaćkaną kolorowymi wzorkami okładką – szydzę sam z siebie, ale i tak na niego się decyduję. To nie był łatwy wybór. Aby witaminami rozbudzić w sobie chęci do czegokolwiek dziś, kupuję jeszcze sok z marchwi. Moją złość potęguje fakt, że jest już po 11ej, a Ewelina milczy. Gołosłowność to szczególnie nietolerowana przeze mnie cecha. Jak mogę być zły i jednocześnie cierpliwy? Dzwonię do niej! Nie odbiera. Cóż, zawiozę zeszyt do domu i zmieniam plany, ale na nią jestem wściekły. Jadę, wkurwiony hamującym mnie wiatrem, zobaczyć w plener, jak chłopaki, w tym Gaweł, będą malować. Z wiatrem podczas jazdy rowerem mam tak, że w którą stronę bym nie jechał, to ten zawsze wieje mi w twarz. Też kiedyś malowałem, tak poznałem się z Gawłem. Jednak sam chyba mogę nazwać się sezonowcem. Przeszło mi wraz z zerwaniem więzadła w kolanie. Postawiłem kilka bomb i legali. W doborze miejscówek byłem śmielszy od miejskiej konkurencji, tej na wolności. Teraz nawet nie projektuję, jedynie jakiegoś taga skreślę, a Gaweł ubolewa, bo dwuosobowe crew się rozkruszyło. Kacza crew. Stoję w słoneczku, bo poza wietrzyskiem jest cacy pogoda, przyglądam się tym lepszym i gorszym pracom. Podśmiewam się z typa, co maluje obok Gawła, bo robi to od wielu lat, a projekty wciąż te same. Potrafi namalować dwa identyczne wrzuty obok siebie. Maluje szybko, jakby od niechcenia, bez pasji, byle by było. Idzie na ilość, nie na jakość. W sklepie, bo chcę wodę, zagaduje mnie dziewczyna, co stoi na promocji z chipsami. Mówi prawie bez ustanku, a ja słucham jej z łagodnym uśmiechem na ustach, przedstawiam się, przechodzimy na ty. Opowiada o sobie, a gdy pytam o plany na wieczór, z odpowiedzi wynika, że spotkamy się w tym samym klubie. Daję jej spokój, bo podlatuje ochoczo do klientów. Nakręcona na każdą rozmowę, a ja przez chwilę pomyślałem, że to moje przybycie tak wpłynęło na jej gadatliwość. Wmawiaj sobie częściej, amancie. Tyle ją widziano. W punkcie obok zaliczam nietrafione zdrapki. Tak mi się chce pić, że prawie całą mineralkę obalam duszkiem. Wziąłem Gawłowi bułkę, położyłem na murku. Chwila nieuwagi i bułka należała do wrony. Podbił do nas gość i przedstawiał się jako Rumak. Na wstępie uprzedził, że jest na zejściu i może nas zagadać. Nie trzeba było go słuchać, wystarczyło stać obok. Źrenice jak główki od szpilek, oczy otwarte szeroko. Mieszka nieopodal, ponad dwie godziny temu wyszedł z domu na chwilę do sklepu tylko. Usta ma tak białe, suche i zniszczone, jakby z miesiąc nie pił. Oblizywanie się nie pomaga. Tarka o tarkę. Wydziarany na szyi i twarzy, szczątki jednego ucha, nos płaski. Opowiadał o czasach i ludziach, nie znałem nikogo, a był może z 5 lat starszy. Przewijał najdrobniejsze szczegóły. Nie mógł przestać, przykleił się na dobre do czasu, aż zmywała się ostatnia osoba. Momentami gadał nawet ciekawie i niegłupio. Treść jego opowiadań to jedna wielka życiowa rozpierducha. Patrzę w telefon, sms: „Dzwoniłeś”. Ani znaku zapytania, ani nic, obojętność, brak poczucia winy. „No, bo miałem przyjść przecież”. Robię z siebie głupka, że w ogóle odpisuję, ale chyba szukam zaczepki. Kiedy tnę ścieżkami rowerowymi, odpisuje, że dopiero wstała i wyłoniła się na powietrze. Docieram do domu w sam raz na obiad. Jest tata, są kluski. Kapusta kiszona, mleko. Siadam do stołu i piszę do Eweliny „suka z Ciebie” pierwszy raz zwracając się w ten sposób do kobiety. Nagrabiła sobie. Po posiłku chcę się zdrzemnąć, przyda się przed meczem. Kładę się w dużym pokoju, aby domownicy nie przytykali, że już idę do siebie. Dostaję smsy „słucham?”, „czym sobie zasłużyłam na tak piękne wnioski?”, „halo”, nie odpisuję. Robi mi się słodko, odjeżdżam, ale co z tego, skoro w tym momencie tata siedząc dwa metry ode mnie zaczyna piłować jakiś pojemnik z zadowoleniem robiąc hałas na całe mieszkanie. Wystrzeliłem z kapany wściekły, a tata się śmieje i cieszy. Sam chciał, idę do siebie. Włączam komputer, znajduję Ewelinę w sieci i cisnę jej długo, soczyście, wulgarnie, szczerze, bez ceregieli. Koniec dobrego. Koniec robienia mnie w chuja. Zacznij być konkretna, nie rób z gęby dupy, nie truj dupy i przestań zawracać głowę. Zastanów się nad słowami, dotrzymuj ich, zamieniaj w czyny. Odzywaj się nie tylko wtedy, kiedy potrzebujesz podniet i adoracji albo zaprzestań w ogóle. W ten deseń. Trochę się tłumaczyła, przyznała rację, przepraszała, ale stwierdziła też, że przesadzam. Nic na mnie nie podziałało. Koniec dobrego. W takim nastroju wybierałem się na mecz. Z jednej strony to nawet dobrze, może gra będzie agresywna. Pakowałem się od razu na 2 dni. Miałem zamiar po meczu kończyć sezon z chłopakami w którymś z klubów, a stamtąd, przy okazji korzystając z przesunięcia zegara o godzinę do przodu, nic nie śpiąc bezpośrednio iść na pociąg o 5:04, aby ruszyć na kurs, z kursu wrócić do Remka, tam obejrzeć pierwszą ligę i wieczorem spotkać się z Julią, ostatnim pociągiem wrócić do domu. Ambitny plan, w którego zrealizowaniu miał mi pomóc fakt, że nie piję. Zanim wyszedłem z domu, zostawiłem Julii swój numer telefonu, czy tego chce, czy nie. Nie będzie mnie już przy komputerze, a musimy się jakoś skontaktować, odnaleźć. Odezwała się, kiedy czekałem na Stasia. Wynikało z naszej wymiany, że o ile ona wyrobi się z czasem, uda nam się zobaczyć na godzinę lub dwie. Remontujący całymi dniami Staś spóźnił się i na mecz dojechaliśmy możliwie najpóźniej. Aby nie tracić na czasie, w szatni, kiedy on zajął tron, ja wyszczałem się do zlewu przy prysznicach. Ludzie kładą tam swoje ręczniki, gdy się kąpią. Drużyna przeciwna to też od nas, same znajomki. Jeszcze z dwa sezony temu część tej załogi grała z nami. Ale nie każdemu pasuje panująca u nas atmosfera, o czym już wspominałem. Ich lider to Szymon Langus, zawodnik, z którym spędziłem sezon w 3ciej lidze. Wysoki, dobrze zbudowany, inteligentny gracz ze świetnym rzutem, jak na swoje warunki fizyczne. Razi rzutem za trzy, trafia z 9 metrów. Przy rzucie piłkę usytuowaną ma bardzo wysoko, więc nie widziałem, żeby ktoś kiedyś go zablokował. Jego grę przyhamowały problemy z plecami i achillesem. Latka też lecą nieubłaganie. Poza nim chłopaki mają w swoich szeregach jeszcze Fugiego. Wyższy od Langusa, ale kościsty, chudy nieprzeciętnie. Przez tę niedowagę kołysze się na własnych nogach, jest niestabilny, więc można go przepchnąć mimo wszystko. Czynnikiem osłabiającym jego grę jest też panika, rozgorączkowanie i brak większego ogrania. Ale i tak zrobił duże postępy, nauczył się kilku podkoszowych podstaw i manewrów, bardziej wierzy w swoje umiejętności. Z nim grałem w tym sezonie w 3ciej, ale że to jego debiutancki sezon, a w sumie jest już po 30stce, dostawał tam bardzo mało minut, aż w końcówce – tłumacząc się pracą – przestał jeździć na treningi. Rozumiem go. Mecz miał być łatwy. Na poziomie, ale ze zdecydowaną naszą przewagą. Przynajmniej tak wyglądało to w rundzie zasadniczej. Wygrywaliśmy spokojnie po fajnych, koleżeńskich meczach. Lubię ten zespół. Nie pozwalaliśmy Langusowi rozrzucać się za 3 i jakoś to szło. W końcu mamy personalnie lepszą i bardziej doświadczoną ekipę, a nie ludzi zebranych z zakładu pracy plus kilka nabytków. Jak na takie możliwości, i tak fajnie grali. Dotarli przecież do walki o brązowy medal. Tym razem przebieg miał się inaczej. Wynik utrzymywał się wyrównany. Znowu komuś wpadało, a nam nie. Od nich prawie każdy miał tzw. „dzień konia” albo – jak to w swoim rodzaju rzekł kiedyś jedyny w swoim rodzaju prezes pewnego klubu – „dzień meczu”. Była pozycja, był celny rzut. Zbliżał się dźwięk syreny, czas do rzutu – wpadło. Szliśmy punkt za punkt i nie mogliśmy uzyskać przewagi. Trafiali z obwodu, a Langus był tego przodownikiem – swoimi shotami z daleka wywracał siatkę na lewą stronę. Reszta mu wtórowała. Dodatkowo dużo zbierali po naszych i swoich niecelnych ponawiając akcję w ataku. Brakowało nam skuteczności i sposobu na grę. Wyglądało to tak, jakbyśmy wypalili się na najważniejsze mecze sezonu. Grałem od początku i jedyną zmianę dostałem w czwartej kwarcie. Czułem, że przyda mi się odpoczynek, bo przestawałem cokolwiek wnosić do gry. Rzuty, które oddawałem… wszystkie były od siebie inne. Ale i tak prezentowałem się lepiej niż wczoraj. Miałem sporo asyst. Czasem odpowiednie podanie sprawia mi większą pociechę niż zdobycie kosza. Cieszę się, że mam przegląd boiska i wyczucie. Kiedy schodziłem, przegrywaliśmy siedmioma i głowy trochę zaczęły opadać. Wiedziałem, że mam tylko odsapnąć i przyszykować się na ostatnie minuty. W tej sytuacji zostanie na ławce to wygodne uciekanie od odpowiedzialności. Przebieg końcówki, tylko że bez awantury i fauli dyskwalifikujących, wyglądał podobnie do naszego wczorajszego półfinału. Pod moją nieobecność na parkiecie chłopaki podgonili wynik. Pojawiłem się z powrotem. Artur zrehabilitował się za wczoraj i akcją 2 plus 1 wyprowadził nas na prowadzenie 71:70. Swoją drogą – nie chciałem być w jego skórze dnia poprzedniego. Zostało niewiele czasu. Jeśli obronimy, oni będą faulować, bo moglibyśmy grać do końca. Wychodzę z łapą do Szymona, nic sobie z tego nie robi, rzuca, ale nie trafia. Zbieram, bo piła leci w moją stronę. Chowam ją, trzymam, kozłem uciekam od obrońców. Jest faul, są rzuty. Cały sezon w tej hali tablica jest łaskawa i przyjmuje wszystko. Wystarczy rzucić prosto. Śmiem twierdzić, że obniżyłby się poziom ligi, gdyby zmieniono kosze – głównie tablice. Ja zawsze lubiłem, jak Duncan, korzystać z pomocy deski, szczególnie z półdystansu na 45 stopniach bądź osi boiska, więc w to mi graj. Ani razu osobistych nie rzucałem tu czysto. Wolnych, przepraszam czepialskich. Nawet trójeczka wpada tu ochoczo o desunię. Staję na linii, ważny moment. Mówię sobie: łokieć prosto, zamknij nadgarstek, zostaw rękę. Skupiam się wyłącznie na rzucie. Jestem spokojny, ale istnieje obawa, że klasycznie kiedy trzeba to nie trafię. Przez całą „karierę” nie jestem asem z linii rzutów wolnych, a powodem tego jest głowa reagująca na otoczenie. Chyba że – tak jak teraz – tablica jest oddaną pomocnicą. Trafiam pierwszy, słyszę: PODEJDŹ BLIŻEJ! z trybun, uśmiecham się do tego, co to krzyknął i z dedykacją dla niego trafiam drugi. Względny spokój, bo teraz mogą ewentualnie doprowadzić do remisu. Cały mecz trafiali, ale końcówka im się posypała. Znowu po ich niecelnym piłka wpada w moje ręce, znowu jestem faulowany, znowu udaje się przycelować o szkiełko. Wczoraj pięcioma w tubę, dziś tyloma do przodu. Napawa mnie zadowoleniem spokój i pewna ręka przy tych wolnych. Naliczyłem sobie z 14 pkt, a w statsach widnieje 18. Byłem pierwszym strzelcem. W sam raz na ostatni mecz sezonu. Zaraz po mnie Staś, który ponownie ratował swoją dyspozycją z dystansu i nie tylko, z 17oma punktami. Finał zgodnie z przewidywaniami wygrała drużyna broniąca tytułu. Mecz był nudniejszy od naszego. Dostaliśmy ładne brązowe medale, a Zwierzak od nas został wyróżniony statuetką jako odkrycie sezonu. Z okazji wieczornego spotkania kończącego sezon dostałem od mamy przyzwolenie na chlanie. Moim argumentem była niechęć do siedzenia o suchym pysku wśród pijących, a zanosiło się na sute dawki. Matczyna litość, wszystko dla dobra synka, niech pije, skoro ma mu to pomóc odnaleźć się w towarzystwie i nie czuć alienacji. Zacząłem tak: „dobra, mamuś, masz ostatnią okazję na przyznanie mi dyspensy”. Tatę wprawiłem w osłupienie. Kiedy z zadowoleniem zadzwoniłem do rodziców następnego dnia z informacją, że nie piłem, tata nie chciał uwierzyć, a mama wyrażała dumę – czasem jej się zdarzy. Nie skorzystałem. Coś mi mówiło, że nie mam tego robić, bo przegram zakład sam ze sobą, a chwilowe upojenie zamieni się w wielodniową udrękę i kwestionowanie siły własnej woli. Opiłem się gazowaną wodą. Chłopaki brali piwo, o wódce nie było mowy, kilku zmyło się szybciej, zatem skończyło się na spokojnej posiadówce. Warto tam było przyjść chociażby dla wzbogacenia doznań wzrokowych. Dziewczyny przychodziły wyłącznie seksownie i kuso wystrojone, zupełnie bezwstydnie niekiedy. U niektórych z nich, jeśli nie u większości, ubiór, makijaż oraz podciągnięta tym uroda to atuty maskujące braki na pozostałych płaszczyznach złożoności człowieka. Ich wygląd to pułapka. Facet się lisi i mizdrzy, a te tępe strzały budują swoją przewagę. Patrzyłem na nie z przyjemnością, ale zagadywać nie miałem zamiaru. Chłopaki wzdychali z ruchliwym karkiem, jak stare już są ich żony. Obserwowałem parkiet, lecz nie tańczyłem. Na trzeźwo umiem tylko udawać taniec i karykaturować siebie, stroić wygłupy. Ubzdryngolony natomiast potrafię być królem parkietu i otrzymuję pochwały, że mam poczucie rytmu. Kusiła obecność tańczących dzierlat, żeby wejść w ten wir, ale nie wyszłoby mi to na dobre, nie czułem się. Przyglądałem się pewnej dziewczynie, którą widziałem wcześniej w tej firmie telemarketingowej. Tańcem dodała swojemu ciału kilku punktów do i tak już wysokiej noty. Miałem wrażenie, że ona też co jakiś czas spogląda na mnie. Chciałem do niej podejść, miałbym o czym gadać, jak rozpocząć, ale cały czas otoczona była koleżankami i przemieszczały się w grupie, więc nie miałem okazji, a nie byłem na tyle śmiały, aby czapnąć ją za przegub i odciągnąć od towarzystwa. Skończyło się na enigmatycznym patrzonku, którego braku rozwinięcia było mi szkoda. Ciekawe, jakie były jej odczucia. Stasiowi, wychylającemu z apetytem raz po raz małe piwa w nieokreślonej ilości, zachciało się koniecznie zwiedzić jeszcze inny lokal, znajdujący się bardziej w centrum. Mi to nie robiło różnicy, mogłem się wybrać, byle zdążyć na pociąg. Pomeczowe zmęczenie dawało znać o sobie. Ale nie tylko mi bezczelnie darła się papa od ziewania. Zarażały mnie tym dwie panie przy stoliku naprzeciwko, które parokrotnie przedrzeźniałem tym gestem. Wódka zaczerwieniła i zmrużyła im oczy, uśmiechały się błogo i bezwiednie. Zbliżała się 4ta rano, już po przesunięciu wskazówek. Czułem, że dobrze robię nie pijąc, mimo zielonego światła. W taksówce Staś opowiedział kawał. Facet trafia do zagranicznego kraju, zaraz z dworca biegnie na autobus, ten mu ucieka, on pędzi na taksówkę. Taryfiarz przedstawia mu się jako Dżigit i ma tendencję do niemiłosiernego zapierdalania. Przerażony pasażer chwyta się, czego może i siedzi czujnie. Skrzyżowanie, czerwone światło, a Dżigit pełna pizda przez środek. Facet krzyczy roztrzęsiony, co jest grane, że skrzyżowanie, czerwone światło, a my jedziemy, co jest!? Spokojnie, ja jestem Dżigit, nic się panu nie stanie. Następne skrzyżowania, kolejne czerwone światła, a oni rura przed siebie, bez oglądania się na boki. Facet panikuje, wyzywa, klnie, chce wysiadać, ale Dżigit go uspokaja, że może czuć się bezpiecznie i nie musi się martwić. Jadą dalej i dla odmiany przy zielonym świetle na skrzyżowaniu Dżigit daje po hamulcach, a pasażer przez tę nagłość prawie wypada przez szybę. „No, co pan odpierdalasz! Nie rozumiem! Jak czerwone, to zapierdalamy. Jak zielone, to pan się zatrzymuje! Kurwa!”. Taksówkarz na to: „a jakby jakiś Dżigit jechał?”. W pubie, do którego przybywamy już tylko we trójkę, zamykają i wyganiają coraz to mniej taktownie. Pozostała garstka osób, na wpół śpiących. Leci Dżem i część z nich śpiewa od początku do końca z Ryszardem, nie Peją. Spocone, czerwone ryje z żyłami na wierzchu. Przez te śpiewy jest lekko sentymentalnie. Tańczy jakaś para, ochroniarz powoli stawia krzesła na stół. Chłopaki biorą po piwie, ja pasuję. Po co mi kolejna woda? Stoimy w przejściu, milczymy, przyglądamy się. Jest tu jedna dziewczyna, co gwarantuje, że zajrzenie do tego miejsca nie było taką wtopioną decyzją. Jest wysoka, ma kręcone włosy, z których wystają z trzy dredy, bluzkę odkrywającą plecy, ukazującą czarny stanik pociągający swoją przezroczystością, a na nogach, nogach długich, równych i kształtnych dżinsy mocno opinające jej duży, bardzo krągły i wypukły tyłek. O, tak, tył miała przedni. Nie jeden pewnie kazałby jej schudnąć, tak sobie myślałem doceniając jej walory, których sama znała wartość na pewno. Zagadała do nas, że fajni, wysocy, ale chyba była z chłopakiem, bo obtańcowywał ją pewien gościu, a ona piła jego piwo. W końcu nas przepędzono. Staliśmy na Rynku przyglądając się remontowanym torom tramwajowym, żegnaliśmy Artura, który ubolewał, że nie dali mu piwa na wynos. Z baru wyłoniła się omawiana wyżej i zagaiła z odległości kilkunastu metrów, że szkoda, iż nie mogła nas bliżej poznać, bo lubi wysokich ludzi. Z braku laku i pośpiechu, a ja z jakimś przeczuciem, podeszliśmy bliżej. Okazało się, że tamci to jej kuzyn i brat. Zainicjowałem przedstawienie się, Natalia. Wyrażała sobą dużo i można było czytać między wierszami. Łaknęła bliskości, łatwo nawiązywała kontakty. Nie umiałem zinterpretować, czy ona zawsze daje takie znaki, czy faktycznie chodzi akurat o mnie. Sporo dowiedziałem się przez ten krótki czas i zostałem zauroczony. Poczułem się jak młodzian, który właśnie ma się świetnie, bo w towarzystwie wyczuwa zainteresowanie u tej dziewczyny, która jego interesuje również. Czyniła śmiałe kroki i wychodziła z inicjatywą, co zdecydowanie dobrze na mnie działa. Chętnie przespacerowałaby się z nami, ale musi bezpiecznie odstawić do domu pijaną męską część rodziny, na czym nad wyraz jej zależało. Kuzyn trochę fikał, ale był niegroźny, jednak psuł moją koncepcję. Cholernie chciałem uzyskać kontakt, numer do tej dziewczyny, a w towarzystwie było mi o to głupio i niezręcznie, brakowało sytuacji sam na sam. Gdy podjechała po nich taksówka, co i tak trochę przeciągnęliśmy, ku zaskoczeniu przytuliła się i poczułem przez ułamek sekundy jej dłoń przy swojej. Mimo tego wciąż brakowało mi pewności. Odjechali, a mi zrobiło się smutno. Nawet Staś zauważył, że coś było na rzeczy między nami. Idąc w stronę dworca tłumaczyłem sobie, że nie ma co żałować, bo ona i tak wspominała, że jest tu raz na ruski rok. Narobilibyśmy sobie przykrości tylko nie mogąc sprostać barierze odległości. Wywiało ją o jakieś 130 km. Wybywa stąd tyle osób, że zaczynam postrzegać to jako pójście na łatwiznę. Staś rozprawiał o remoncie, ja dumałem, przytakiwałem, milczałem. Mieszka niedaleko dworca, odprowadzę go pod klatkę i pójdę na pociąg. Miasto opustoszałe, śpiące, ciche, ujmujące światłami latarni i wilgotnymi od deszczu ulicami, działające refleksyjnie, o tej porze dające poczucie odrębności. Coś chciało, los się uśmiechnął, dał znak, że będąc już blisko celu spotkaliśmy całą ich trójkę pod jednym z bloków. Pijany kuzyn nie chciał jeszcze iść do domu. Natalia była poirytowana sytuacją, zmęczona, śpiąca, zła na okoliczności. Stał z nimi gruby facet, przedstawił się jako Chrust i wyglądał jak dorosłe dziecko. Nie wiadomo, skąd się wziął o tej godzinie, ale był na rodzinnym terenie. Przypominał włóczykija i coś wesoło mu było. Zagadywał i zakrawał na lekko niepoważnego. Z pobrania numeru znowu nici, nie w tym jej stanie, a tym bardziej, że powiększyło się grono. Zbliżała się 5ta, należało się pożegnać. Zrobiliśmy to miło, choć prędko. Na więcej brakowało sił. Półprzytomny kupiłem bilet u pani konduktor, uwaliłem się na końcu wagonu i padłem niczym zemdlony. Spałem przy każdej przesiadce – z pociągu w autobus, z autobusu w pociąg i ponownie w pociągu. W samochodzie też spałem. Przez wielokrotne próby wybudzenia najebanego kumpla spóźniliśmy się na zajęcia. Tym razem zaczynaliśmy od hali. Przebraliśmy się i z naszej samochodowej piątki pojawiłem się pierwszy na parkiecie, co przypłaciłem dostaniem zjebów za brak uszanowania dla trenera i znajomości zegarka. Ja, który się nie spóźniam, ja, który pilnie wykonuję trenerskie polecenia. Trener zaskoczony był poziomem naszej grupy, negatywnie. Myślał, że wszystko umiemy, a tu nawet krzyżówka sprawia kłopoty. Ćwiczyliśmy banały, aby oszczędzić jego nerwy. Dobry z niego orator i dzień zajęciowy skupił się na tym, że bardzo rozwlekle i do przesady szczegółowo jak na brak bliższej znajomości opowiadał nam o sobie. Wywnioskowałem, że to fanatyk na punkcie życia, samego siebie, no i koszykówki, choć sam był piłkarzem. Cechował go spory dar motywacyjny. Mimo że gadał dużo, logicznie i inteligentnie, trochę narcystycznie, musiałem wspomóc się kawą podczas wykładów, bo głowa bujała się nieprzyzwoicie. Krzychu, jeszcze pijany, spał w najlepsze i nic nie robił sobie z tego, że leży z łbem na blacie metr od trenera. W drodze powrotnej, hm, spałem. Byłem wstępnie umówiony z Remkiem, ale ten wyjechał na weekend chlać za miasto i jeszcze nie wrócił. Delikatnie dałem mu poznać moje wkurwienie na jego brak dotrzymania słowa. Rozłączyliśmy się w nieporozumieniu. Na wieczór umówiłem się z Julią, znalazła czas i chyba jednak była trochę ciekawa mojej osoby. Miałem ją spotkać gdzieś na trasie, lecz w moim kierunku szło tyle osób, że zacząłem obawiać się, że jej nie rozpoznam. Wlepiałem twarz w idące pojedynczo dziewczęta, żadna z nich nie była podobna. W końcu wypatrzyłem ją z daleka i już byłem pewien. Tym razem jej usta nie były już takie czerwone, a naturalne. Zdawały się miękkie i delikatne, w przeciwieństwie do ich właścicielki. Na spacer nie było szans. Podstawa nie leżała u mojego zmęczenia i zmarnowania, tylko u jej wyraźnej awersji do jakiegokolwiek wysiłku fizycznego. Wykpiłem fakt, że w związku z chęcią pobiegania najpierw kupiła sobie do tego super buty. Nie chciałem być uszczypliwy, mimo że ona prawie wyłącznie w ten sposób odnosiła się do mnie, ale zawsze wyśmiewam ten styl pseudo sportowców, co wpierw idą do sklepu po sprzęt zamiast realizować zamiary. Nic innego jak w chuj sprzętu – nic talentu. Chyba się powtarzam. No i łapię się właśnie na tym, że podobnie można pomyśleć o moim podejściu do pisarstwa, bo jakość długopisu i zeszytu to często kwestie decyzyjne. Poszliśmy, z racji jej statusu, do studenckiego baru. Ona wzięła piwo, a ja napój gazowany i już wypadałem sztywniacko. Czułem się tak podczas większej części spotkania, ponieważ Julia mało kiedy odpowiadała poważnie albo reagowała zainteresowaniem na którykolwiek z moich wywodów. Płaciliśmy osobno, tak być powinno, bez szemrania. Podobała mi się, racja. Uroda naturalna. Szczupłe ciało, szykowny styl ubioru, interesująca prezencja. Bystrości ani poczucia humoru jej nie brakowało, mimo to nadawaliśmy na innych falach. Docinaliśmy sobie przez całe spotkanie. Może z trzy razy powiedziała coś naprawdę od siebie. Studentka po całości, a ze mnie studenta nie było nawet kiedy nim byłem. Zawsze też szydziłem z tych klasycznych studenckich trybów życia, a to był właśnie jej żywioł. Pośmialiśmy się, trzeba przyznać, ale musiałem ciągnąć ją za język. Jej ironiczne i pogardliwe uśmieszki podczas moich kwestii tylko zbijały mnie z tropu. Mogłem żartować do oporu, ale chciałem zachować w tym szczerość i poznać się bliżej. Mój brak sił odejmował mi werwę i pewność siebie. Następowały momenty krępującej ciszy. Nie wiedziałem w końcu, na czym stoję. Czy idzie dobrze i odbijanie szyderczej piłeczki działa na korzyść, czy dziewczyna ma mnie za spiętego i nazbyt chętnego do nawiązania relacji jegomościa. Moja fizjonomia też musiała być odpychająca. Czułem worki pod oczami i uwydatnione zmarszczki mimiczne. Ona jeszcze przed spotkaniem zapowiadała, że możemy pożreć się i rozejść już po piętnastu minutach. Skoro ona rzucała same niepoważne teksty, uznałem, że najwłaściwiej będzie pokonanie jej w tym. Różnice pomiędzy nami pojawiały się raz po raz. Po jakichś dwóch godzinach musiałem zbierać się na pociąg, jej również już się spieszyło, czekała ją jeszcze jakaś internetowa konferencja ze współ studentami i w ogóle celowo podkreślała, że chętnie już sobie pójdzie. Dla wprowadzenia rozgardiaszu przytuliła się do mnie na przystanku i odwróciła się uśmiechnięta, gdym wsiadał do autobusu jadącego na dworzec. Chciałem jakoś smsowo, jadąc koleją, zwieńczyć to spotkanie, dać znać, jednak że bycie miłym chyba nie było w jej guście, to sarkastycznie życzyłem wyspania się, aby miała siły na poranne bieganie. Nie odpisała. Następnego dnia, a więc w poniedziałek, wieczorem napisałem jej, że prawdopodobnie będę jeszcze w tym tygodniu w jej okolicach, bo mam coś do załatwienia, i zapytałem wobec tego, który z dni najbardziej by jej odpowiadał, aby się spotkać. Odezwała się po dwóch dobach, że sorki, że dopiero teraz odpisuje, nie mam brać tego do siebie, ale nie zobaczymy się już, ona obecnie żyje wyłącznie uczelnią i nie ma głowy do bliższych znajomości. Nawet nie wgłębiałem się w interpretację. Siedziałem akurat w barze i oglądałem ligę mistrzów. Odpisałem natychmiast „jak chcesz, luz”. Nastąpiło to w prima aprilis i później zastanawiałem się, czy nie warto było najpierw zapytać, czy sobie żartuje z okazji dnia. Mniejsza z tym. Najwidoczniej, jak to skomentował Remek, nie spodobałem się jej. Aż tak mnie to nie zmartwiło, bo miałem już atencję, i to niespotykaną!, u kogoś innego. Po długotrwałych, czyli kilkudziesięciominutowych, poszukiwaniach odnalazłem w internecie Natalię. Udało się to po wpisaniu jej obecnej lokalizacji i ukazaniu się zgodnego z faktami kierunku studiów. Napisałem otwarcie, że jak człowiek chce, to sobie poradzi i że bardzo chciałem wziąć od niej numer, lecz było mi głupio w licznym towarzystwie. Jej odpowiedź wyrażała zachwyt i chęć kontynuacji. Szybko związaliśmy się tą internetową relacją. Potrafiła wyciągnąć mnie z łóżka i wówczas siedzieliśmy do 4ej rano uśmiechając się w monitor. Niby kontakt, którym gardzę, drugo, trzeciorzędny, niewłaściwy, a doznawałem emocji. Pisaliśmy uczuciami. Oboje pisaliśmy to, co druga osoba chciała przeczytać, uzupełnialiśmy się każdą myślą i zdawaliśmy się być bardzo do siebie podobni. Zwierzaliśmy się z najskrytszych i najbojaźliwszych odczuć, co zyskiwało aprobatę i powodowało niedowierzanie w to, co następuje. Tak, dużo flirtuję i jest ze mnie pies na baby, przecież nie da się ukryć, ale tu, sądziłem, trafiłem na złoto. Natalia robiła na mnie rewelacyjne wrażenie swoją osobą, chęcią czułości i słowami o działaniu na jej serducho. Numer telefonu dała mi z przyjemnością, więc pisaliśmy do siebie przez cały tydzień, utrzymując stały kontakt i będąc przy tym partiami nie do zastąpienia. W pewnym momencie uważałem, że chyba mam dziewczynę, że chyba przyjdzie mi się zakochać, jeśli tak dalej pójdzie. Przysyłała zdjęcia, zadawała pytania, które i ja lubię zadawać. Chciała poznać do granic możliwości i tak samo chciała dać się poznać. Pisałem jej, że będzie musiała uszczypnąć mnie podczas spotkania. Flirt, choć delikatny i ostrożny, bez pośpiechu i perwersji, kwitnął w najlepsze. Nie mogłem doczekać się spotkania, a Natalia chyba też, bo stwierdziła, że przyjedzie specjalnie dla mnie wyłącznie na piątkową noc. Co prawda jest również umówiona na spotkanie ze starymi znajomymi, których tak bardzo chciałaby i musi wyściskać, ale chętnie widziałaby nie na nim u swojego boku i to ja jestem głównym powodem jej przyjazdu. Na początku tygodnia, zaraz w poniedziałek, w ostatni dzień marca, bo okazało się, że nie do końca tygodnia, a do końca miesiąca mieli się odezwać, zadzwonili do mnie z call center z decyzją o pozytywnie rozpatrzonej kandydaturze. Czy nadal jestem chętny? No jestem, jestem, ale nie było we mnie szczególnego entuzjazmu z tej okazji. Na tę wieść rodzice ucieszyli się bardziej ode mnie. Rynek pracy funkcjonuje tak, że dostaję robotę tam, gdzie najbardziej nie chciałem pracować. Nie po mojej myśli jest okłamywanie i wciskanie komuś niekoniecznie chcianego produktu wyłącznie dla pieniędzy. Ale wyłącznie dla pieniędzy, no i godzin, korzystnych dni tej pracy, zdobędę się na pójście w te tryby. Muszę się spłacić niektórym, więc pod tym względem poczułem spokój. Leciutko zeszła ze mnie presja i poczułem pewność, że będę mógł rozliczyć się w terminie. Mam czekać na kolejny telefon, to umówimy się na spotkanie, aby dogadać szczegóły zatrudnienia. Mogłem śmielej patrzeć w oczy tym, którzy pytają, czy pracuję, ale jakoś wstydliwie jest przyznawać mi się, że jestem telemarketerem. Ten wstyd mówi sam za siebie, jak bardzo zajęcie, na którego wykonywanie za pieniądze otrzymałem szansę, nie znajduje prawidłowego miejsca w moim światopoglądzie. Tłumaczę sobie, że praca jak praca, a warunki korzystne przecież. Jednak jestem na tyle myślący, aby kwestionować to nawet mimowolnie. Przy ich pierwszym telefonie nie odebrałem. Po pierwsze, myślałem, że już minął czas na odzew, po drugie, tak jak cały tydzień byłem blisko telefonu, tak teraz tylko na chwilę wyszedłem na klatkę, bo przyszedł Gaweł oddać mi Z wędką przez trzy kontynenty. Podobała mu się, ale już nie tak jak Balet, bo tutaj ryby Putrament łowił kosmiczne, będące poza realnym zasięgiem czytelnika. Akurat wtedy zadzwonili. Rozpoczęły się ćwierćfinały ligi mistrzów i United zaskoczyli tak jak by się tego chciało. Widać było od początku, Vidic było od początku, że są dobrze, odważnie i pewnie nastawieni. Kiedy był korner i za chwilę miała paść bramka na jeden zero, mówiłem do chłopaków: „brama, Vidic z bani, patrzcie”. I stało się. I zawyłem z radości. Jak dla gospodarza, trochę niekorzystnie, bo skończyło się bramkowym remisem. Jednak Manchester nie ma nic do stracenia i jeżeli na wyjeździe strzeli bramkę pierwszy, będzie baja. I stało się, tydzień później. Evra z dropsa przypierdolił po oknie. Tym razem oglądałem w domu. Wraz z piłką w siatce wydarłem się nieprzyzwoicie i jak strzała z łuku wystrzeliłem z łóżka na przedpokój. Zaciekawiłem siostrę, która już ułożyła się do snu, więc mówię jej, że gol, że piękny strzał, że prowadzimy, wracam do pokoju – 1:1. A potem tylko gorzej. Co do łuku, bo mi się skojarzyło. Mamy tu na ośce pewnego wykręta (przecież jesteś wystrzaaaaał… ), co jest wesołym i niegroźnym chłopem, ale wiecznie po fecie wystrzelonym jak ja po golu Evry albo jak te strzały z łuków, które on w nadmiarze czasu i energii konstruuje. Byliśmy z Gawłem i jeszcze kilkoma w lesie, trochę napizgani, kiedy pojawił się koleżka ze swoją produkcją. Łuk prosto i estetycznie wykonany, sprawny, mocny, ciekawy. Strzały kolorowe, z gwoździem na końcu. W sklepie sportowym nauczyłem się trochę łuczniczej terminologii, ale wypadło mi ze łba, jak to zwykle bywa z niepraktykowaną wiedzą. Gdyby tak nie było, od końca liceum do dziś komunikatywnie potrafiłbym rozmawiać po niemiecku. Pojawiła się okazja postrzelania. Producent uczynił pokaz, zadowolony, dumny. My pod wrażeniem. Kiedy już porządnie napiąłem łuk, z siłą, udało mi się posłać strzałę w stojące z 30 metrów dalej drzewo, czyli w obrany cel. Zaciekawienie i rozbudzenie chęci jak u dzieciaka, stan to potęgował. Staliśmy w grupce, trzeba było łazić po strzały. Dla naszego komfortu zajął się tym właściciel sprzętu, ukontentowany naszym zaabsorbowaniem. I aby uwidocznić jego niepełny rozum oraz nieobliczalność, przedstawiam, co poczynił. Robiło się już szaro w lesie, widoczność traciła na doskonałości. Podniósł strzałę, rzucił ją do góry w naszym kierunku, mocno, chcąc nam zaoszczędzić czekania. Jeden z kumpli akurat się schylał, a z całej grupy tylko ja widziałem rzut. Sprawca krzyknął dopiero na ćwierć sekundy przed wbiciem się strzały w ziemię. Przeleciała ona metr ode mnie, dopiero po moim uskoku i góra p i ę ć centymetrów od skroni nieświadomie schylającego się kumpla. Podziękowałem za takie wrażenia i poszedłem do baru na Stelmet – Energa. W piątek czekałem na Natalię. Nie chciałem być piątym kołem u wozu wśród jej znajomych. Zgodziłem się na pójście w obce mi towarzystwo, tak bardzo chciałem się z nią zobaczyć, zwieńczyć cały ten tydzień zaskakująco narastającej tęsknoty za kimś, kogo ledwo znam. Ona gwarantowała, że będę dla niej najważniejszy i dla mojego komfortu nie spuści mnie z oka, no chyba że będzie musiała iść siku. Miała być dopiero ok. 22giej, oczywiście niewyspana, bo prosto po pracy dnia poprzedniego poszła za namową dziewczyn do klubu karaoke. Imprez, znajomych, piwa i w ogóle jakichkolwiek towarzyskich czynności chyba nie umiała sobie odpuścić. Zdążyłem się wyfiołkować, wykąpać i schludnie ubrać, opryskać zapachem tak, żebym sam go czuł. Stale utrzymywaliśmy relację smsową, nawet w wannie. Moje nastawienie lekko się ochłodziło. Sam nie wiem, skąd to przyszło, ale na 2 dni przed poczułem w sobie pewien dystans. Drażniło mnie, mimo całej tego przyjemności, że nasze czary odbywały się przez internet i że po kilku dniach zachowujemy się jak para. Do spotkania chciałem podejść trzeźwo, i nie mówię o piciu. Z jak najbardziej pozytywnym, ale ostrożnym, co chyba leży w mojej naturze, nastawieniem. Nie potrafiłem określić, dlaczego pojawiła się jakaś bariera i chęć powolnego rozwinięcia. Hola, hola, jeszcze nie jestem twoim chłopakiem! Sprawdziłem autobus w internecie. I albo zrobiłem to źle, albo na przystankowym rozkładzie widniało co innego. W każdym razie nic nie przyjechało i najbliższym transportem był nocny za dwie godziny. Musiałem wydać na taksówkę. Miał być za darmo przejazd na gapę, było 7 zł dla drivera, a i tak wysiadłem wcześniej niż mogłem, aby nie płacić więcej. Przy mojej zasobności pieniężnej byłem i jestem dość oszczędnie do życia nastawiony. Chciałem odbębnić tę posiadówkę z jej bliskimi i wybyć gdzieś na spacer czy w bardziej osobne miejsce. Uprzedziłem nawet mamę, że być może przyjdziemy. Mogliśmy przesiedzieć lub przeleżeć całą noc w moim pokoju. Podchodziłem do Natalii z takim szacunkiem, że nie dotknąłbym jej i nie dobierał się, gdyby sama nie chciała. Mieliśmy przed sobą tylko kilka godzin i należało to wykorzystać, nasycić się oraz rozeznać w relacji. Niech się dzieje! Czułem się podekscytowany wiedząc, że zmierzam na spotkanie z dziewczyną, która bardzo chce mnie zobaczyć. Przybyłem na umówione miejsce i nie ponaglając jej spokojnie przyglądałem się miastu po zmroku. Rozglądałem się, z której strony może nadejść, a zaszła mnie zza pleców. Przypędziła z jeszcze wilgotnymi włosami, gotowa, w krótkiej i obcisłej spódniczce koloru zielonego, która ukazywała jej zaskakująco zgrabne, długie nogi w czarnych nylonach oraz podkreślała pośladki, które wyglądały jak dwie okrąglutkie poduszki. Skromnie chciałem w policzek, a dostałem całusa w usta, zatem pierwsze wrażenia bardzo na plus. Ruszyliśmy od razu w stronę centrum, od razu w jej grono, od razu na głęboką wodę. Mam nadzieję, że już nie tylko jej tyłek, ale cała ona będzie ratunkową boją, dzięki której nie zatonę. Epilog Brzmi kolorowo, co nie? Andrzej chciałby, aby w ten sposób kończyła się ta jego opowieść, ten wycinek z życia podyktowany postnym terminem. Kiedy dotarli z Natalią do lokalu, gdzie czekali jej przyjaciele, już zaczęły się schody. Przed wejściem do pubu spotkał naprutych kumpli z drużyny przeciwnej meczu o 3cie miejsce w lidze amatorskiej. Pomówił z nimi serdecznie, choć głównie to oni mówili, a on stał nie za bardzo wiedząc, jak się odzywać, co często następuje w relacji bardzo pijany – trzeźwy. Zbił piątki, pośmiał się, słuchając ich upitych pochwał na temat swojej gry. Ta chwila dobrze go nastawiła. Poszli dalej. Potem z całej ich grupy tylko jedna osoba pamiętała, że się widzieli w tamten wieczór. Natalia już na wstępie pomknęła na dół. Wzajemne przedstawianie się też nic by nie dało. Nie chciał jej puścić samej, ale mu umknęła. Chciał wejść z nią, dotrzymać towarzystwa, zachować ten początkowy fason, w końcu zna maniery i jest słusznie wychowany. Otworzyłby jej drzwi, szedłby pierwszy po schodach w dół, aby móc ją złapać w razie jej potknięcia się. Ale wchodził sam. Od razu rzuciła mu się w oczy koleżanka, z którą umawiał się na baraszkowanie, ale póki co nic z tego nie wyszło. A tym razem to ona chciała bardziej od niego. Nie zagadywał, przywitał się tylko, widział, że jest pijana, nie chciał w ten sposób narażać się Natalii, choć ona stała już przy barze i witała się ze swoją najlepszą przyjaciółką. Dołączył do nich, przedstawił się. Natalia, choć nie nalegał, zamówiła mu wodę na swój koszt, upewniając się, czy aby na pewno nie chce alkoholu. Chciał, bardzo, bo krępacja wywołana trzeźwością wśród pijących od zaraz będzie już tylko narastać. Dołączyli do stolika, okazało się, że kojarzy kilku chłopaków z tego grona. Większość przyszła w parach. Niby tacy przyjaciele, a rozmowa nie kleiła się w ogóle. Że on się nie odzywał, nie dziwota, ale że oni tak uporczywie milczeli? Starał się rozruszać drętwe towarzystwo jakimś żartem, ale było za głośno i ledwo się słyszeli. Dostawił krzesło, usiedli z Natalią obok siebie. Zadawał jej sporo pytań, co jest jego znakiem rozpoznawczym. Lubi dużo wiedzieć, lubi wiedzieć więcej niż inni na temat kobiety, z którą się spotyka. Uwodzi je w ten sposób. Natalia piła piwo. Zdawało się, jakby nie mogła obyć się bez niego. Nie bez Andrzeja, bez piwa. Wszystkie jej słowa o opiece nad nim i zapewnieniu komfortu prysły. Rozmawiała więcej ze znajomkami niż z nim. Jej pijana przyjaciółka czepiała się go, że nie pije. Jak głupia, nie dała sobie powiedzieć, o co chodzi. Takie zachowania zapędzają go w kąt i traci na rezonie. Nie chciał ściemniać, że szklanka z przezroczystym płynem to do pełna wódka z cytryną. Niektórym nie przegadasz. Czuł się dziwnie, bo zauważał w Natalii specyficzne zachowanie. On otwarty, chętny, na jej widok dystans, o którym wspominał, minął mu i teraz wkładał całą swoją energię flirciarza, aby coś z niej wykrzesać. Ale ona siedziała jakby z jakąś urazą do niego i nie wiedział, o co chodzi. Łatwo go zbić z tropu, kiedy ktoś najpierw mówi jedno, a potem robi co innego. Powoli zamykał się w sobie i nabierał rezerwy. Zamówił później colę, Natalia kolejne piwo. Jakoś nie poczuł, aby postawić jej browar za tę wodę od niej na początku. To jej wola była. Siedzieli dalej. Dziewczyny jej kolegów robiły się coraz bardziej upite, a Natalia opowiadała mu trochę o tych ludziach. Inaczej wyobrażał sobie ich rozmowę. Mało było w tym zainteresowania i ciekawości z jej strony. Coś nie grało. Wyszli stamtąd, kiedy dziewczynom powoli zamykały się oczy, a godzina była jeszcze młoda. Grupa rozchodziła się regularnie już wcześniej, zostało kilka osób. Stali przed barem i zastanawiali się, co dalej. Zaproponował jej, aby poszli na spacer, do innego pubu albo do niego, ale nie była zdecydowana, a wizycie u niego odmówiła kategorycznie. Rozumiał ją, choć nie znała jego dobrych zamiarów. Chciał po prostu ustronności, jej na wyłączność, chciał takiej jej, jaką sobie wyobraził, a nie odseparowaną i w większości oddaną swojemu towarzystwu. Znowu, o co nie trudno, czuł się sam wśród ludzi. Udali się we czwórkę, z jej przyjaciółką oraz jej chłopakiem na autobus nocny, aby pojechać do mieszkania babci tego chłopaka, gdzie będzie można w cieple i spokoju posiedzieć, porozmawiać, wypić coś. Andrzej dłużej nie mógł już ścierpieć tej niejasnej atmosfery, a niepowodzenia i takie myśli przypisywał swojej trzeźwości, zatem aby odmienić sytuację i wkleić się w grupę namówił gościa, żeby weszli po drodze do monopolowego i kupili flakon czystej. Tamten wolał piwo albo whisky, Andrzej nie dał za wygraną. Nie zdążyli jednak, bo odjechałby im autobus. Wojtek miał na imię ten koleżka i zdawał się być w porządku, kojarzyli się z Andrzejem z jednego osiedla. W autobusie z ich całej czwórki on stał jako jedyny. Natalia usiadła nie zwracając w ogóle na niego uwagi, a on gadał pewne siebie głupoty, aby zamaskować swą narastającą niepewność. Nie rozmawiała z nim, wolała zagaić do przypadkowej dziewczyny, z którą siedziała bark w bark. Zaczynał olewać sprawę i podchodzić do tego wzgardliwie. Cierpliwość, tym bardziej do kobiet, to nie jest jego mocna cecha, sam dobrze o tym wie. Ale bez przesady, umawiali się na coś innego. Nawet kiedy zwolniło się miejsce na tyłach autobusu, kiedy usiadł, zarezerwował miejsce wolne obok siebie również dla niej, ta odmawiająco machnęła głową i została na swojej miejscówce. A mówiła, że nie lubi gierek. Dopiero kiedy zrobiło się luźniej koło Wojtka i Kamili, usiedli obok. Jak gdyby nigdy nic. Na osiedlu, na którym wysiedli, a jechali nocnym z pół godziny, wszystkie sklepy były już pozamykane. Wojtek dał dziewczynom klucze, a oni ruszyli w poszukiwaniu alkoholu. Przechodzili przez płoty, rozmawiali o sobie, poznawali się. Życzliwie i zgodnie, Andrzej ceni takich ludzi. Jedyną możliwością okazała się stacja benzynowa. Przespacerowali spory teren w ciemnościach. Skoro już zdecydował się na picie, miał ochotę odgwintować flaszkę zaraz po zakupie i wychylić duszkiem sporą ilość obok stacji. Już wiedział, że aby przypomnieć sobie smak, nie będzie popijał pierwszego kieliszka. Z rozkoszą oczekiwał tego delikatnego odurzenia. Pół litra na spółkę nic mu nie zrobi, zna dobrze swoje możliwości. Zna dobrze odpowiedź na pytanie: co to jest nic? Chociaż obawiał się lekko, bo długo nie pił. Jednak zdecydowanie bardziej cieszył się na tę okoliczność, do której, zdecydował, nie przyzna się mamie. Zarówno mama jak i on stwierdzili już dawno, że i ona zabierze go do chińskiej knajpy, a i on kupi jej te trufle, oczywiście kiedy go będzie na to stać, bo póki co wciąż i wciąż bieduje. Te wszystkie niepowodzenia, gdzie przyczyn zaczyna szukać u podstaw swojego charakteru mają na niego wielki i przykry wpływ. Popada w przygnębienie, którego nikomu nie okazuje. Dał na wódkę 15 zł. Skąd je miał? Nikt już tego nie pamięta. Wiedział tylko, że w związku z tym będzie musiał ukrócić pasa. Da się bardziej? Da się, jak widać. Mógł nie kupować, nie pić, nie zastawiać się, aby się pokazać. Stara śpiewka, do której realizacji nie był na chwilę obecną tak silny. Dołączyli do dziewczyn, które zdążyły się rozlokować na łóżku. Kamila nawet przebrała się w piżamę. Całe szczęście nie podobała się Andrzejowi, a spodnie wrzynały się jej w dupę. Wojtek z barku babci, przy czym mieszkanie urządzone zupełnie w babcinym stylu, wyciągnął piękne kieliszki ze stopką, na życzenie Andrzeja. Babcia ze względu na stan zdrowia mieszkała teraz z jego rodzicami, a mieszkanie stało puste. Zasiedli w fotelach, dziewczyny na rozłożonej kanapie po przeciwnej stronie stołu, z piwem. Wojtek puszczał polski rap z telefonu, więc mieli o czym rozmawiać. Obaj byli pod wrażeniem prostoduszności, szczerości i stylu Kękiego – to ich scaliło na dziś. Do tego stopnia się dogadywali, że Wojtek uznał go za dobrego kompana do butelki. Pili bez wariackiego ponaglania się, ale nie obijali się w napełnianiu kieliszków. Natalia nadal najmniej odzywała się do Andrzeja, ale teraz już przymykał na to oko i trochę dopiekał jej niektórymi żartami. Nie ma co się naginać takim stylom. Wolał pogadać z Wojtkiem. Jego dziewczyna, Natalia zresztą też nie najgorzej, znały się na rapie całkiem, całkiem. Jeśli chodzi o starocie, Andrzeja mało czym można zaskoczyć. Nowości nie słucha. Również dlatego, że od roku nie ma dźwięku w komputerze i zamiast coś z tym zrobić, przywykł do tego. Jego sprawa. Ale świadcząca o nim w pewien sposób. Natalia na domiar złego zaczęła sporo rozprawiać o swoim byłym chłopaku, z którym mieszkała tyle i tyle lat i który był taki i taki. Zachowywała się momentami, jakby Andrzeja w ogóle nie było obok. Czy aby takie poczynania obiecywała? Przecież gdyby wiedział, w ogóle nie zgodziłby się na to spotkanie. Chciał być pod jej opieką, a nie pod głupim wrażeniem. Umówiliby się na osobności. A na osobności tej nocy byli łącznie może z godzinę. Najpierw kiedy szli do pubu, a potem kiedy odprowadzał ją do domu, na co ledwo dała się namówić. Tej nocy tylko Wojtek wywarł na nim dobre wrażenie i czuł, że z kimś takim mógłby zawrzeć bliższą znajomość. Andrzej to człowiek, który, choć tego nie pokazuje, żywi się mocno wyjątkowymi stosunkami z bliskimi mu ludźmi. Ogromne znaczenie ma dla niego nietuzinkowa rozmowa, z której coś wynika i dzięki której ktoś otwiera nawet sobie nieznane otchłanie własnej osobowości. Jest z niego mały psychoanalityk, chełpi się tym. Ale coraz mniej ludzi chce funkcjonować w ten sposób. Podczas tego odprowadzania gadała tylko Natalia, już podpita tymi kilkoma piwami. Pewna siebie, chwaląca się lekko, w ogóle nie zadająca pytań o Andrzeja. A on szedł, śpiący już tą łykniętą ćwiarteczką, z ospałym myśleniem, zwyczajnie zmęczony alkoholem po tak długim niespożywaniu. Tak długim… ile… 3 tygodnie może? W każdym razie wolał złapać ją za rękę niż wysłuchiwać jej tyrad o życiu w dużym mieście, a ona jakby nagle sobie przypomniała, że przecież mieli się dzisiaj poznać. Chyba trochę za późno na to. Na takie poczynania Andrzej musi mieć sporo swobody i czasu. Wiedział, że nie robi takiego wrażenia, jakby chciał i jakby ona chciała i na odwrót, ale pozmieniały mu się w głowie tryby od początku tego spotkania. Odprowadził ją pod klatkę. Zbliżyła się do niego, objął ją delikatnie w biodrach. Wstawała za dwie godziny na pociąg powrotny. Pocałowali się. Nic szczególnego. Taki sam całus jak na przywitanie. Chciałby więcej, aby chociaż tym wyrazić siebie, ale odsunęła się. Dobranoc. Wracał do domu pieszo i żałował, że nie ma ze sobą muzyki. Miał dość tych wrażeń, oderwałby się najchętniej, skupił na muzyce, czyimś tekście. Rymował sam do siebie. Szedł bez pośpiechu, lubi takie poranki, kiedy inni wstają, a on dopiero idzie się położyć. Miał dać znać, kiedy dotrze do domu. Po drodze dostał jeszcze smsa od niej, aby uważał na siebie. Nie wróżył rewelacji po tym spotkaniu i miał też za złe jej, że to wszystko tak się ułożyło. To ona go w to wpakowała. Miało być zupełnie inaczej. Pisał długą wiadomość maszerując, ale dokładał starań, aby ładnie to sklecić, jako pisarz zawsze się o to stara, dlatego nawet kiedy już się położył, epistoł nie był jeszcze gotowy. Przyznał w nim, że był trochę nieswój i chciał, aby ona to zrozumiała, w końcu nie pił z początku, a towarzystwo było mu obce. Że wolałby sam na sam, na trzeźwo. Trochę się rozżalił. Był sobą, nawet jeśli nie miało to zaowocować powodzeniem. Nic na siłę. Ostatecznie smsa wysłał dopiero, gdy się obudził, bo wcześniej zasnął z telefonem w dłoni. Otrzymał zarzuty, że nie był tym, kogo się spodziewała i że kilka rzeczy jej się nie spodobało. Podminowany sytuacją podpytał, o co chodzi. Podobno nie zachował tych pozorów w relacji damsko męskiej, czyli nie otworzył drzwi, nie przepuścił jej pierwszej, nie zaproponował nic do picia. To ostatnie go rozbawiło w słodko-gorzki sposób. Myślał o tym dużo. Nie miał zamiaru ulegać, postawił się jej, wysunął swoje argumenty, a z każdym kolejnym smsem, tak, załatwiali to przez wiadomości wysyłane telefonami, szansa na ich udaną relację gasła w oczach. Napisał nawet wiersz na ten temat. Nie do niej, sam dla siebie. Zadowolony, bo wierszy już długo nie tworzy. To tylko kilka słów, ale mu się spodobały. Bez tytułu, a tekst brzmiał tak: nie postawiłem Ci piwa i się zgrywasz To, co najbardziej go wkurzyło, to fakt, że oceniła go już w trakcie spotkania i dlatego była taka odległa. Obraziła się już w trakcie. Śmiał się z tego. Nie dowierzał, jak tak świetnie wcześniej układająca się znajomość mogła paść na kolana pod wpływem tak gwałtownego skreślenia przez kilka niby bardzo znaczących poczynań. Tak w ogóle to nie przypominał sobie żadnych sytuacji, kiedy nie przepuścił jej pierwszej w drzwiach. Pilnuje się tego zawsze, więc przeprosił ją za to, jeśli mu się wymsknęło. W każdym razie w jego opinii szukała dziury w całym, robiła z igły widły i histeryzowała. On jeszcze przed tą wymianą miał nadzieję, że uda im się zobaczyć za jakiś czas i to w taki sposób, że będzie można to uznać za spotkanie, które mieli odbyć tej nocy. To co się zdarzyło to kompletny niewypał. Skończyło się na tym, że stwierdził, bo chciał załagodzić sytuację, iż chyba za bardzo ulegli wyobrażeniom na swój temat i teraz wszystko zależy od ich chęci. Nie zamierzał się do niej odzywać, ona też milczała. Finito. Z tą pracą, którą rzekomo dostał też mu nie wyszło. Przez nią tylko zaniedbał prowadzenie swojego dziennika. Pisał wyłącznie rano, góra pół godzinki przed wyjściem. Najpierw 3 dni szkolenia teoretycznego. Tam brylował, bo miał już doświadczenie w takich szkoleniach. Gapił się na koleżanki z grupy, ale tylko jedna mu się w miarę podobała. Mężatka, z dzieckiem. Nie uderzał. Na testach sprawdzających wiedzę z produktu był najlepszy. Wygrał kubek, piłeczkę antystresową, później drugi kubek, kiedy już przeszli do dwutygodniowego szkolenia praktycznego, bo pierwszego jego dnia prawie zdobył klienta, więc dostał go, aby docenić i jeszcze bardziej podsycić jego zaangażowanie, motywację. Jakie zaangażowanie? Jaką motywację? Nie miał ich w ogóle. Gnębił się z każdym kolejnym wykonywanym połączeniem zadając sobie pytanie: co ja tu robię? Dzwonił i marzył, aby wrócić do domu i przepisywać zeszyty na komputer, zacząć coś robić ze swoim pisarstwem, działać, rozprzestrzenić się, być sobą. Ale gdy po pierwszych dniach ośmiogodzinnego dzwonienia wracał do domu, mózg miał sflaczały i wypruty z wszelkich chęci. Choć siedział w miejscu, brakowało mu sił fizycznych. Wracał do domu i myślał do wieczora o wykonywanych połączeniach. W pracy czekał tylko na każdą kolejną przerwę, która tak bezlitośnie szybko mijała. Miał dosyć od razu. Nie pomagały treningi motywacyjne, tylko go rozśmieszały na ten wstrętny sposób, od którego chciało mu się rzygać. Ludzie tam byli w porządku, praca nie. Był zszokowany, kiedy usłyszał od jednego kolegi, że bycie telemarketerem to było jego marzenie. I chyba tylko w ten sposób można osiągać tam wyniki. On był zbaraniały. Nic nie pomagało. Stawiał przed sobą cel. Pamiętał o tym, że ma do oddania pieniądze, o tym, że nie tylko chce je oddać, ale w końcu mieć dla siebie. Nie pomagało. Kryzys brał górę. W ogóle trzeba napomknąć, że aby dostać kasę za spędzony tam czas na szkoleniu należało zdobyć minimum 3 klientów. Jemu się nie udało, choć się starał. Nie zawsze się starał, często pierwszy inicjował zakończenie połączenia. Za nic nie mógł zmusić się do przekonywania tych ludzi. Tylko momentami jego nastawienie było na względnym poziomie. Dostał ultimatum, że przez następne 5 dni ma zdobyć 4 klientów, wtedy zaliczy szkolenie. Podjął walkę, ale zaraz następnego dnia, już przed godziną dwunastą, nie mogąc dłużej tam wysiedzieć, bo nawet sam zapach firmy go mdlił, wstał, podszedł do dyrektora oddziału i podziękował. Pierdolnął to. Ku załamaniu rąk, ale i pokątnym wyrozumieniu matki i nieugiętej krytyce ojca, który nie mógł zrozumieć („ja nie rozumie”), jak mógł przesiedzieć tam ponad dwa tygodnie i nie dostać za to grosza. Ojciec był wściekły. Rzucił w swoim niepohamowanym stylu, że, no tak, teraz idzie maj, więc znowu Andrzej urządzi sobie wakacje. A Andrzejowi chciało się płakać i zamiast wykrzyczeć siebie całej rodzinie, zamilkł pokornie biorąc wszystko na siebie, rozumiejąc matkę i ojca, współczując im syna. Najlepszym dowodem jego podejścia do tej pracy był pierwszy dzień po świętach. Tak, kiedy już mógł pić, kiedy już było po zakładzie. Uczcił to obficie. W Wielkanoc pierwszego drinka wypił o 11ej rano. Pił cały dzień, w domu, wśród domowników. Gadało mu się z nimi lepiej niż zwykle. Grali w chińczyka, nawet ich ograł. Potem wyszedł z domu z Gawłem, wziął ze sobą tę krowę Wyborowej od Bebeto, która czekała na niego w barku. Małgorzata spodziewała się go nocą w mieście, dzwoniła nawet i pisała, a on o 23ciej sztywny leżał w łóżku pod pretekstem, że chciał wyspać się na rozgrywany następnego dnia turniej, o którym pisał. Turniej skończył się do obiadu. Jeszcze w szatni przed wzięciem prysznica rozpoczęli karton wódki. Szybkie 2 drinki, dopiero później prysznic. - Ja jutro idę do pracy, chłopaki, więc popiję z wami, owszem, ale po prostu szybciej skończę. A pił przez 5 godzin przynajmniej. Karton opustoszał w moment. Każdy miał w czubie przynajmniej z pół litra solo. Takiej radości i ilości śmiechu, jak rok w rok podczas tego turnieju mało kiedy zaznaje na co dzień. Nie lubi przepuszczać tego dnia, jeszcze tego nie zrobił. I na każdym z nich daje w palnik ze szczególną przyjemnością. Miał być szybko w domu, kładł się przed 1szą. Fakt, nie pił od 20ej, no ale wstawał o 6ej. Korozja. Nie pomogła miętówka, prysznic, nie pomogło dwukrotne z rzędu mycie zębów. Bał się do kogokolwiek zwrócić twarzą, aby nie czuli od niego dwudniowej wódy. Zajechał pod budynek firmy, wszedł tam. Wyglądał schludnie, ale tylko z ubioru. Twarz Indiańca i żołądek wygięty na wszelkie możliwości, strony i sposoby. Nie usiedziałby tam na pewno. Zaraz po odprawie podszedł do kierownika i poprosił o zwolnienie wymawiając się zatruciem pokarmowym, fatalnym stanem żołądka po świętach. Nie robiono mu problemu. Wyszedł zadowolony. Ale gdyby mama się dowiedziała! Czuł się tego dnia, jak na wagarach. Dwudziestosześciolatek. Uruchomił kilka kontaktów, ale żadna z dziewczyn nie miała dla niego czasu. A on na kacu napalony do granic, jak zwykle. Cierpiący, potrzebujący opieki, schronienia i oddania. Pospacerował przez kilka godzin, slow motion. W końcu zastanowił się dobrze nad doborem autora na dziś, poszedł do biblioteki i wypożyczył Dyplom z pożądania oraz Lekcję anatomii Philipa Rotha. Wyszedł. Chciał wymienić patyczek z wygraną na kolejnego loda, ale żaden pobliski sklep nie mógł mu pomóc. Zszedł do ogrodu botanicznego. Pogoda była wyborna, lepsza od jego samopoczucia, choć on, całe szczęście uwolniony od pracy dziś, póki co też nie narzekał. Swoją brązową, solidnie wykonaną, skórzaną torbę, którą kiedyś używał tata, ułożył sobie pod głowę, aby było mu wygodniej, rozciągnął się na całej długości ławki i zaczął czytać ten pierwszy tytuł.
  3. Opowieść obyczajowa, dlaczego w rodzinie obyczaj i tradycja nie ginie. Był dom, było mieszkanie i była chatka, a w nich były ojciec, matka i dziatki, gdy ich wychowali, to ich rodziców znać nie chcieli. Opuścili ojca i matkę, i założyli swoją rodzinę, a też mieli dziatki, gdy ich wychowali, to one też, rodziców swoich znać nie chcieli. Bo to jest tradycja, która w rodzinie nigdy nie ginie. Zamiast przykazania o miłowaniu ojca i matki swojej jest obyczaj i tradycja rodzinna.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...