Raz znajoma lublinianka
(a była to weganka)
wybrała się w odwiedziny
rzekomo na urodziny.
Na co dzień jadła - wiecie:
kaszę, soję, awokado,
humus też był dobrą strawą,
czasem z pomidorów przecier,
jak mleko to tylko sojowe,
a płatki - bezglutenowe.
Tam jej podali szynkę -
ona widziała w tym świnkę.
Na stół wjechały steki wołowe -
miny miała atypowe.
Potem pieczenie w sosach grzybowych
i dziesięć kilo łebków śledziowych,
a co gorsza
serwowali filet z dorsza.
Mówić już nie było o czym -
od stołu wstała,
wyszła,
nawet nie podziękowała.