Narodzony zachodzącym świtem wśród suchej dżdżystości.
Obdarzony ciałem bez smalcu zszytym ze stalowych chmur.
Śmiałem się podnieść, aż rozbolał mnie brak rzeczywistości.
Miałem wieczną chwilę, a więc biegłem bez stóp, przez bór.
Wśród gęstych chaszczy upadłem na miękki pień,
Ranny czołgam się suchymi brzegami strumieni,
o rany co że gram słowem to pustynia i ja cień,
rozszarpany przez watahę dzikich promieni.