Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'dla dzieci i nie tylko' .
Znaleziono 47 wyników
-
W Mgiełce zakochał się raz Listopad Aż schudł z miłości i z liści opadł, Tak przesłoniła jego świat cały, Że snuł się smętnie jak osowiały. Gdy ją spotykał często o świcie. To tracił głowę swą całkowicie, Uwielbiał patrzeć jak zwiewnie pląsa Po lasach, sadach, rozległych łąkach. Jak tańczy sobie samotnie walca Z wrodzoną gracją, lekko na palcach, Poranną rosą źdźbła trawy mizia - Świata poza nią wokół nie widział. I był jak dziecko we mgle zgubione Nie wiedział biedny, w którą pójść stronę. Zauroczony stał, ciężko wzdychał I się rozpływał w mglistych zachwytach. Miłość jest ślepa, choć sam z natury Zimny był raczej i dość ponury, Lecz Mgiełka była tak zjawiskowa, Że nie chciał dłużej uczucia chować. Zaprosił zatem pannę na spacer, Stąpali cicho po lesie razem I się trzymali mocno za ręce, On w wiatr ubrany, ona w sukience. Białej, powabnej z długim welonem, Oboje mieli chłodne swe dłonie, Lecz serca mieli bardzo gorące, Para niezwykła – Mgiełka z Miesiącem. Wnet ogłosili swe zaręczyny, Nie chcieli zwlekać z tym aż do zimy. Ona spowiła go swoim szalem, On z jarzębiny dał jej korale. Dni im mijały szybciutko dżdżyste, Noce zaś były tak powłóczyste, Jak ich spojrzenia, długie, splątane, On jej do ucha szeptał nad ranem: - Bardzo cię kocham, wiele nas łączy, Ale co piękne kiedyś się kończy. I ja niestety odejdę wkrótce, Lecz nim rok minie, znowu powrócę. Odszedł niedługo, grudzień się zaczął, Ona zmrożona wielką rozpaczą Łzy swoje szroni, osadza szadzie, A wszystko z żalu po Listopadzie. Lecz chociaż tęskni, bardzo się smuci, Żyje nadzieją, że kiedyś wróci. Wtedy ślub wezmą i się nie spiesząc Przetańczą razem calutki miesiąc. Rys. Dot:
-
Rzekło powietrze raz do człowieka, wzdychając ciężko przy tym z wyrzutem: - Czemu w ogóle mnie nie dostrzegasz? Przez ciebie snuję się wciąż jak strute. Wrzucasz do pieca to, co popadnie, czy cię nie gryzie przez to sumienie? Palisz śmieciami, a tak naprawdę spalić ze wstydu się powinieneś. Ja nie chcę wiele, chodzi mi o to, aby być wolne od zanieczyszczeń, oddychać pełną piersią głęboko, tak chciałobym być rześkie i czyste. Zatroszcz się o mnie, dbaj należycie. Pamiętaj o tym, że jedno jestem! Gdy mnie zabraknie, ty także znikniesz, więc mnie traktuj tak, jak powietrze. W tytule nie ma literówki. To taka kombinacja smutku i snucia się.
-
Powtarzają wszyscy, że kwiecień to plecień. Gada, co mu ślina na język przyniesie. On wciąż dementuje krążące pogłoski. Twierdzi, że to o nim rozsiewają plotki. - Słyszałem wielokroć, jak skarżył się luty, że w jego zimowe często wchodzę buty. Lipiec swoje plecie o mnie dyrdymały, że lubię pożyczać od niego sandały. Styczeń wszystkim wokół zaś się na mnie żali, że wciąż się otulam w jego ciepły szalik. Zaś listopadowi ktoś nakładł do głowy, że ja mu podkradam płaszcz przeciwdeszczowy. I tak sobie kwiecień pokpiwa z ploteczek, choć w każdej z nich prawdy jest troszeczkę przecież. I sam daje ku nim nieliche podstawy, albowiem nicponia nabawił się sławy. Taką ma od dawna przypisaną łatkę, przez to, że serwuje nam pogodę w kratkę. Twierdzi, że ta w paski zwyczajnie go nudzi - Uwielbiam codziennie zaskakiwać ludzi! Większego figlarza nie ma w całym roku, co robi psikusy wciąż na każdym kroku. Jest bardzo kapryśny, często zdanie zmienia, ale się wypiera andronów plecenia. - Robię to, co lubię, na co mam ochotę nie plotę bzdur jednak, nie roznoszę plotek. Nie zaplatam także żadnych warkoczyków, ani nie wyplatam z wikliny koszyków. Lubię pory roku ze sobą przeplatać; raz troszeczkę zimy, a raz trochę lata. Więc jeśli przydomek jakiś dać mi chcecie, możecie nazywać mnie: kwiecień-przeplecień. Kwiecień Droczyła w kwietniu się z wiosną zima - Choć do historii przeszedł już marzec, ja jeszcze całkiem się nie skończyłam, jeszcze pazurki swoje pokażę! Na to spokojnie odparła wiosna - Co rok to samo pani powtarza. By się przekonać, że na mnie pora, wystarczy zajrzeć do kalendarza. - Ach, proszę pani, to tylko daty, któż by przejmował się cyferkami. Ja tam nie lubię arytmetyki, wnet udowodnię, że mam ją za nic. To rzekłszy, śniegiem zaczęła prószyć, pokrywać trawy ledwo wyrosłe. Zmroziła kwiaty, które strach przeszył, że wkrótce całkiem przepędzi wiosnę. Lecz ta znosiła wszystko cierpliwie, prosząc promienie słońca, by grzały, aż się zapasy wyczerpią zimie i tak się stało – wkrótce stopniały. Choć lubi zima swe piórka stroszyć, i sypnąć śniegiem nawet gdy kwiecień; już nie powróci, to tylko plotki, wiosna z nią zawsze wygrywa przecież.
-
Żyła w morzu kropla wody wciąż się skarżąc przyjaciółkom, że pragnęłaby przygody i że nudno pływać w kółko. - Ach, gdyby tak było można gdzieś daleko w rejs popłynąć, choć raz wyrwać się z wód morza i wyruszyć hen w dal siną. Albo chociaż wpaść na plażę, ależ byłoby wspaniale, wsiąknąć w piasek – o tym marzę, a tu tylko fale, fale... Aż nareszcie kiedyś wiosną, gdy się czuła lekka, zwiewna, coś nad wodę ją uniosło i zabrało aż do nieba. Tam się stała częścią chmury, gdy spojrzała w dół na morze, zadziwiła się, że z góry w lazurowym jest kolorze. Nie trwało to długo jednak, Choć widoki były cudne, bo wiatr silny wnet się zerwał, pognał chmury na południe. Sunąc tak po niebie z wiatrem rozpływała się w zachwycie - Podróże są wiele warte, bez nich nudne bywa życie. Przemierzyła całą Polskę, rozmarzona, z głową w chmurach, na granicy sen się skończył, tam utknęła w stromych górach. Pociemniało nagle wokół, na kropelkę padł strach blady. coś błysnęło, huknął piorun, przyszła burza, z nią opady. Nie zdążyła się nacieszyć swym pobytem w górach jeszcze, gdy ją jakaś wielka siła rzuciła na ziemię z deszczem. Upadła na skałę twardą na pochyłym bardzo stoku, po czym w dół spłynęła wartko, aż dotarła do potoku. W nim się kłębiąc i wirując, porywała jego brzegi, wypłynęła z ulga wielką na spokojne wody rzeki. Tam płynęła już powoli z nurtem wolnym i leniwym, rozglądając się do woli, obserwując świata dziwy. Oglądała zachwycona mosty, drogi, ludzi, drzewa, aż poczuła się znużona, i zaczęła wkrótce ziewać. A zmęczona była bardzo, tak więc błogi sen ją zmorzył, wnet zasnęła bardzo twardo, a zbudziła się znów w... morzu. Teraz nasza kropla nie wie, czy to tylko sen ją spotkał, czy naprawdę była w niebie, czy bujała znów w obłokach? Taki bowiem los pisany, niespokojny jest już wodzie, że skupienia zmienia stany i że krąży wciąż w przyrodzie. Jest zależna od pogody, swoją postać zmienia często, może śniegiem być lub lodem, kiedy indziej znów mgłą gęstą. Czasem parą jest w przestworzach lub dostojnie płynie w rzece, buja się na ogół w morzach, choć wolałaby po świecie. Z przyjemnością ludziom służy, czasem jednak się buntuje, wtedy znika, bo nie lubi, kiedy człowiek ją marnuje.
-
Mól był z tego dobrze znany Że lubił być zaczytany Był rodzajem czytelnika Co lektury wręcz połyka Rankiem, dniem i wieczorami Ślęczał ciągle nad książkami Przesiadywał wciąż w księgarni Noce spędzał zaś w drukarni Zawsze rano przy śniadaniu Mól oddawał się czytaniu Dysponując wolnym czasem Smakował ze znawstwem prasę Cienkie jednak są gazety Zaostrzały mu apetyt I zmuszały go do tego By przeczytać coś grubszego Przy obiedzie zatem dziarsko Książkę zżerał więc kucharską Bardzo się w niej rozsmakował Chciał ją czytać wciąż od nowa Gdy nadchodził czas kolacji Leciał mól do restauracji Nienażarty wciąż czytania Wręcz pochłaniał z karty dania Czytelnik był z niego wierny Na nowości wciąż pazerny I łakomy tak dalece Że zamieszkał w bibliotece Tam się poczuł jak u siebie Był dosłownie w siódmym niebie Mógł całymi wreszcie dniami Rozkoszować się książkami Czytał wszystkie tak jak leci Oprócz książek - tych dla dzieci Choć wydane są wspaniale On ich nie mógł rozgryźć wcale Choć zawartość ich jest dobra Mól się nie mógł do nich dobrać Dzieciom dają dużą frajdę Lecz okładki mają twarde Wolał zatem inne treści Grube czytał więc powieści Lubił także stare druki A na deser białe kruki Miał na książki wciąż apetyt Lecz był problem, bo niestety Mól naturę miał już taką Że pożerał je dwojako Oprócz pasji do czytania Miał też drugą - do chrupania Więc gdy kończył swe lektury Zostawały z książek wióry Gdy zostało to odkryte Był zmuszony zmienić dietę Zrezygnował więc z czytania I się zabrał za ubrania Teraz modą się zajmuje W garderobie przesiaduje Nieco jednak zramolały Ciągle szuka dziury w całym
-
Naburmuszyła się muszka mała, gdyż duża mucha ją musztrowała; z tego powodu była nie w sosie, zaczęła zatem mieć muchy w nosie. Stroi więc fochy, nóżkami tupie - Nie chcę ich moczyć w gorącej zupie, ani bez sensu z szybą się zmagać, nudne to wszystko, że szkoda gadać! Nie chcę po domu latać bez przerwy, i działać wszystkim wokół na nerwy, ani też brzęczeć wciąż przy suficie, nie mam ochoty na takie życie! Z wrażenia dużą muchę zatkało - Znajdę ja sposób na krnąbrną małą i rzekła do niej: - Już ja cię zmuszę, abyś zaczęła życie wieść musze. Lecz muszka na to aż się uniosła - Wiesz, że ja także jestem dorosła? Czas żebyś w końcu to zrozumiała, że tylko z nazwy swej jestem mała! Tak to już bowiem bywa w naturze, że wszystkie muchy rodzą się duże. Więcej nie rosną już od tej pory, czasami zatem mylą pozory. Ty jesteś zwykłą muchą domową, ja małą muszką, lecz owocową, i choć jesteśmy z jednej rodziny, to się istotnie jednak różnimy. Lecz mamy z sobą też coś wspólnego, pokarmu trzeba nam nieświeżego, to co zepsute wolimy zjadać, na czymś co dobre mucha nie siada.
-
Bardzo nietypowa wycieczka do zoo
Adriana Gawrysiak opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
‘Proszę Pani, a Zyzio mnie za warkocz ciągnie!’ No i zaczął się zwyczajny dzień w szkole. Zyzio dokucza Heli, wszyscy wiedzą, że Hela najzwyczajniej w świecie mu się podoba, nawet Pani Jaworska. Zyzio jest trochę nieporadny i nie wie, jak podrywać dziewczyny, a Hela ciągle zadziera nosa, więc zalotów nie znosi. Ale warkocze to Hela ma długie i, jako takie, bardzo zachęcające do szarpania. Zwłaszcza, że związane są zawsze pięknymi, kolorowymi kokardami. Rozglądam się po klasie… Franek jak zwykle dłubie w nosie. Jemu z reguły nic się nie chce robić, za to jedzenie uwielbia ponad wszystko na świecie. Je dużo i często i dlatego też ma sporą nadwagę. I wyśmienite poczucie humoru. Wszyscy go lubimy i z sympatii nazywamy ‘Pączusiem’. Stefek gryzmoli coś w zeszycie, zapewne znów karykaturę Spidermana, bo talentu artystycznego to on niestety nie ma. Zuza i Mariola naturalnie chichoczą, one tak zawsze. Przyjaźnią się od czasów nocnikowych, bo ich mamy też razem chodziły do szkoły i, z tego co wiem, były najlepszymi przyjaciółkami. Maja po cichu bawi się lalką Elizą, którą pani zabroniła jej przynosić do szkoły twierdząc, że szkoła służy nam do nauki i jedyne, życzliwe w klasie, przedmioty to te o wartości edukacyjnej. Eliza do nich nie należy. Na szczęście Maja do perfekcji opanowała sztukę ukrywania się ze swoją ukochaną zabawką i pani Jaworska nie ma najmniejszych szans zwęszyć lalkowego spisku. Tak w ogóle to Maja jest bardzo wstydliwa i lubi przebywać na uboczu, poza zasięgiem wzroku innych osób z otoczenia. Maciek i Michał, dwa niesforne bliźniaki, jak zwykle się sprzeczają. Tym razem o to, że Maciek nieopatrznie założył sweter Michała. Oba swetry są identyczne, czerwone z obrazkiem dużego, zielonego robota z przodu. Lecz ten Maćka, jak się okazuje, ma dziurę na rękawie, a Michała zaś nie. I teraz Michał zarzuca Maćkowi specjalne podmienienie garderoby. Za Michałem i Maćkiem siedzi Kaśka. Kaśka jest przewodniczącą klasy. Najwyższa w klasie, twarda i bystra z niej sztuka. W dzienniku same piątki i szóstki, jako pierwsza zaczaiła pisemne dodawanie liczb w słupkach. Ale jak się zezłości, to pożal się Boże! Wczoraj chwyciła jednego delikwenta za nos i, zań go wodząc, zaprowadziła do dyrektorki. Delikwent sobie w pełni na to zasłużył, bo właśnie popchnął drugiego delikwenta z taką siłą, że ten na brzuchu przejechał całą długość korytarza przed naszą klasą. Kaśka w tym momencie uspokaja Michała i Maćka, grożąc im wyciągnięciem konsekwencji z ich nagannego zachowania. Potem mamy Dawida. Dawid, jako że chodzi na karate, jest bardzo silny i sprytny i z tego tytułu wszystkim dzieciakom obija różne części ciała. Prezentacja swoich umiejętności w dziedzinie dalekowschodnich sztuk walki to zdecydowanie jego hobby. W zeszłym tygodniu miałem szansę tego doświadczyć. Za to, że wyrwałem mu kartkę z zeszytu, dostałem takiego kokosa w głowę, że aż mi się dinozaury ukazały! Dawid właśnie siedzi w ostatniej ławce i wymachuje rękami na wszystkie strony, udając, że jest Brucem Lee. Jedynie Bartek słucha pani należycie, bo jest ‘ułożony’, jak to mówią nauczyciele i jego rodzice. Jak dla mnie, to trochę z niego nudziarz, ale nie mnie decydować, bo ja, rzekomo, jestem zwyczajny łobuz. Tak mówią wszyscy… Ciągle tylko, Eryk to, Eryk tamto… No dobra, mam jakiś tam talent do psucia zabawek i szkolnych przedmiotów, wybijania okien i przecierania spodni w obszarze kolan, ale to wszystko dzieje się bez mojej chęci i absolutnie wbrew mojej wszelkiej woli, ja przysięgam! ‘Kochane dzieci, jutro, jak wiecie, jedziemy na wycieczkę szkolną i chciałam Wam jedynie przypomnieć, że oczekuję od Was wzorowego zachowania’, roznosi się nagle stanowczy głos Pani Jaworskiej. Pani Jaworska zawsze próbuje brzmieć groźnie i zdecydowanie, ale w gruncie rzeczy ma do nas słabość. Bardzo jej zależy, żeby z nas wszystkich zrobić naukowców, a my to jak najbardziej doceniamy, tyle, że nam zazwyczaj bardziej zależy na łobuzowaniu. Pani Jaworska jest niska i ma włosy spalone trwałą. Ja tam nie wiem, co to znaczy, ale słyszałem, jak dziewczyny z szóstej klasy mówiły. ‘A teraz możecie już iść do domu i przygotować się na jutrzejszy dzień pełen wrażeń. Nie zapomnijcie o jedzeniu i piciu!’- mówi na pożegnanie nasza Pani, tym razem słodkim tonem, który po prostu uwielbiamy. Tak, nasza cała, pechowa trzynastka z klasy 2a jedzie jutro do zoo, aż strach pomyśleć, co się może wydarzyć. Wszyscy jesteśmy podekscytowani, najbardziej Pączek na myśl o tych wszystkich przekąskach, które mama zapewne mu zapakuje na wycieczkę. No i Dawid, który dziś oznajmił wszystkim, że gdybyśmy przypadkiem zostali zaatakowani przez tygrysa, czy nosorożca, to on zastosuje karate i odeprze wszelkie ataki dzikiej zwierzyny w zoo. Oczywiście na tę wieść bardzo nam ulżyło. Bezpieczeństwo na szkolnej wycieczce to absolutna podstawa! Kiedy wróciłem do domu, to jakoś nie mogłem zaznać spokoju. Maszerowałem z kąta w kąt i kręciłem się po domu do tego stopnia, że mama spytała się, czy przypadkiem nie mam zbyt dużo energii. Stwierdziła też, że jeśli tak, to chętnie pomoże mi ją spożytkować w kuchni. Zaoferowała, że mogę pomóc jej upiec ciasto, a jeśli nie mam na to ochoty, to mogę ewentualnie posprzątać swój pokój. Szczerze powiedziawszy ani jedno, ani drugie zadanie nie specjalnie mnie pociągało. Podziękowałem więc mamie za obie oferty i grzecznie odmówiłem. Wieczorem w łóżku wierciłem się jeszcze bardziej i zasnąć najzwyczajniej nie mogłem, tak bardzo byłem podekscytowany jutrzejszym dniem. Rano, oczywiście, mama nie mogła mnie dobudzić i, po trzech nieudanych próbach przywrócenia mnie do świata żywych, w końcu ściągnęła ze mnie kołdrę. To zmusiło mnie do natychmiastowego powstania na nogi. ‘O rany! To już dziś! Wycieczka do zoo!’- krzyknąłem i w podskokach zbiegłem po schodach na dół do kuchni, by ze smakiem zjeść przygotowane przez mamę śniadanie. Gdy dotarłem do szkoły ujrzałem dwanaście gęb, ucieszonych równie ogromnie, jak moja. Wszyscy, razem z Panią Jaworską, stali już przed szkołą, czekając na autokar. Pączuś już nawet zdążył się dobrać do zawartości swojego plecaka. Właśnie wcinał wielką paczkę chipsów. ‘Stójcie grzecznie gęsiego, poproszę, autobus powinien zaraz nadjechać!’- krzyknęła Pani Jaworska, próbując opanować okrzyki i odruchy radości naszej trzynastki. I miała rację, bo w tym oto momencie nadjechał nasz autobus. Podróż do zoo była standardowa, nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło i słychać jedynie było chichotanie i szelest otwieranych słodyczy. Zupełnie inaczej było w samym zoo. Takiej przygody nie spodziewaliśmy się wcale… Otóż po tym, jak złożyliśmy wizytę hipopotamowi, słoniowi i dwóm tygrysom, zauważyliśmy z przerażeniem, że brakuje Maćka i Michała. Te dwa bliźniaki zawsze coś narobią, ale tym razem już przesadzili! Pani Jaworska przerażona była ich zniknięciem najbardziej z nas wszystkich i biegała w kółko, jakby ją osa w tyłek ugryzła. Lamentowała przy tym tak głośno, że strażnik zoo pomyślał, iż wilki uciekły ze swojej zagrody. Oczywiście też zaczął biegać w kółko jak wariat, szukając rzekomo zbiegłych, wyjących wilków. Ten ferwor ganiająco-skomlących cudaków przerwał nagle hałas trzaskających gałęzi, nadchodzący z ogromnego krzaka, tuż obok nas. ‘Chodźmy szybko sprawdzić co to było! Być może to Maciek i Michał!’ – krzyknęła Maja. Wszyscy spojrzeliśmy na nią z zaskoczeniem, bo jeszcze nigdy nie byliśmy świadkami takiej śmiałości z jej strony. ‘Idziecie, czy nie?’- powtórzyła, tym razem jeszcze głośniej i pewniej. ‘Tak, tak, chodźmy prędko!’- powiedziała Pani Jaworska, która wydawała się ogarnąć z szoku. Wchodząc w gęste, ostre krzaki musieliśmy uważać by nasze oczy nie skończyły jak kiełbaski nabite na patyki. Ja oczywiście niemalże natychmiast zaczepiłem rękawem kurtki o jedną z wystających gałęzi i mym oczom ukazała się nagle wielka, obszarpana na brzegach, dziura. ‘Znów będzie ochrzan od mamy’- pomyślałem, ale kroczyłem dalej z żołnierskim poczuciem misji odnalezienia zaginionych kolegów. Kiedy wreszcie przebrnęliśmy przez tę dżunglę, naszym oczom objawił się świat zupełnie inny od tego sprzed krzaków. Przed nami rozpościerało się błękitne morze i złocista plaża oraz mnóstwo palmowych drzew. Na zoo to nam bynajmniej nie wyglądało, zwłaszcza, że przy brzegu morza zacumowany był ogromny statek….piracki. A na nim wielki napis ‘Płetwa rekina’. ‘Lepiej uciekajmy stąd, coś tu nie gra!’- panikował Dawid, którego nagle opuścił duch wojownika karate. ‘Nie, no nie możemy tak po prostu zwiać, musimy ratować bliźniaków. Do roboty klaso!’- nawoływał Franek, wymachując przy tym pięściami. Jego słowa i szybkość krążących w powietrzu ciosów bardzo nas zadziwiły, bo były wbrew jego leniwej naturze. ‘Franek, przestań się wygłupiać!’, powiedziała Maja, raz jeszcze przyjmując rolę przywódcy klasowego stada. ‘Niech Pani Jaworska zdecyduje, co mamy dalej robić’. Odwróciliśmy się więc w stronę nauczycielki, lecz, ku naszemu przerażeniu, tam gdzie stała przed chwilą była pustka. Ani śladu po Pani Jaworskiej! ‘Aaaaaaaaaa!’ – krzyknął Dawid. ‘Mówiłem, żebyśmy się stąd zabrali!’ ‘Do diabła z taką wycieczką!’ – dodał Bartek. Wszyscy spojrzeliśmy teraz na niego. To, że użył nieprzyzwoitego języka zdziwiło nas bardziej, niż zniknięcie naszej kochanej nauczycielki. ‘Ależ Bartek, ty przecież tak brzydko nie mówisz!’- upomniała go Hela. ‘Zresztą…. masz rację, ten nasz wypad do zoo to jakiś koszmar! Co my teraz zrobimy? Wracamy w te krzaki, czy szukamy reszty załogi?’ ‘Krzaki, ja chcę w krzaki!’- kontynuował tchórzalcze komentarze Dawid. ‘Ja za to ruszam na pomoc Pani Jaworskiej i bliźniakom’ – stwierdził Franek. ‘Ja też. Do cholery, trzeba trzymać się razem!’- przeklął znowu Bartek. Wszyscy, oprócz Dawida zgodzili się, że uderzamy na poszukiwanie zaginionych osób. Dawid, ze strachu przed samotnym wracaniem przez te upiorne krzaczyska, dołączył do nas i wszyscy razem udaliśmy się w kierunku statku pirackiego. Mieliśmy przeczucie, że tam odnajdziemy nasze szkolne zguby. Kroczyliśmy do celu powoli i ostrożnie, przygarbieni jak sępy. Nagle coś huknęło na statku, który był teraz jakieś dziesięć metrów od nas. Padliśmy więc na ziemię, a raczej na piasek, i resztę drogi doczołgaliśmy się na swych brzuchach. Udało nam się dotrzeć do statku bez bycia zauważonym. Nagle usłyszeliśmy przeraźliwe krzyki, w których poznaliśmy głosy Maćka, Michała oraz Pani Jaworskiej. ‘Wypuśćcie nas natychmiast, wy łotry jedne!’- krzyczała Pani Jaworska. ‘Wszystko powiemy mamie i tacie!’ – dodał Maciek. ‘bllllllmbbbbyyy bbbbbmmmmmmmllllaaaa’- skomlał Michał w płaczu. Jego słów nie zrozumieliśmy wcale, mimo szczerego wysiłku. Na migi uzgodniliśmy, że Franek stanie w rozkroku, a Hela wespnie się z pomocą Zyzia i Bartka na jego barki, by zobaczyć, co tam się dokładnie dzieje. Gdy Hela już stabilnie stała na barkach Frania, zdołała zajrzeć przez lukę w balustradzie wokół pokładu statku. To, co ujrzała, musiało ją bardzo przerazić, bo nagle się mocno zachwiała i, gdyby nie refleks Zyzia, to z pewnością zanurkowała by głową w piasku. Na szczęście dzielny Zyzio, którego jak widać niesłusznie uznawaliśmy za niedorajdę, złapał Helę w locie i, jak dżentelmen, postawił na ziemi. Ocalona przez Zyzia Hela, ponownie używając języka migowego, wyjaśniła nam, co się objawiło jej oczom - cała schwytana trójka wisiała ponoć do góry nogami z liną związaną wokół kostek. Teraz to już wszyscy chcieliśmy zobaczyć, o co chodzi i jednocześnie zaczęliśmy się wdrapywać na biednego Franka. Podeptany Franek nie wytrzymał nagle i krzyknął: ‘Wszyscy złazić ze mnie, nie jestem drzewem!’ Oczywiście piraccy zbóje usłyszeli krzyk Franka i dwóch z nich podbiegło do burty. ‘Popatrzcie no tylko, co nam się tu trafiło! Niezłą grupkę śmierdziuchów tu mamy do roboty!’- nawoływał do oględzin naszych przerażonych min pierwszy z nich. Był chudy jak patyk, miał wyłupiaste oczy i do tego brakowało mu połowę zębów, a te, które miał, były skonsumowane przez próchnicę. ‘Tak, łapmy ich szybko, przydadzą nam się. Ale nie do roboty, nakarmimy nimi nasze koniki morskie!’ Sprostował ten drugi, który miał ogromną brodawkę na nosie i zęby równie zepsute, jak jego kolega. Jedynie wagą bardzo się od niego różnił, bo brzuch miał wielkości beczki od piwa. ‘Koniki morskie? Jakie koniki morskie?’ – dociekał Stefek z dziwnym błyskiem w oku i nutką rozmarzenia w oczach. Swojego zamiłowania do bohaterów kreskówek i innych nietypowych postaci i zjawisk nie był w stanie kontrolować nawet w tej, nieco przerażającej, chwili. ‘Wiejemy’- krzyknął Zyzio i wystartował do ucieczki z prędkością rakiety, znów nie przypominając codziennego, nieporadnego Zyzia. Był tak szybki, że jego postać w ułamkach sekundy zniknęła nam za palmami. Natychmiast za nim rzuciliśmy się do ucieczki, ale, zanim zdążyliśmy czmychnąć piratom, ogromna, zielona, cuchnąca rybami siatka spadła na nasze głowy. Tylko Zuza i Mariola znalazły się poza jej zasięgiem, bo trzymały się za ręce, próbując zwiewać, i to wyraźnie je spowolniło. Udało im się jednak zbiec z miejsca pirackiej łapanki w trakcie, gdy tych dwóch oprychów biegło w dół po schodach po swój łup w siatce. Tym łupem byliśmy oczywiście my, ośmioro nieszczęsnych dzieciaków, które jedynie chciały pooglądać tygrysy w zoo... Gdy dotarło do nas, że teraz skończymy jako karma dla koników morskich, to tak gwałtownie zaczęliśmy się szarpać w siatce, że aż odbijaliśmy się od siebie nawzajem głowami, jak kozły, co chwilę skomląc z bólu ‘ałałałała!’. Wszystko na próżno jednak, bo dwa brzydale, których wcześniej mieliśmy „przyjemność” widzieć na burcie statku, stały już obok nas. ‘Ha ha ha! Mamy was, żałosne siusiumajtki! Nigdzie już nie uciekniecie!’ – usłyszeliśmy od brzuchatego. ‘Niech mnie kule biją! Jakie chude psubraty! Podtuczymy te pędraki przez tydzień i potem rzucimy koniom na pożarcie!’ – grubas kontynuował pełne zgrozy komentarze, podszczypując nas ostentacyjnie, dla podkreślenia naszej rzekomej ‘niedowagi’. ‘Hej, patrz na tego smarkacza! Pulchniutki!’- wskazał palcem na Franka chudy. ‘Ten już jest gotowy do spożycia’. Franek przełknął nerwowo ślinę i tak, biedny, zbladł, że aż chudy się przestraszył i jeszcze bardziej wybałuszył te swoje żylaste, wielkie oczy. ‘Bierzmy ich na pokład, kapitan się ucieszy na widok naszych zacnych gości!’- przerwał gruby. Po czym oboje zaczęli nas kijem popychać w kierunku trapu statku. Oplecieni siatką, szliśmy co chwilę się potykając. Mieliśmy mega stracha, ale też i nutkę nadziei. Ci dwaj paskudni piraci na szczęście nie zorientowali się, że Zyziek, Mariola i Zuza zdążyli im uciec. Była zatem szansa, że coś wymyślą, by nas wyciągnąć z tych opałów… ‘Ahoj kapitanie’ -usłyszeliśmy nagle, tuż zanim wdrapaliśmy się na pokład. ‘Ahoj kamraty! Co my tu mamy? Na halibuty i mintaje, cóż to za szczury lądowe?!’- skomentował naszą obecność kapitan. ‘Ściągnijcie z nich tę siatkę, niech się im lepiej przyjrzę!’ Gdy nas wreszcie wyswobodzono z tej wstrętnej siatki, kapitan nachylił się, by móc nam się lepiej przyjrzeć. Zbliżony widok jego przeraźliwej twarzy aż nas do tyłu odrzucił. Cóż to była za zgroza! Sztuczne oko, ogromny, garbaty nos, z wielką brodawką na samym jego czubku i do tego krzaczaste brwi. No i oczywiście zepsute zęby, zupełnie jak u tamtych dwóch. ‘Piraci zdecydowanie zbyt rzadko myją zęby’- pomyślałem. ‘To, kapitanie, jest pożywka dla naszych morskich koników. Jak się najedzą tymi wyrostkami, to będą miały siłę nas nieść w dalekie morskie wyprawy’- odpowiedział mu chudy. ‘Mmmmmmm!’ –usłyszeliśmy skomlenie pani Jaworskiej, która razem z Maćkiem i Michałem nadal wisiała do góry nogami. W międzyczasie piraccy zbóje zakleili jej usta brązową taśmą klejącą, widocznie dość mieli krzyku naszej nauczycielki. To zrozumiałe. ‘Opuście już tę trójkę na dół’- rozkazał kapitan. ‘I zwołajcie resztę załogi’. Chudy i gruby tak też zrobili i chwilę później staliśmy już wszyscy razem, przytuleni do siebie, otoczeni przez piratów. Było ich chyba z dwudziestu. Pani Jaworska otoczyła naszą grupkę ramionami i zapewniała nas, że nie mamy się czym martwić i że wszystko będzie dobrze. My wiedzieliśmy, że było inaczej. Zastanawialiśmy się jedynie, to znaczy ja się zastanawiałem, co to za koniki morskie, co dzieci jedzą. Z lekcji przyrody pamiętałem bowiem, że zwierzęta te jedzą plankton, nie ludzi… Długo nie musiałem czekać, by się dowiedzieć… W tym oto momencie z morza wynurzyły się trzy gigantyczne stwory, rzeczywiście przypominające koniki morskie, o przecudnych, jaskrawych kolorach i dostojnie wyprostowanych sylwetkach. Były wielkości Pałacu Kultury i zupełnie oszołomiły nas swoją niezwykłością i pięknem! Spojrzeliśmy na Stefka- ten stał z opadniętą żuchwą. Wreszcie doczekał się widoku, na który ewidentnie wyczekiwał, pomimo zagrożenia i strachu. ‘Wooooooooow!!!’- wykrzyknął nagle, nie kryjąc zachwytu. ‘Do stu tysięcy beczek! Ten mały pokochał moje maleństwa!’ – zdziwił się kapitan. ‘Nie boisz się, łachudro mały?’ ‘Ależ nie, kapitanie! Czy mogę się na jednym z nich przejechać?’ – odpowiedział mu Stefek. Wszyscy zamarliśmy na słowa Stefka, pomyśleliśmy, że teraz to już po nim, na bank! ‘Stefek, ty siedź cicho, bo dwóje z zachowania dostaniesz!’- próbowała go powstrzymać nauczycielka. ‘Ale ja chcę, proszę, proszę!’- nalegał Stefek. ‘Mila, podpłyń bliżej proszę’ – czule zwrócił się do jednego ze stworów kapitan. Widać było, że darzył je ogromną miłością. Mila pochyliła się ku Stefkowi, który bez wahania wskoczył jej na barki. Chwilę potem sunęli razem po morzu, z prędkością wiatru. Stefek objął szyję Mili by móc utrzymać się na jej plecach i z uśmiechem pełnym szczęścia rozglądał się wokoło, co chwilę do nas machając. My natomiast staliśmy na statku patrząc na nich dwoje z zazdrością. Ta przejażdżka wyglądała na naprawdę odlotową. Gdy po paru minutach kapitan zagwizdał, Mila przypłynęła znowu do statku i opuściła nisko głowę, by umożliwić Stefkowi zejście z jej pleców. Ten zeskoczył na pokład, po czym raz jeszcze objął jej szyję i dał jej ogromnego buziaka w policzek. Mila, w podzięce za okazaną jej czułość, połaskotała Stefka mordką po brzuchu. ‘Oooooooooooo.........’ - ten widok tak nas wszystkich poruszył, że na raz wydaliśmy z siebie dźwięk wzruszenia. ‘Jakie to słodkie’- dodała nasza nauczycielka. Była nadzieja, że Stefek jednak nie dostanie tej dwói z zachowania. Kapitan najwyraźniej także zmiękł na widok tej sytuacji, bo nagle zmienił zdanie, co do naszego losu. ‘No dobra, wodorostki, wygląda na to, że całkiem przyzwoite z was łachudry! Być może wypuszczę was na wolność, ale nie tak prędko! Najpierw musicie udowodnić, że macie dusze prawdziwych piratów i pracy się nie boicie! ‘To ja może wyszoruję pokład statku?’ – zaoferowała Hela. Omal nie padliśmy z wrażenia na te słowa. Hela to przecież księżniczka z kokardkami. Ona i mycie podłogi? Okazało się, że nasze zdziwienie było zupełnie nieuzasadnione. Po tym jak na rozkaz kapitana Brodacz, jeden z piratów, przyniósł jej kubeł wody i szczotkę, Hela dała takiego czadu z myciem drewnianej podłogi, że aż nam się głupio zrobiło. Nie docenialiśmy, jaka równa z niej dziewczyna. ‘To ja może coś pysznego na obiad ugotuję?’- dodał Franek, którego kwalifikacji w kwestiach związanych z jedzeniem nie kwestionował nawet kapitan statku. Ten wydał się zachwycony pomysłem naszego Pączusia i wskazał mu drogę do kambuza. Z początku przestraszyliśmy się jak powiedział ‘do kambuza z tym pulpecikiem!’, bo myśleliśmy, że śle Franka do jakiegoś pokoju tortur, ale okazało się, że miał na myśli kuchnię na statku. Jak już Brodacz nam wyjaśnił sens słowa ‘kambuz’, za Frankiem do kuchni podążyła też Kaśka, która do tej pory wyjątkowo cicho siedziała i nie wykazywała się specjalnie inicjatywą w tej naszej, pełnej przygód, wyprawie. Stwierdziła, że będzie obierać ziemniaki i kroić warzywa- ku zgodzie kapitana. W tym samym celu podążył za nimi też Dawid. Stefek oczywiście zaproponował, że zajmie się końmi morskimi. Kapitan nakazał więc mu wręczyć trzydzieści wiader ryb, by mógł je nakarmić i zgodził się też, by Stefek opowiedział konikom jakieś bajki. Jak się okazało, jego ukochane konie morskie uwielbiały słuchać barwnych historii, a tych Stefek znał tysiące. Maja i Bartek oraz Michał i Maciek zostali oddelegowani do obserwowania morza, na wypadek gdyby pojawiły się na nim jakieś intruzy. Maja i Bartek mieli stać po jednej stronie statku, zaś Michał i Maciek- po drugiej. Zastanawialiśmy się, kiedy Maciek z Michałem wypadną za burtę w rezultacie jakiejś kłótni bliźniaczej o sweter, lub coś innego. Ale, jak się później okazało, dwaj bracia wspaniale razem współpracowali. Pani Jaworska zaoferowała piratom zajęcia z matematyki i o dziwo się na nie zgodzili, bo jak stwierdzili, zawsze mieli problem z ustaleniem odległości od obiektów na morzu i liczeniem nabytych skarbów. ‘A wy, chłystki zza burty, w czym się możecie przydać?’- zwrócił się nagle kapitan do Zuzy, Marioli i Zyzia, którzy czaili się przy statku. Nikt z nas ich wcześniej nie zauważył, ale, jak widać, oka kapitana oszukać się nie da. Na słowa te cała trójka wyszła z ukrycia i podeszła do kapitana. Ten spojrzał im głęboko w oczy, po czym zdecydował, że będą brać udział w łowieniu ryb, jako że nie brakło im wcześniej sprytu, by uciec wcześniej piratom. Na koniec zostałem ja. Kapitan spojrzał na mnie spod brwi, że niemal portki mi spadły ze strachu. ‘A ty, chłopcze, co chciałbyś robić?’ ‘Ja?’ – spytałem. ‘Nie wiem, czy się do czegoś nadam. Bo ja, panie kapitanie, ciągle tylko kłopotów przysparzam i wszyscy mówią, ze jestem łobuzem’. ‘A jesteś?’- spytał kapitan. ‘Nie, a przynajmniej nie chcę nim być. Zawsze staram się być grzeczny, ale mam potwornego pecha i wszystko idzie mi na opak’. ‘Chodź, mam dla ciebie wyjątkową rolę’- powiedział kapitan i objął mnie swym ramieniem. Zaprowadził mnie następnie do pomieszczenia, które wyglądało na kapitańską kajutę. Pełne było żeglarskich przedmiotów oraz książek. Na stole leżały okulary, fajka i książka o tytule ‘Przewodnik kapitana’. W tym pięknym, wyścielonym ciemno-brazowym drewnem, pokoju zdecydowanie panował klimat mędrca. ‘Jak ci na imię?’ – z zadumy wyrwało mnie nagle pytanie kapitana ‘Eryk’- odpowiedziałem grzecznie. ‘Eryk – to dostojne imię’ - skomentował kapitan. ‘Imię skandynawskich królów i wojowników…. Czy ty wiesz, że gdy byłem mały, to także miałem miano łobuza?’ ‘Naprawdę?’- ulżyło mi na myśl, że nie byłem jedyny na świecie z łatką ‘brojarza’. ‘Tak, wiem zatem co czujesz i wiem też, że masz w sobie ogromny potencjał. Dlatego też następne kilka godzin spędzimy trenując cię na kapitana statku!’ I tak też było. Tego dnia nauczyłem się nawigacji i sterowania statkiem, geografii mórz i lądów oraz zarządzania załogą. Kapitan wyjaśnił mi też w szczegółach budowę statku. Na końcu treningu sprawdził moje umiejętności kapitańskie w formie niesłychanie trudnego egzaminu, który zdałem na 100%. ‘Teraz to już nikt mi nie wmówi, że jestem zwykłym łobuzerskim chłystkiem- pomyślałem dumnie. Pod wieczór kapitan pozwolił mi pokierować sprawami na statku, więc zakotwiczyłem statek przy brzegu i zwołałem całą ekipę szkolno-piracką na wspólną obiado-kolację. Franek spisał się wspaniale w kuchni i jedzenie przez niego przygotowane było absolutnie przepyszne. Nie tylko on zresztą wykazał się duchem pracusia, każdy z nas doskonale się sprawdził w powierzonej mu roli. ‘Płetwa rekina’ absolutnie świeciła czystością, a i rybołówstwo się powiodło i trójka naszych sprytnych uciekinierów, Zuza, Zyzio i Mariola, zadbała o zapasy ryb na cały miesiąc. Również zajęcia pani Jaworskiej odniosły skutki, bo piraci dodawali i odejmowali teraz bez zająknięcia. Kapitan, na znak uznania, podarował nam po kolacji amulety pirackie i z przykrością stwierdził, że będzie nas musiał wypuścić na wolność, zgodnie ze swoją wcześniejszą obietnicą. ‘Piracka dusza ceni sobie honor ponad wszystko i raz złożonej obietnicy pirat nigdy nie złamie!’ - powiedział nam na pożegnanie kapitan. ‘Zatem bywajcie kamraty, ściemnia się i czas na was. Wspaniale by was było mieć w swojej załodze, ale niestety zasady są inne. Musicie opuścić nasz statek. Niech amulety strzegą waszej pirackiej dumy, pracowitości i honoru! My zachowamy was w naszych sercach i mamy nadzieje, że i wy o nas nie zapomnicie’. Mimo tego, że kapitan próbował być twardy i srogi mówiąc te słowa, widziałem, jak brylantowa łezka zakręciła mu się w oku. W tej chwili taki był z niego twardziel, jak i na ogół z naszej kochanej Pani Jaworskiej. Odwróciliśmy się wszyscy w prawo, ku wyjściu ze statku, jak profesjonalni piraci, i żwawym krokiem opuściliśmy statek. Gdy zeszliśmy na plażę, z morza wynurzyła się jeszcze Mila by ostatni raz utulić Stefka, który płakał jak bóbr na to pożegnanie. Potem ruszyliśmy w drogę do domu. Idąc po piasku w stronę ostrych krzaków, które nas tu zawiodły, czuliśmy pewnego rodzaju smutek. Polubiliśmy tych piratów. Odwróciłem się za siebie na moment, przed samym krzakowym wyjściem z krainy piratów i pomachałem kapitanowi. Ten jednak nie odmachał. Widziałem jednak, jak otarł łzę z policzka. Gdy już przebrnęliśmy przez krzaczyska, ponownie znaleźliśmy się w zoo. Z radością stwierdziłem, że tym razem obeszło się bez dziury w moim ubraniu. Rozejrzeliśmy się dookoła i, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, po tej stronie świata było nadal jasno i słonecznie. ‘Dziwne, w tym piratolandzie było już prawie całkiem ciemno’- powiedziała Kaśka. Spojrzałem na zegarek- było w pół do jedenastej. ‘Byliśmy tam tylko dziesięć minut!’- dodałem. ‘Jak to możliwe?’ Odwróciliśmy się w stronę krzaków z niedowierzaniem, ale tam gdzie wcześniej rosły, stał jedynie sklepik z pamiątkami z zoo. ‘No teraz to już zupełnie nie wiem o co chodzi!’- krzyknął Bartek. ‘Chodźcie dzieci, jedźmy już do domu. Ta przygoda z piratami to będzie nasza tajemnica’- zaproponowała pani Jaworska. Zgodziliśmy się z nią i ruszyliśmy w stronę naszego autobusu. Byliśmy tak zmęczeni, że w autobusie siedzieliśmy cichutko jak myszki. Ani najmniejszego szelestu nie było słychać. Spojrzałem w pewnym momencie na mój amulet. Ten błyszczał w słońcu i jak tęcza mienił się różnymi kolorami. ‘To była wspaniała wyprawa’- pomyślałem. Po powrocie do domu, zastałem mamę gotującą mój ulubiony obiad- zupę pomidorową. ‘O, jesteś już w domu, Eryczku! To świetnie, bo zaraz nakładam obiad’- wykrzyknęła z radością. ‘Jak tam wycieczka szkolna? Widziałeś lwy w zoo?’ ‘Tak widziałem, mamo. A wycieczka? Jak to wycieczka – nic nadzwyczajnego’ odpowiedziałem. ‘I wiesz mamo, jakoś nie jestem dziś głodny’ ‘Jak to, nie jesteś głodny? Przecież dziś zupa pomidorowa, a ty uwielbiasz tę zupę!’ ‘Tak, ale najadłem się dziś chrupek i czekoladek’ ‘A ten wisiorek, co to takiego?’- mama zwróciła uwagę na mój amulet piracki. ‘Wiesz, mamo, sprzedawali takie w sklepiku z pamiątkami w zoo…’ ‘Piękny! A teraz idź do łazienki i umyj ręce. Przygotuję ci przynajmniej świeży sok pomarańczowy do picia’. Wypiłem sok, pokręciłem się trochę po domu, po czym wziąłem ciepłą kąpiel i poszedłem spać. Tej nocy, po wycieczce, śniły mi się dalekie wyprawy pirackie ze mną w roli kapitana. Gdy na drugi dzień poszedłem do szkoły, to nie mogłem uwierzyć jak bardzo zmieniły się nasze relacje w klasie. Stefek był dużo bardziej rozmowny niż zwykle. Tak samo Maja, która porzuciła swoją lalę, bo najwyraźniej już jej nie potrzebowała. Michał i Maciek wreszcie przestali się o wszystko sprzeczać, a Hela – zadzierać nos. Usiadła nawet w ławce z Zyziem, który przecież uchronił ją przed upadkiem podczas wyprawy. Zuza i Mariola nadal bardzo się przyjaźniły, ale świetnie dogadywały się też z resztą naszej ekipy klasowej. Bartek totalnie się wyluzował i stwierdził, że od tej pory nie będzie ‘ułożony’, tylko ‘przebojowy’. Aż strach pomyśleć, co na to powiedzą jego rodzice. Dawid i Kaśka też zdecydowanie się zmienili. Dawid przestał wszystkich okładać pięściami, a Kasia nawet zaproponowała, by Stefek od tej pory był przewodniczącym klasy, jako że tak naprawdę to on uchronił nas przed katastrofą piracką. W końcu to on zmiękczył serce kapitana tą swoją pasją do koni morskich. Stefek z kolei uznał, że to jednak Franek powinien objąć tę rolę, bo jako jedyny obstawał przy opcji ratowania zaginionych uczestników wycieczki, podczas gdy większość z nas chciała wiać. Franek chętnie się na to zgodził. Nawet Pani Jaworska była jakaś inna, jakby bardziej „wyluzowana” i naturalna. Dużo chętniej jej teraz słuchaliśmy, a najbardziej wzrosło nasze zainteresowanie jej wywodami matematycznymi. A ja? Miałem po wycieczce ksywę ‘kapitana’ i już nikt nie miał mnie za ‘łobuziaka’. W istocie przestałem psocić. Sam nie wiem, jak mi się to udało, bo przecież tyle razy wcześniej próbowałem i zawsze bezskutecznie. No i już nie mogę się doczekać kolejnej wycieczki klasowej… -
Był sobie leniwiec raz, pełen lenistwa, Najbardziej leniwy wśród towarzystwa. ‘Nic mi się nie chce’ – mówił otwarcie. Przed pracą zapierał się bardzo uparcie. ‘Praca mi szkodzi’ -tłumaczył się wielce, Urodę ma psuje i łamie mi serce. Do pracy niestety się nie nadaję, Zbyt dużo mi trudu i bólu zadaje. Nie tylko od pracy leniwiec się migał. Od mycia, sprzątania- się także wzdrygał. Nie lubiał mydła, kąpieli gorących, Bo ten nasz leniwiec to len był śmierdzący! Lecz na tym nie kończy się lenistwa lista: Leniwiec to straszny był egoista. Na jego pomoc się liczyć nie dało Bo palcem mu kiwnąć się nawet nie chciało! Leniwiec szczęśliwy był, ale do czasu, Aż rozchorował się pewnego razu. A że przyjaciół niestety nie miał, To w domu samotnie w swym łóżku leżał. Nikt go odwiedzić wszak nie zamierzał, Gdy taki niemiły byl z niego zwierzak! I smutno mu tak samemu było, To nic-nie-robienie mu się nawet znudziło! Szybko zrozumiał ten nasz leniwiec, Że zmienić postawe czas niewątpliwie, Tak, dość już jest tego strasznego lenistwa, Czas zacząć nad sobą pracować natychmiast! Aż trudno uwierzyć - nasz leń rodowity, Jak pszczółka się nagle stał pracowity! I odkrył, że praca nie szkodzi mu wcale, Lecz wpływa na niego wręcz doskonale! Bo jakaż to radość pomagać jest innym I czuć się potrzebnym, uprzejmym i pilnym… Jak w gronie przyjaciół czas spędzać jest miło! Toż leniwcowi się nawet nie śniło!
-
Jest miasteczko takie w Polsce na uboczu położone, gdzie wjeżdżanie samochodem jest surowo zabronione. Tak jest właśnie w Mimochodzie, w nim mieszkańcy się nie spieszą, spacerują sobie co dzień i się tym chodzeniem cieszą. Nikt tam nie podnosi głosu, bo i nie ma po co krzyczeć, wszyscy sobie cenią spokój, uwielbiają błogą ciszę. Nawet zegar na ratuszu godzin wcale nie wybija, wlecze się bez animuszu, więc czas wszystkim wolno mija. Mają też tam taką modę, to jej szept jest całkiem nowy, żeby chodzić mimochodem, bo to sposób bardzo zdrowy. Można się nim dostać wszędzie, przy okazji zaś odwiedzić, znajomych, by pogawędzić bez wcześniejszej zapowiedzi. Dla mieszkańców Mimochodu, to najlepsza jest metoda, rozumieją bowiem dobrze, że na pośpiech życia szkoda. Bo w nim nie ma nic takiego, czego się nie zdąży złapać, spieszyć nie ma się do czego, po co biec, gdy można człapać.
-
Czas chociaż płynie równo na pozór, zdarza się jednak, że jest inaczej. Kiedy się spieszysz - pędzi do przodu, a gdy się nudzisz wlecze się raczej. Można go także przeciągać czasem, służy do tego słów pewnych kilka. Wstrzymują często go spowalniacze: minuuutka, moooment, juuuż, zaaaraz, chwiiiilka. Kiedy do szkoły mama cię budzi, mówi z uśmiechem: - Wstawaj, pobudka! A ty chcesz pospać troszeczkę dłużej, do akcji wkracza „jeszcze minuuutka“. Kiedy do łóżka czas iść wieczorem, a ty zadanie masz nieskończone, wtedy z pomocą przychodzi w porę zawsze gotowy i chętny „moooment“. Te wszystkie chwile, zarazy, juże cechuje przy tym pewna złośliwość, wciąż wystawiają na ciężką próbę ograniczoną ludzką cierpliwość. Bo choć są szybkie jak okamgnienie, to mają w sobie wewnętrzną sprzeczność, gdyż powodują często spóźnienie i mogą czasem ciągnąć się w wieczność.
-
Jest grubodziób Albert w lesie, Choć ma swoje lata, Ciągle sprawnie mocnym dziobem Nasiona rozgniata. Rozłupał ich w życiu wiele - Robi to pasjami, Można śmiało więc powiedzieć, Że zęby zjadł na nich. Dawać łupnia też orzechom Nigdy nie omieszka, Włoskim rzadziej, lecz laskowe, To dla niego pestka. Sam nauczył się od ojca Tej przydatnej sztuki, Aby później jej nauczyć Swe dzieci i wnuki. Ma też hobby, jak na ptaka Trochę nietypowe. W wolnym czasie bardzo lubi Łamać sobie głowę. Rozwiązuje wciąż zagadki Często bardzo trudne, Choć wiadomo, że to bywa Mozolne i żmudne. Łamigłówka, co wymaga Długiego myślenia, Często zwana jest orzechem Twardym do zgryzienia. Bo zazwyczaj dobre chęci, To jednak za mało. By rozwikłać jakiś problem Potrzebna wytrwałość. On do tego ma zacięcie, Kocha swoje hobby. I na świecie nie ma rzeczy Której by nie rozgryzł. Jest on mistrzem w rozgryzaniu Nasion i zagadek, Gdyż Albert to latający Do orzechów dziadek. Grubodzioby są zwane latającymi dziadkami do orzechów, choć w całości orzechów rozłupywać raczej nie potrafią. Dysponują dużym naciskiem, ale chyba rozstaw dzioba im na to nie pozwala. Rys. Dot. F
-
Siedziała sobie cisza spokojnie, Jak mysz pod miotłą w swoim kąciku, Gdy wtem ją hałas przerwał gwałtownie Krzycząc przeciągle – Co tu tak cichoooo? I skoczył zaraz na równe nogi, Tak, że zadrżało z lęku powietrze. Z przytupem zaczął walić w podłogę, Skakać, wirować i głośno wrzeszczeć. Ciszę obrzucał epitetami: - Jesteś grobowa, martwa, niezręczna Ty się w ogóle nie umiesz bawić, Zawsze oblicze nosisz posępne. Ja zaś ogólnie jestem lubiany, I bardzo na mnie ludziom zależy. Jestem przez większość z nich rozrywany, Beze mnie nie ma żadnej imprezy. Ty jesteś taka jakaś poważna, Ja zaś uciechy jestem symbolem, Ty wiejesz nudą, a ja zabawą Uwielbiam harce, tańce, swawole. Mam wiele imion, trudno je zliczyć, Zwą mnie harmidrem, tumultem, zgiełkiem. Umiem tłum porwać, on lubi ryczeć, Puszczać petardy i fajerwerki. Cisza znosiła hałas w milczeniu, Choć jej przeszkadzał, potwornie dręczył. On się wyszalał, wyciszył z czasem, Tak, jakby sobą własnym się zmęczył. Znowu rozległa się cisza błoga, Kojąca nerwy, miła dla ucha. Cudownie jest się nią rozkoszować Bardzo przyjemnie się w niej zasłuchać.
-
Zakwitły kiedyś w grudniu stokrotki Na szronem okrytej łące, Chociaż to późna jesień, a wkrótce Prawdziwej zimy początek. Bardzo odważne są te słoneczka, Bo któż by mrocznym śmiał grudniem, Gdy świat zszarzały prószy się bielą, Przystroić łąkę przecudnie? Bądźmy im za to wdzięczni po stokroć, Bo gdy tak kwitną na przekór, Niosą nam przekaz jasny i prosty - Nie bój się zimy człowieku! Skąd w tych kwiatuszkach drobnych i kruchych Jest tyle siły przebicia, By wbrew okrutnym prawom natury Rwać się z zapałem do życia? Dają tym przykład ludziom wątpiącym, Że wszystko może się zdarzyć, Że zawsze trzeba, mimo trudności, Przeć do spełnienia swych marzeń. Nawet gdy aura jest nieprzyjazna, To w sercu można mieć wiosnę, Za to przesłanie niniejszym składam Stokrotkom dzięki stokrotne.
-
Wcieśkł się kdeiyś bradzo BARAN - Co to zonwu za nuremy? O co wczszął ten cłay RABAN? Kotś pesrztwtaił mu lirety! - Gułpi byełm i upraty. Rozszujony bczey, sakcze, - Cóż obcenie jetsem warty? Co ja beidny tarez zczanę? Mwói mu węic na to wieprz - To zwajisko dborze znane, Bradzo fanja jest to rzecz, Jetseś wsałnym ANAGRAMEM. Nie ma się węic o co zołścić, Bo to świenta jset zawaba. Mgoę tlyko ci zadrozścić Że tak mżoesz się przetsawiać. Wemźy chćoby taką ŚWINIĘ Ablo gułpią KOZĘ choicaż. Pwierszą mżona zemnić w WIŚNIĘ, Z durgiej zaś jset neizły OKAZ. A ja chacioż bym prówobał I sbosopem i na chama, Nie użołę z sibeie sołwa - Anagramu nie mam grama.
-
Poprosił kiedyś deszcz śnieg do tańca, Ten chętnie przystał i wkrótce para Zaczęła razem wirować walca, Wiatr im przygrywał na drzew konarach. W swoich objęciach spletli się czule, Z początku w tańcu prym wodził deszcz. Bębnił kroplami w ziemię z przytupem, - Niech się nasz taniec nazywa ŚNIESZCZ! Śnieg, który lubił tańczyć mięciutko, Powoli, z wdziękiem padał niespiesznie. Swymi płatkami sypiąc cichutko, Z czasem wziął górę nad głośnym deszczem. I to on został wnet wodzirejem, Pewnie prowadzi deszczyk w powietrzu. Śnieszcz się zakończył niepostrzeżenie, Teraz pląsają splątani w ŚNIEŻCZU.
-
Starli się kiedyś na blacie w kuchni Chrzan bardzo ostry i krewki burak. Z na pozór drobnej, warzywnej kłótni Wielka zrobiła się awantura. Burak drwił z chrzanu. – Drogi kolego, Przykro to mówić, lecz powiem panu - Gdy coś kompletnie jest do niczego, Wtedy się mówi, że jest do chrzanu! Chrzan nie pozostał mu dłużny wcale - Gdzie się podziała pana kultura? Przez brak ogłady, ciągłe skandale Mówią o panu – ot, zwykły burak! Tylko nie zwykły – burak się speszył, Jestem czerwony, czyli ćwikłowy. Ze mnie są barszcze, surówki pyszne, Jestem soczysty i bardzo zdrowy. - Też mi dopiero, wiedzą to wszyscy, Że bardzo mdłe są dania z buraków. Nie da się zjeść ich bez mojej szczypty, Potrawy z pana nie mają smaku! - Pan - z przeproszeniem - głupoty chrzani! Jestem największym z warzyw słodziakiem, Pan łzy wyciska, potrafi ranić. Jest uszczypliwy i w gardło drapie! Tak się ścierali w utarczkach słownych Aż im się kucharz dobrał do skóry. Starł ich na tarce i wsadził w słoik, Lecz to nie koniec był awantury. Choć już zmieszani, gryźli się dalej, Ich kłótnia jednak na dobre wyszła, Gdy przetrawili wzajemne żale, Wyszła z nich ćwikła z chrzanem przepyszna.
-
Zapytały raz chomika Dwie ciekawskie myszki, - Dlaczego tak pan bez przerwy Wydyma policzki? - Ależ moje drogie panie, Ja ich nie wydymam, Bo to wcale nie powietrze, Lecz pokarm tam trzymam. My chomiki bowiem taki Dziwny mamy zwyczaj, Że lubimy ziarnem sobie Policzki wypychać. - Ale po co pan tak robi? - Dociekały myszki. - Przecież zawsze można sięgnąć Po jedzenie z miski. - To w naturze mojej leży, By robić zapasy, Na wypadek, gdyby nagle Przyszły trudne czasy. Gdy zgłodnieję zawsze mogę, Sięgnąć pod policzek, Wziąć na ząbek, czyli schrupać Pyszny smakołyczek. Mam w tym wielu naśladowców, W świecie z tego słynę, To dziwactwo rozsławiło Szeroko me imię. Gdy ktoś rzeczy niepotrzebnie Wciąż magazynuje, To o takim kimś się mówi, Że je chomikuje. Rys Dot.
-
Zalał się łzami kiedyś krokodyl, Chlipie i szlocha, tak jak bóbr płacze, Spytał go Hipcio – przyjaciel z wody O powód jego wielkiej rozpaczy. - Widzisz... przed chwilą zjadłem posiłek, A u nas w rodzie tradycja taka, Że po obiedzie zawsze przez chwilę Musimy sobie trochę popłakać. Coś podobnego?! – zdziwił się Hipcio, I z tej przyczyny tak smutny jesteś? Mnie po jedzeniu wcale nie przykro, Kładę się w błocie i robię sjestę! Chyba że... zaraz, to nie do wiary, Czyżbyś ty płakał z takiej przyczyny, Że żal ci bardzo twojej ofiary I chcesz w ten sposób zmyć swoje winy? - Nie o to chodzi – odparł krokodyl. - Choć tak to może wyglądać z boku. Prawda jest taka - płaczę, bo soli Tak się pozbywam w ten dziwny sposób. Choć łzy są duże, to nie są szczere, Robią wrażenie przez ich obfitość, Często na pokaz podobne leje, Ktoś, kto chce nabrać kogoś na litość. Rysunek Dot:
-
Rzecz ta zdarzyła się dawno dosyć, W czasach gdy wszystkie słonie w Afryce Nie posiadały trąb, tylko nosy, Niezbyt wydatne - krótkie i zwykłe. Mieszkał tam wtedy mały słoń Zenek, Co był wszystkiego bardzo ciekawy. Lubił swój nosek wsadzać wciąż wszędzie, A już najbardziej w nie swoje sprawy. Pewnego razu, gdy był nad rzeką Chciał się ochłodzić, napić się wody, Schylił więc głowę i w toń nos wetknął, Gdy wtem go paszczą złapał krokodyl. Słonik się zaparł i zaczął ciągnąć, Gad ciągnął także, lecz w swoją stronę. To przeciąganie trwało tak długo, Że nosek długim stał się rulonem. W końcu krokodyl bardzo zmęczony Dał sobie spokój i słonia puścił, Ale nos Zenka raz wydłużony Do swego kształtu już nie powrócił. Słonik z początku zaczął rozpaczać, Lecz wkrótce przestał się tym zamartwiać, Bo nos, choć długi, mu nie przeszkadzał, A wręcz przeciwnie – wiele ułatwiał. Tak to już bywa w życiu przewrotnym, Że złe wychodzi często na dobre, Miast mu wyrządzić krzywdę krokodyl, Zrobił mu prezent – wspaniałą trąbę! Lepszego nie mógł słoń sobie wyśnić, Miał czym nareszcie muchy odganiać. Mógł sobie teraz chłodny wziąć prysznic, Pić wodę z rzeki już bez schylania. Jest tak radosny gdy ją unosi, I tak się cieszy jakby był dzieckiem, Stąd ludzie wierzą, że słoń przynosi Z trąbą swą w górze ogromne szczęście. Rys Dot:
-
Raz podsłuchała naiwna Ula Gdy rozmawiali sobie dorośli, Że coś pasuje komuś jak ulał, Zachciała zatem mieć go i nosić. Postanowiła. - Muszę go zdobyć! Lecz nie wiedziała za bardzo panna, Gdzie kupić można takie ozdoby, Wzięła portfelik, poszła do miasta. Chodzi po sklepach, szuka wytrwale, Sprzedawców pyta, po półkach szpera, Lecz nikt nie słyszał nic o ulale, Poszła więc Ula do jubilera. Człek był to mądry, więc zaczął dumać. I po namyśle rzekł – Moja droga! Na razie nie mam, lecz mogę ulać, Lecz to niestety będzie kosztować. - Więc bardzo proszę. Mam oszczędności I się z kosztami nie liczę wcale, Chcę by pękali inni z zazdrości, Gdy mnie zobaczą w ślicznym ulale. Przyjął jubiler, więc zamówienie. Po jakimś czasie gotów był odlew, Dziewczyna była zadowolona, Bo wyglądała w nim bardzo dobrze. Był bowiem jakby dla niej ulany, Wtedy dopiero pojęła Ula, - Gdy przedmiot świetnie jest spasowany, Mówi się o nim - leży jak ulał.
-
Siadła zięba na gałęzi i ględzi: że kos gwiżdze przez nos że wrona taaka szalona wróble to kurduple szpaki właśnie wyszły z paki bocian ma za chude nóżki kaczuszki latają do wróżki dzięcioł wali głową w ścianę (bo na pewno jest pijany) sikorka już nie bogatka (Je SŁONINĘ! Tak, sąsiadko...!) a kukułka - Boże drogi! - mężowi przyprawia rogi a ta pliszka z naprzeciwka co ma ogon jak "księżniczka" z pliszkiem (który głośno chrapie) żyją bożż...! na kocią łapę! Nie wytrzymał tego kos i do zięby gwiżdże w głos: Nie bądź taka! dzieci nakarm idź do szpaka złów robaka gniazdo sprzątnij bo - kloaka pranie nastaw - niech namaka Weź coś zrób! Przede wszystkim - zatkaj dziób!
-
Wierszyk onegdaj warsztatowy - "zremasterowany" ;) Bielinek kapustnik wpadł raz do sąsiada: - Pyszną mam nowinę! - kapuśniaczek pada. - Smaczne wiadomości od rana przynosisz, Chociaż osobiście wolałbym bigosik. - Nie ma co narzekać, nałapać go trzeba, Przecież nie codziennie zupa siąpi z nieba. Oblizali obaj swe usta ze smakiem Lubili z kapusty przetwory wszelakie, . Wzięli puste garnki, miseczki, karafki, By do nich nałapać tej przepysznej mżawki. Wynieśli je z domu czekają cierpliwie, Lecz ta zupa pada jakoś tak leniwie. Naczynia wciąż puste, mijają godziny, Bielinkom powoli rzedną tęgie miny. Burczy im już w brzuszkach, kiszki marsza grają, Lecz ciągle z nadzieją na obiad czekają. Nadleciał zmoknięty listkowiec cytrynek, Na widok bielinków kwaśną zrobił minę. I kpiąco zapytał, co to za wygłupy? Chyba nie zbieracie tej wodnistej zupy? Zaczął się naśmiewać i z bielinków drwić, - To nie kapuśniaczek, to jest zupa – nic. Nim się nie najecie, daliście się nabrać, I nic w nim dobrego, tylko smaczna nazwa. Niektóre wszak słowa wiele mają znaczeń, Zaraz na przykładzie wam to wytłumaczę: - List czasem piszemy drobniuteńkim maczkiem, Drobny deszcz z kolei zwiemy kapuśniaczkiem. Głupio się zrobiło bielinkom naiwnym, Język jest zawiły i czasami dziwny. Choć białe z natury, to jeszcze pobladły, Zamiast kapuśniaczku, wstydu się najadły. Rys Dot.
-
Rozmawiały trzy sikory Przy karmniku raz o modzie, Jakie są na czasie wzory I jak nosić się na co dzień. Głos zabrała wpierw bogatka. - Żółć się z czernią komponuje, Dlatego ja się w mych szatkach Doskonale prezentuję. - Połowicznie się z tym zgadzam. - Przytaknęła jej modraszka. - Ja najbardziej lubię latać W żółto-modrych fatałaszkach. Wtrącić chciała się uboga, Że nie zgadza się w ogóle. Gdy wtem padła na nie trwoga, Zjawił się ich wróg - krogulec. Blady strach padł na sikory, Rozleciały się w panice. Teraz wadzą im kolory, Wszak zależy od nich życie. Chociaż dumy więc przysparza Różnobarwne upierzenie, To czasami tak się zdarza, Że się staje utrapieniem, Łatwiej umknąć jest przed wrogiem, Gdy się mu nie rzuca w oczy. W krzakach skryła się uboga I drapieżnik ją przeoczył. Pogonił za jaskrawymi, Które łatwo dojrzeć wszędzie. Tak to bywa, zwłaszcza zimą Kiedy nagie są gałęzie. Barwne pióra zdobią ptaka, Ale mają też złe strony. Dla drapieżcy ich posiadacz Kąskiem staje się łakomym.
-
Przelatywały kiedyś dwie muszki, Nad owocowym, zdziczałym sadem. Nagle spostrzegły na ziemi gruszki, Więc pomyślały – pyszny obiadek. . I już się miały brać za wcinanie - Były obydwie dość wygłodniałe, Lecz oto problem, twarde jest danie, Trudno je schrupać – jest niedojrzałe. Niespodziewanie zjawił się komar I rzekł - zielone je tylko głupiec. I wkrótce muszki głodne przekonał, Że trzeba gruszki w popiele upiec. Zebrały obie zatem dość szybko Chrust z okolicy, przykryły gruszki. I rozpaliły na nich ognisko, Z myślą, że wkrótce napełnią brzuszki. Usiadły z boku zmęczone bardzo I mimo swoich usilnych starań, Zapadły w drzemkę i to dość twardą, Czyli ucięły sobie komara. Gdy się zbudziły, wygasł już ogień, I po ich gruszkach nie było śladu. Wszystko doszczętnie było spalone, Zostały muszki więc bez obiadu. Złe były bardzo, pretensje obie Tylko do siebie żywiły jednak. Trzeba spraw swoich pilnować bowiem, Bo zawsze mogą pójść przecież nie tak. I choć im smakiem obejść się przyszło, To nauczyły się przy tym wiele. Naukę z tego mają na przyszłość, By nie zasypiać gruszek w popiele.
-
Jest Japończyk pewien w świecie, Pisali o nim w gazecie. Wygląda on dość nijako, Ma na imię Jako Tako. Z zagadkowej dość przyczyny Ma on co dzień imieniny. Obchodzi je chętnie wszędzie, W domu, w szkole i w urzędzie. Choć Japończyk z pochodzenia, Wszystko robi od niechcenia Wciąż powtarza za to wszędzie: - Nie martw się tak - jakoś będzie. Spędza za to czasu wiele Ze swym dobrym przyjacielem. Co się Byle Jak nazywa, Razem lubią dokazywać. Jak nieszczęścia, co parami Wchodzą drzwiami i oknami. Zawsze skorzy do pomocy, Czy to w dzień czy późno w nocy. Gdy gdzieś tylko jest potrzeba, Tam spadają prosto z nieba, By ratować sytuację I wyłożyć swoje racje. Bardzo często ci panowie Przebywają na budowie. Doskonale się tam bawią, Coś zepsują, coś naprawią... Choć na bakier są z techniką Pomagają mechanikom. Naprawiają chętnie wszystko, Nie za dobrze, za to szybko. W piłkę także często grają, Jako tako się kiwają, A strzelają byle jak, Bo precyzji u nich brak. Przyjaźnią się z nimi wszyscy, Bo są bardzo towarzyscy. Za pan brat są z nimi dzieci, Które bardzo lubią śmiecić. Jako Tako jak posprząta, To się wszystko wala w kątach. Gdy Byle Jak mu pomoże, To wygląda jeszcze gorzej. Wcale nie chce im się uczyć, Wolą się po mieście włóczyć. Ciągle mają też ochotę, By gdzieś spłatać jakąś psotę. Do popisu duże pole Mają także w każdej szkole. A że zadań jest tam dużo, Swą pomocą wszystkim służą. Jako Tako się nauczy, Coś tam bąknie, coś tam mruczy, A Byle Jak coś podpowie I tak jakoś radzą sobie.