Wedle stawu szedłem, ścieżką poprzez łączkę,
tam posiłkiem zajęte były zwierzątka domowe,
niczym Doolitle wdałem się z nimi w rozmowę,
a raczej nagabnięty byłem przez matkę krowę,
ty przedstawicielem dwunożnych, nie baranem,
wszyscy zdamy egzamin z czynów przed Panem,
niczym dobra matka, na produkty daję swe mleko,
mało wam tego, musicie robić mi krwawą łaźnię
by kosztować zupy z moich krwawych piszczeli,
nam głowy ukręcają, rzekła rzeczniczka ptactwa,
by smakować z naszego osocza ohydną czerninę,
my ziemię uwalniamy z nadmiernego robactwa,
owca zabeczała, wełny mało, naszej skóry chcą,
bez pomyślunku, pragną wyglądać jak te barany,
gdy tak sami sobie, pod nos podstawiają rekuzę,
zaskrzeczał karp, uwielbiają mnie po żydowsku,
w sobie chytrości jak on nie mam i czyszczę wody,
ryby głosu nie mają i na talerzu me ciało podają,
niczym głowę Jana w prezencie dla Herodiady,
ludzie żyjcie i pozwólcie także innym egzystować,
byśmy jak wy, swoją rolę i w tym ciele mogli pokonać.