Pewna szczupła młoda dama
w kuchni nic nie zrobi sama.
Jak coś zrobi, co tu gadać,
do zjedzenia się nie nada.
A do barów i stołówek,
nie chce chadzać bo nie lubi.
Bo nieczysto i zbyt tłusto,
bo tam kotlet jest z kapustą.
Na pierogach chrupie skwara,
jeszcze trzeba jeść w oparach.
Wszystko jej nie odpowiada,
w anoreksję w końcu wpada.
Muszę działać - myśli dama
Nie pożyję dłużej sama.
Lecz okazja się nadarza;
mogę męża mieć kucharza.
Ugotuje smakowicie,
uratuje moje życie.
Jak myślała tak zrobiła.
Chłopa zaraz omamiła.
Gdy pomyślał, „ja ją lubię”
dawno było już po ślubie
i przy kuchni sterczy biedak
i gotuje, tak jak trzeba.
Dama zjada nawet wcina,
zaraz tycie już zaczyna;
by jej kości nie trzeszczały,
aby biust nie był za mały,
aby pogrubiały uda.
Jędrność ciała czyni cuda.
Dama wagi się nie boi
a mąż dwoi się i troi.
Nagle patrzy – chyba zwidy,
w fałdach już zniknęły figi,
stanik ma do spięcia kawał.
Z pięknej żony – gruba baba.
Tutaj wisi, tam się trzęsie,
wnet opadły chłopu ręce
i potencjał też mu opadł.
Mąż natychmiast się odkochał.
Miłe panie gadka spora
w końcu pora jest na morał.
Lecz on nie jest trudny wcale:
jeśli jecie - to z umiarem.