
Wanda_Zofia_Szczypiorska
Użytkownicy-
Postów
15 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Wanda_Zofia_Szczypiorska
-
Gimnastyka
Wanda_Zofia_Szczypiorska odpowiedział(a) na gabrysia_cabaj utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Monet to pochwała. Piękne malarstwo -
Gimnastyka
Wanda_Zofia_Szczypiorska odpowiedział(a) na gabrysia_cabaj utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Taki trochę poetycki Monet, czyli impresja. -
pomiędzy
Wanda_Zofia_Szczypiorska odpowiedział(a) na Jacek_Aleksander_Mateusz_SOJAN utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Bardzo dobry. To jest wiersz mistrzowski, a w sztuce to jest najważniejsze. -
EXODUS
Wanda_Zofia_Szczypiorska odpowiedział(a) na Wanda_Zofia_Szczypiorska utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Słyszą huk ognia, trzask palącego się za nimi domu, a one leżą w kartoflisku. Inne domy płonęły również, ale głosy, krzyki były stłumione. Tam byli przecież Niemcy i coś się działo, coś strasznego. Leżały nieruchomo, dziecko też, nie odważyłyby się podnieść głowy. Udało im się uciec jakimś cudem, zrządzeniem losu chyba, zabrały nawet kołdrę i poduszkę, a także dokumenty, bo ten ich domek był ostatni, może pierwszy licząc od strony lasu i nieco na uboczu, a więc wiedziały co sie dzieje. Dom wynajęty był na lipiec. W sierpniu nie było już powrotu. Z daleka widać było łunę nad Warszawą. Jeszcze pod koniec lipca dziadek ich odwiedził, a potem wracał w tamtą stronę. W stronę Warszawy. Wtedy widziały go po raz ostatni, nie wiedząc jeszcze o tym, a mimo to jak gdyby przeczuwały, bo stały i patrzyły za nim dopóki nie znikł gdzieś daleko. Dziewczynka zapamięta to na całe życie. Dziadka, jak się odwraca, macha ręką, raz, drugi, trzeci, a potem już go nie ma. Wydawał jej się jakiś inny, niecodzienny, ubrany w spodnie pumpy i narciarskie buty. Nigdy go więcej nie zobaczy. Leżały w kartoflisku nieruchomo, Maria i matka Marii sparaliżowane strachem, a dziecko się nie bało, a może tego nie pamięta? Pamięta tylko zapach ziemi i to że leży w kartoflisku. Matka na wyciągniecie ręki, a babka dalej, niewidoczna. Słychać krzyki, strzały, warkot odjeżdżających samochodów i zapada cisza. A jednak minie sporo czasu zanim ośmielą się poruszyć. Domu już nie ma, komin tylko sterczy. Coś się dopala. Cisza. Potem okaże się że oprócz nich jest jeszcze tamtych dwoje, ona i on. Też przeleżeli w kartoflisku. Tamci nie wiedzą co się stało i one też nie wiedzą. Nie ma nikogo. Wieś jest pusta. Kiedy podeszły do pogorzeliska było już dobrze po południu, bo wszystko to zaczęło się o świcie. Z domu pozostał tylko komin, piec kuchenny i osmolone garnki, a na jabłonce upieczone jabłka. Nie ma już ani jednego domu we wsi, a one przecież muszą spędzić jakoś noc. Wydaje im się że na skraju lasu jest bezpieczniej. Tamtych dwoje uciekinierów też tak myśli, wchodzą na rozłożystą sosnę, bo zdaje im się, że będą niewidoczni z dołu. Pod lasem jest głęboki suchy rów, Maria rozkłada kołdrę w rowie. Czuje determinację, rozpacz, a nie strach. Jest jakieś jutro, coś musi przecież postanowić, uciekać, ale gdzie? Trzeba przeczekać noc. Kulą się obok siebie na dnie rowu lecz nawet nie próbują zasnąć. To co dziewczynka zapamięta i co kojarzyć jej się będzie zawsze z ogniem, strachem, nocą spędzoną w tym wilgotnym rowie, to komary. O świcie tamci dwoje, którzy spędzili noc na sośnie odchodzą w swoja stronę, a one musza przejść przez las. Za lasem gdzieś są inne podwarszawskie wsie, tory kolejki do Podkowy Leśnej, gdzie ktoś udzieli im pomocy, bo tam się schronił wuj z rodziną. Przez las, wydaje im się, będzie najbezpieczniej. W lesie było AK. Kiedyś powstańczy oddział gotował na podwórku zupę w kotle. Są głodne, ale nic nie ma do jedzenia. Lasu nie znają. Lato to nie był odpowiedni czas na wałęsanie się po lesie, gdzieś tam stacjonowało NSZ, ludzie mówili o tym z niepokojem. Ścieżka prowadzi przez głęboki jar, ale donikąd, kończy się na wysokim wyrobisku. Trzeba wyjść z jaru iść na ślepo. Trochę na zachód trochę na południe . Babka jest chora, nie ma sił, ale nie mówi o tym, idzie. Idą przez gęste chaszcze, tak bezpieczniej, bo Niemcy pewno będą szukać tych, którzy zdołali uciec ze wsi. Tak. I to się dzieje. Słychać szczekanie psów. Jeszcze daleko, ale być może idą tyralierą? Wiec Maria musi wepchnąć obie w krzaki, przykryć liśćmi, bo nic innego nie ma, sama się chowa obok, tobołek z kołdrą też upycha. Leżą. Tamci są coraz bliżej, bliżej, słychać już na wyschniętej ściółce szelest kroków. Dziewczynka widzi buty, widzi psa, wydaje się że żołnierz jest tuż, tuż, lecz on ich jakby nie dostrzega. Kiedyś pomyśli sobie o nim, że może nie chciał ich zobaczyć, co można wiedzieć o człowieku? Niemcy przechodzą, cichnie szelest kroków, a one leżą i czekają. Wrócą, nie wrócą? Chyba nie. Wreszcie podnoszą się ostrożnie, idą dalej. Gdzieś przecież musi być brzeg lasu. Nie były w lesie same. To tu, to tam ktoś się przemyka, jacyś ludzie, równie jak one zdezorientowani. A potem las się kończy, jest ściernisko, dalej chałupy, gospodarze. Wiedzą już o spaleniu wsi. Podobno kara za AK, tak mówią. Maria nie prosi o nic do zjedzenia, nie potrafi. W jednej z chałup mają na sprzedaż chleb, nie za pieniądze, za pierścionek. Maria zdejmuje z palca ten z szafirem, zostały jeszcze dwa. Chleb jakiś dziwny, szary w czarne cętki. Ktoś mówi; z trocin. Ale smaczny. Krąży pogłoska, że w sąsiedniej wsi jest jadłodajnia RGO. To dość daleko, to kawałek drogi. Stara kobieta idzie z trudem, Maria nie może pomóc, niesie tobołek z kołdrą, niesie małą. Wydaje się, że trwa to bardzo długo, a przecież to dopiero przedpołudnie. Maria spogląda na zegarek. Kiedyś dostała go od męża. Złoty, grawerowany, cenny. Dobrze że miała go na ręku. Jest jedenasta, Nie wiadomo, czy dojdą do Podkowy Leśnej jeszcze dziś. Ludzie mówią, że to trzydzieści kilometrów. Po drodze jest miejscowość letniskowa, gdzie urządzono jadłodajnię. Muszą tam dotrzeć i coś zjeść. To dawna szkoła, w sali porozstawiane stoły obok kuchnia. Dostają zupę z dyni, bardzo smaczną, wydaje się najlepszą jaką kiedykolwiek jadły. Ale czy będą miały siłę dalej iść? Babka mówi, że nie da rady, a Maria jest bezradna. Rozmawia z tym i owym, ci ludzie jakby są bez twarzy, obojętni. Ale pogłoski się rozchodzą. Podobno jest tu taki chłop, gotowy podwieźć ich furmanką. Musi się zebrać więcej osób. I oczywiście nie za darmo. Pieniędzy nie chce, woli kosztowności. Maria idzie z nim porozmawiać, może się za pierścionek uda, ale nie. Tamten pierścionka nie chce, to za mało za trzy osoby. Widzi złoty zegarek. Za zegarek, tak. Ale zapłatę chce od razu, zostawi żonie, bo przecież nigdy nie wiadomo, czy nie rozwalą ich po drodze. Maria daje zegarek chłopu. Ostatnią rzecz jaka została jej po mężu. Z woźnicą pertraktuje kilka osób, ci, którzy jeszcze coś tam mają. Wreszcie ładują się i moszczą, wyruszą późnym popołudniem, będą jechali nocą, tak bezpieczniej. Wóz na drewnianych kołach jest nieduży, deski, tobołki, kilka kobiet, starców. Ciągnie go jeden koń. Podobno musza skręcić w boczną drogę, wiec podskakują na wybojach. Siedzieć na deskach niewygodnie, ale jadą. Na drogę jest bochenek chleba wytargowany za pierścionek. Mają co jeść zanim odnajdą szwagra. Bo szwagier przed powstaniem coś przeczuwał albo wiedział, wynajął w lecie stryszek na wsi gdzieś w okolicy tej Podkowy Leśnej i chyba jest tam jeszcze z żoną i teściową. Miały od niego wiadomości . Ta podróż nocą nie pozostaje im w pamięci. Chwilami chyba drzemią na siedząco. Boją się myśleć o czymkolwiek, bo myśleć można tylko o najgorszym. Maria się zastanawia jak ukroi chleb nie mając noża. Pytać nie będzie, kto ma nóż, chlebem się przecież nie podzielą z nikim. Świta. Wkrótce okaże się, że dalej już nie jadą. Chłop boi się i koń zmęczony nie da rady. Podkowa Leśna niedaleko. Brwinów też, więc złażą z wozu po kolei. Maria bezradna, zrozpaczona, nie wie gdzie są. Muszą iść dalej same. Dadzą radę. Bagaż to tylko kołdra i poduszka. Mają na sobie ciepłe płaszcze, które zdążyły chwycić wybiegając z domu. Mijają jakieś gospodarstwo. Ktoś już nie śpi, wychodzi z wiadrem na dwór. Maria mówi niegłośno -Proszę pani. Kobieta nie jest zaskoczona - Co tam? - Czy do Żółwina tędy? pyta Maria - Za lasem, mówi tamta wykonując niewyraźny gest . Maria prosi o wodę. Kobieta niezdecydowana, wreszcie wynosi wyszczerbiony kubek, idą do studni, piją wodę z wiadra. Uczucie ulgi, a więc są już blisko. Na miejscu znajdą szwagra. Pewno porobił znajomości. Umiał poradzić sobie w każdej sytuacji. Rzadki sosnowy las, piaszczysta droga, wydaje się, że lżej się będzie szło pomimo niepewności, co ich czeka. A jeśli tam nikogo nie ma, to co wtedy? Las jakby nie miał końca. Wreszcie jest prześwit, widać wieś. W domu , którego numer znały z listu (to niby wieś, ale jak gdyby jeszcze miasto) Maria pyta kobiety która stoi w drzwiach, czy mieszka tu pan S - Panie Stasiuuu, krzyczy kobieta - Już idę, schodzę, słyszą męski glos Szwagier jest zaskoczony i wzruszony. A więc przeżyły. Lecz czy się cieszy, czy się boi? Nie wiadomo. Prowadzi ich na górę. Mieszkają w klitce. Nieźle nawet. On, żona i teściowa, dziecko. Witają się i płaczą. I co teraz? Teściowa widać zaniepokojona. Maria wie.. Będą ciężarem dla rodziny. -
****
Wanda_Zofia_Szczypiorska odpowiedział(a) na Jacek_Aleksander_Mateusz_SOJAN utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Rzeczowy, co nie znaczy, że z życia wzięty -
Wlaściwie migawka, ale treściwa, czyli o czymś istotnym i dobrze napisana
-
****
Wanda_Zofia_Szczypiorska odpowiedział(a) na Wanda_Zofia_Szczypiorska utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Jest nas tu tylko trzy; ja, mama i babunia, a wokół las i las, bo mamie pozwolono mieszkać na plebanii, a mnie się wydawało, (byłam dzieckiem) że w samym środku lasu. Nikt inny tu nie mieszkał i nawet nie wiem gdzie był kościół, być może wcale go nie było, nie było też żadnego księdza. Plebania była poniemiecka, a mama miała uczyć w szkole. Szkoła nie była dla mnie jeszcze niczym interesującym, mnie intrygował las. Był gęsty, mroczny i liściasty. Dla mamy stał się darem losu, bo w lesie były grzyby, mnóstwo grzybów, całe połacie grzybów rozmaitych, a w domu, czyli na plebanii tylko kartofle od mieszkańców wsi. Czasem mieszkańcy przynosili mleko. Początek lipca. Jadłyśmy co dzień gotowane grzyby do tego placki na oleju. Przywieźli nas tu furką, najpierw szosą, a potem drogą stromą i piaszczystą do tego mrocznego niby domu, który jak mogło się wydawać stoi w środku lasu. Ale być może las się wdarł, kiedy nie było tu nikogo? Wieś jest za lasem. I uprawne pola. Mama mówi, że oprócz grzybów w lesie tam trzeba poszukać czegoś do zjedzenia, ale ostrożnie, w tajemnicy. Pamiętam, po Powstaniu mieszkałyśmy na strychu u jakiegoś chłopa. Mama nie miała już pierścionków i zegarka, nic już nie miała do sprzedania, byłyśmy głodne, ja i babcia. Mama kradła pszenicę temu chłopu i gotowała na piecyku. Wyszłyśmy z lasu powolutku, bo babcia miała opuchnięte nogi i w ogóle była chora, nie chciała jednak zostać sama na plebanii. Daleko widać było wieś. A mama kiedyś już tam była, to znaczy na wsi była, żeby załatwić formalności, a potem ktoś nam przyniósł kosz kartofli, mleko w butelce, olej. Pola tylko gdzie niegdzie zaorane. Tu i tam jakieś krzaki, jary. Wieś skryła się za pagórkiem i teraz nikt nas nie zobaczy. Idziemy miedzą. Przed nami cały zagon grochu, ale splątany jakiś, małe strączki, babunia mówi że to wyka. Skąd wie? To nic, bo mnie smakuje na surowo. A mama zbiera strączki do koszyka, co chwilę jednak się rozgląda. Jesteśmy same. Nikt nie widzi. Mieszkamy na tych wzgórzach, bo mama chce być blisko grobu taty, w miejscu gdzie poległ, a jednak to nie było tu, nie po niemieckiej stronie. To nie te wzgórza, inny las, niby w tej samej okolicy, ale dość daleko, więc mama tego grobu nie odwiedza. Tatę znam z opowiadań i ze zdjęć, tych które cudem ocalały. Podobno zginął śmiercią bohatera. Był piękny, mądry, dobry. Gdyby żył byłoby więcej czegoś do zjedzenia. Prawdziwy dom. I żadna z nas by się nie bała, a teraz się boimy. Ja chyba jednak nie tak bardzo. Chodzę po lesie z mamą, zbieram grzyby. Widuje się żołnierzy. Rosyjskich, mówi babcia, ale ani babunia ani mama nie są tym zaniepokojone. Przeciwnie. Odnoszą się przyjaźnie do żołnierzy. Obydwie rozmawiają z nimi po rosyjsku. A oni zaglądają na plebanię i znikają. Mają gdzieś swoje własne sprawy. Ale nie wszyscy, bo jeden, młody, jasnowłosy, porucznik mówi babcia, wydaje mi się, przesiaduje dłużej. Widzę, że mama jest zadowolona, a on się śmieje patrząc na nią, ale cichutko jakoś i nieśmiało. Jednak ten las i ta plebania, to nie jest cel naszej wędrówki. Przenoszą mamę w inne miejsce, do starej poniemieckiej szkoły gdzie jest mieszkanie dla nauczycieli i dużo więcej miejsca do zabawy. Jest strych, na strychu stosy książek. Babunia nie zna niemieckiego i dla niej są bezużyteczne - mówi, ale ja lubię się książkami bawić. Ta dziwna szkoła stoi na uboczu, tuż za nią jest pagórek, a na pagórku poniemiecki cmentarz, którego nikt już nie odwiedza tylko ja, bo ja tu przesiaduję. Zmarli mnie jednak nie obchodzą. Są tylko kopczykami ziemi. Najbardziej mi się podobają ozdobne ogrodzenia wokół grobów z furtką przez którą wchodzę do środka... I to jest to! Mój wymarzony dom dla lalek i ogródek. -
Intruz
Wanda_Zofia_Szczypiorska odpowiedział(a) na Wanda_Zofia_Szczypiorska utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ciocia Zosia kuca za krzaczkiem i w obecności pana robi siusu. Ten pan jest mężem cioci Zosi. Ciocia niczego się nie wstydzi, to ja się trochę wstydzę za nią. Wracamy razem ze stacyjki, gdzie pożegnałam moją mamę. Jestem -
Fatum
Wanda_Zofia_Szczypiorska odpowiedział(a) na Wanda_Zofia_Szczypiorska utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
W domu wuja nie czułam się swobodnie. Pomiędzy mną a wujem Frankiem, ciotką także, nie było zażyłości, więc przychodziłam do nich rzadko, ot tak; interes jakiś, czasem prośba, żadne tam Święta, czy Wielkanoc, ale któregoś roku w dniu imienin wuja zastałam salon pełen gości na czele z jednym takim, o którym pomyślałam; dziad obleśny, a okazało się, z KC. Koledzy wuja z ministerstwa, wiceminister, sekretarze i kilku urzędników pomniejszego szczebla. Była też parka z innej paczki. On nietypowy jak na owe czasy. Przystojny, szyk francuski. Podobno znany aktor. Żona też. Pomiędzy nim a ciotką Helą coś iskrzyło, z jej strony wręcz na granicy uwielbienia. Dlaczego ja się tam znalazłam? Bo wuj mnie nie zaprosił. Skądże. Widocznie przyszło mi do głowy, by złożyć mu życzenia i zostałam. Upiłam się i z kimś tańczyłam. Z członkiem KC? Być może. Wesoło było? Nie pamiętam. Wujowi skończyła się kadencja na stanowisku radcy w ambasadzie i teraz musiał zadbać o to, by się ustawić w kraju. Nie było z tym trudności, miał już posadę na wysokim szczeblu. Był członkiem partii. Był ostrożny. W domu dbał o to, by nic nikomu się nie wymknęło nawet w rodzinnym gronie. Majątek? Willa? Cóż, nie jego. Jego jest tylko goła pensja, bo dom odziedziczyła jego żona, czyli ciotka po nieżyjącej już teściowej wuja. To był podmiejski ładny dom. Nieduży, ale ładny. Nie wiem kto mi to opowiadał, dość że wiem z czego był zbudowany. Z powarszawskiego gruzu. Cegły pod koniec lat czterdziestych zwożono furmankami. Musiał być na nich ślad pożaru, może bomb? I może jakieś piętno śmierci? Ale to się okaże znacznie później. Wtedy jednak, kiedy ich odwiedzałam, byłam pewna; powodzi im sie znakomicie. Byłam ubogą krewną, kimś w znacznie gorszej sytuacji, kimś komu podaje się jedzenie w kuchni, kiedy pojawi się niezaproszony i to sprawiło, że niewtajemniczona podpatrywałam z ciekawością, co się u nich działo. Przy mnie mówili do siebie półsłówkami, jakieś aluzje, jakieś zdanka, jedynie dla nich zrozumiałe. Zwykle przedmiotem rozmów była tamta para. Aktor i jego żona. Przyjaciele domu. Podejrzewałam fascynację ciotki tym aktorem, być może była nawet zakochana. Wuj mnie natomiast onieśmielał. W duchu myślałam o nim; bonza. Bo nie dopuszczał do poufałości, na temat pewnych spraw, szczególnie jego osobistych, nie wypadało się odzywać. Za to załatwiał mi posady. W biurze. Na ogół na najniższym szczeblu. Kilka razy. Za każdym razem pracowałam jakiś czas i znów szukałam innej. Nikomu nie mówiłam czemu, moja sprawa, a wuj i tak był pewny, że to moja wina. Wreszcie się zaczepiłam gdzieś na dłużej, przestałam ich odwiedzać. Dla wuja byłam uciążliwym obowiązkiem, a ciotka miała swoje sprawy. Kiedyś gdy wałęsałam się po mieście w czasie godzin pracy natknęłam się na ciotkę. Wydała mi się jakaś inna. Jak gdyby zaniedbana. Już od pewnego czasu była siwa, ale w tym było jej do twarzy. I zawsze taka elegancka, a tym razem...? Nigdy nie traktowała mnie przyjaźnie, nie była przecież moją krewną, tylko żoną wuja, a tego dnia, jakby się ucieszyła na mój widok i chciała porozmawiać. Było mi głupio. Co się stało? Nie wypadało o to pytać. Sama powie. Chciała, żebyśmy gdzieś usiadły. O tu. Kawiarnia obok ministerstwa wuja. Mówi, że musi tu na niego czekać. Co dzień czeka. Potem wracają razem. - Muszę, wiesz przecież... mówi do mnie, jest jakaś dziwnie roztrzęsiona A ja.? Skąd mogłam wiedzieć. Nie wiedziałam. Mówi, że musi go pilnować. Czemu? Przyznała się. Chce o tym porozmawiać. – Bo widzisz, wuj mnie zdradza. Od razu zaczęłam powątpiewać. Niemożliwe. A jednak. Dlatego trzeba go pilnować. Na oku przede wszystkim musi mieć samochód, nie wymknie się bez samochodu. A wiesz z kim? Z tą żoną Ziutka (to ten aktor) Znasz ich? Znam, nie znam. Raz widziałam. Wiem tylko, że o nich rozmawiali, o niej i o nim ale tak, żebym nie rozumiała o co chodzi. To i tamto i bardzo zawsze podekscytowani. Ciotka wtedy niczego jeszcze nie podejrzewała. Wracał późno, to prawda, ale to przecież zrozumiałe. Narady, posiedzenia. Jazdy w teren. Przedtem dwa lata spędzili w NRD, a tam nudziła się, prawie nie wychodziła z domu, nie znała niemieckiego. Cieszyła się z powrotu. Poodnawiali znajomości. Tamtych dwoje poznali na przyjęciu w jakiejś zachodniej ambasadzie. To była przyjaźń, fascynacja. A teraz.. Zaczęła się nerwowo krzątać. - Coś ci pokażę - powiedziała i przysunęła do mnie torbę. W środku były białe majtki. ...Znalazłam w samochodzie - szepcze. Wozi ją pod Warszawę. I wiem gdzie. Do pensjonatu nad Zalewem Było mi trochę głupio patrzeć na nią, bo oczy miała załzawione, twarz szarą, widać zmarszczki, ubrana jakoś niestarannie, jakby w pośpiechu. I coś, czego bym się nie spodziewała po niej; szukała u mnie zrozumienia. I znowu minął jakiś czas. Tym razem chodziło o pożyczkę. Niewielką. Do spłacenia. Po wyczerpaniu wszelkich możliwości postanowiłam iść do wuja. Zastałam go. To było letnie popołudnie, był w ogrodzie po drugiej stronie domu. Ogród wydawał mi się zaniedbany, z tarasu tynk odłaził i widać było nadpalone cegły. Na tym domu, mówili, ciążyło jakieś fatum, choć śmierć teściowej o niczym jeszcze nie świadczyła, była stara. A teraz widok wuja mnie zaskoczył. Był również stary. I zmęczony. A przecież nie minęło znów tak wiele czasu, a on się zmienił. Oklapł. Kiedy widziałam go ostatnim razem był podniecony i radosny. Ach tak, był przecież zakochany. Do mojej prośby odniósł się życzliwie, wydawał się zainteresowany, lecz kiedy wstał i poszedł w stronę domu wiedziałam, że jest chory. Ciotka Helena była w domu, krzątała się po kuchni i przywitała mnie dość chłodno, a o poufałości między nami nie mogło być już mowy. Ciotka przytyła i wyglądała całkiem dobrze, pogodna i spokojna, wiec nie liczyłam na to wcale, że mi cokolwiek powie. Zresztą, tym razem sama mogłam się domyślić. Zerwał z tamtą, bo musiał zerwać przecież i to go wykończyło. Ciotka wymogła na nim to zerwanie. Co tutaj się musiało dziać, jakie tu były straszne sceny. Zazdrości, pojednania.. Dramat. A rozejść przecież się nie mogli.Ten domek z popowstańczej cegły formalnie był własnością ciotki , lecz zbudowany za pieniądze wuja. Nie odwiedzałam go już więcej. To co mu byłam winna odesłałam. Umarł po roku, może dwóch. W szpitalu, podczas operacji. Pamiętam pogrzeb z honorami. Ciotka została sama, ale niezupełnie, miała krewnych. W przestronnym domu przyjmowała gości, ja też tam kiedyś byłam, dlatego kiedy okazało się, że rak, proszono mnie, żebym się nią opiekowała, więc nocowałam tam, robiłam co należy i byłam przy jej zgonie. -
Szansa
Wanda_Zofia_Szczypiorska odpowiedział(a) na Wanda_Zofia_Szczypiorska utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Stoję i czekam. Ciemno już... Nie taka znów zupełna ciemność, bo tu i tam latarnia świeci i widać jakieś oświetlone okno. Ale to nie ratuje od uczucia beznadziei. Bo pekaesu już nie będzie. Stało tu jeszcze kilka osób, lecz większość z nich już się rozeszła. Z tych co zostali ten i ów wciąż jakby niezdecydowany. Może samochód jakiś? Ale gdzie tam. Mało kto na wsi ma samochód, a to jest szosa przelotowa przez Wólkę Mlądzką, Kołbiel, jeszcze dalej.. Najwyżej jakaś ciężarówka. I co ja mogę zrobić? Iść? W pantoflach na obcasach? W nocy? Pójdę. Bo muszę. Prawie płaczę. I po co było leźć do tego kina. Nikt nie zaczepił, nie zagadał. Dobiegłam do Śródmieścia łapiąc pociąg. Z pociągu na autobus. No i stoję. Strach. Szosa przede mną niczym otchłań. Już jestem sama? Tamci poszli? Być może złapią coś po drodze. I na co czekam? Sama nie wiem. A jednak ktoś się zatrzymuje. Samochód. Mały jakiś. Osobowy. Ktoś drzwi otwiera, zabłysło wewnątrz słabe światło, człowiek wychylił się, zapytał - Podwieźć? Chcę mu się przyjrzeć. Nic nie widzę. E… Kto by to nie był, wszystko jedno. Ktoś kto w tych czasach ma samochód nie jest na pewno byle kim. Lecz ten samochód taki sobie, nie maluch, ani duży fiat. Tamten zagarnia coś z siedzenia, jakieś rzeczy. Lampka się pali, Siadam z przodu i widzę że jest brudno. Stary grat. Ostrożnie zerkam, na mężczyznę. Nie gruby, ale chyba dość wysoki. Zajmuje dużo miejsca w samochodzie. - Pani daleko? Mówię mu. Boję się, że nie będzie mu po drodze, ale nie. Jedzie tamtędy, tylko dalej. Jestem onieśmielona trochę, obcy człowiek i to właściciel samochodu. Chyba przygląda mi się, czuję to. Ruszamy. Odezwać się, czy on coś powie? - Nie było autobusu? - mówi. Narzekam na komunikację w taki sposób, żeby domyślił się kim jestem, że nie ze wsi. - Codziennie ten sam problem – mówię – przyjedzie, albo nie przyjedzie. Patrzy przed siebie i teraz ja na niego mogę zerknąć z boku. Wydaje mi się nawet dość przystojny. - A pani co? Studentka? - Nie, nie. Pracuję w biurze Chwila ciszy. - Zawsze tak późno pani wraca? - Byłam w kinie – mówię. Popatrzył na mnie - Sama? - Czemu nie? Lubię być sama. Być może się uśmiecha. Nie uwierzył. - A mąż? Przyznam się, co mi szkodzi - Nie mam męża. Wiem, nie powinnam mu się zwierzać, ale tak mi się powiedziało, nie wiem czemu. Jestem spięta. To przecież obcy człowiek. Co z tego, że może sympatyczny nawet, męski. Pewno zajęty. I tak za chwilę dojedziemy i trzeba będzie się pożegnać. Szkoda. Wtedy on pyta tak swobodnie i jakby od niechcenia, czy może mnie odwiedzić. Jestem tym zaskoczona, mówię - Proszę bardzo – Wyjaśniam mu, że mieszkam z mamą. - Tak? Wygląda na zawiedzionego. A może mi się tylko zdaje. Teraz ja pytam gdzie on mieszka. Mówi zdawkowo - Trochę dalej. Po chwili on, że może się spotkamy jeszcze. Nie wiem, co na to odpowiedzieć. - Pewno tak. I mówię niby żartem, że może kiedyś znowu na tej trasie. Znowu nie będzie autobusu, ale on co innego ma na myśli. Chciałby się spotkać gdzieś na mieście. A ja się zastanawiam. Cóż? Właściwie on mi się podoba, chociaż nie widzę go zbyt dobrze, bo tylko profil i to tylko wtedy, kiedy ktoś jedzie z naprzeciwka. Pytam się gdzie? I to jest błąd. Bo nie powinnam tak od razu. I to mnie onieśmiela. On mówi, że na emdeemie. Jutro. Teraz milczę, ociągam się. Niech sobie myśli, że się zastanawiam, że może nie mam czasu, albo już jestem umówiona z kimś. Nie trwa to długo. Mówię - Dobrze. I to jest coś, co nas już wiąże, dlatego rozmowa się nie klei. Zbliża się ta miejscowość w której mieszkam. Nie trzeba mnie podwozić do samego domu, stoi przy szosie, niedaleko. Zatrzymujemy się, żegnamy – do jutra. Teraz już wiemy gdzie i kiedy. On chyba usiłuje mi się przyjrzeć, ja również widzę jego twarz, choć także niewyraźnie, w mroku. No cóż? Mężczyzna jak mężczyzna. Wydaje mi się dość przystojny. Idę przed maską samochodu na drugą stronę szosy. On patrzy za mną. Idę tak, żeby mógł mnie ocenić należycie. A on odjeżdża. Już go nie ma. Do mamy mówię, że poznałam kogoś. Na razie to wystarczy. Żeby nie pomyślała sobie bóg wie co. Wie tylko, że to właściciel samochodu. A potem, po kolacji zanim zasnę myślę co zrobić? Iść, czy nie iść? Może i trochę głupia sprawa, bo jednak nieznajomy. Co za różnica? Nieznajomy. Każdy był kiedyś nieznajomym. Ale jest jeszcze coś. Tak prosto z pracy? A makijaż? Trzeba się będzie lepiej ubrać. Zawsze ubieram się starannie, bo jestem starszym referentem, lecz to wymaga czegoś ekstra. Ktoś pewno w biurze powie - randka? A ja odpowiem - nie. A skądże. Bo im, tym w biurze wciąż się zdaje, że już powinnam być zamężna. Ale to nie jest takie proste. Nie powiem, czasami robię znajomości. Zwykle przelotne. O zamążpójściu nigdy nie ma mowy. Bo wszystko niby się układa, zanim nie powiem im, że mieszkam z mamą, a mama jest kaleką. I zajmujemy tylko jeden pokój u takich ludzi na wsi, bo to taniej. Wtedy przestają się interesować. Może tym razem? Sama nie wiem. Jest wczesna jesień, ale szaro, mglisto. Mam czas, godzinę może więcej, wiec zamiast do kawiarni Niespodzianka idę posiedzieć gdzieś na ławce. Na Placu Konstytucji. Na przystanku. Kręci się tutaj tyle ludzi, że nawet jeśli mnie zobaczy to nie pozna. A ja? Ja chyba się domyślę. Czas mija. I mija ta godzina na którą byliśmy umówieni. I wtedy widzę ten samochód. Przejeżdża Marszałkowską w stronę Alej. Ten sam, stary, a jakiej marki nie wiem, bo się nie znam. Iść do tej Niespodzianki nie ma po co. Posiedzę sobie jeszcze trochę i poczekam. Jest! Widzę go. To on, na pewno. Ale on jakby mnie nie dostrzegł. Nie poznaje. Idzie pod arkadami prosto do kawiarni. Niezły. Wysoki, elegancki, w dżinsach. Gdy znika w drzwiach, ja wstaję z ławki i mowie sobie; tylko bez pospiechu. Wchodzę, rozglądam się. Mieliśmy spotkać się na antresoli, więc idę tam powoli, od niechcenia. Widzę go, siedzi w głębi, sam, a wiec to on. Siądę na drugim końcu sali, niech podejdzie. Na razie zbliża się kelnerka. Mówię do niej - Poproszę kawę Potem co jakiś czas podnosząc filiżankę spoglądam w tamtą stronę starając się uchwycić jego wzrok. On się rozgląda, ale mnie nie widzi. Po chwili, kiedy mi się zdaje, że patrzy na mnie spuszczam głowę, a potem znowu zerkam. Rozgląda się, a wiec mnie nie poznaje. Co zrobić? Sama nie wiem. Przecież nie wstanę, nie podejdę i nie powiem – czy my się znamy?. Nie wypada. A on, wydaje mi się czeka na coś, może na kogoś. Pewno na mnie. Muszę coś zaraz postanowić, żeby nie stracić takiej szansy, bo on mi się podoba. Ale ostrożnie, żeby się nie skompromitować. A z głębi sali ktoś mi się przygląda. Szary jakiś, w pomiętym garniturze, pewno ze wsi. A tamten zbiera się do wyjścia . Płaci. Człowiek w pomiętym garniturku także wstaje. I wtedy przychodzi mi do głowy, że może to nie tamten, tylko ten? Musiałam się pomylić. Szkoda. Więc siedzę z miną obojętną i czekam aż podejdzie do mnie, powie - Chyba jesteśmy umówieni? Lecz nic takiego się nie dzieje. Przechodzi obok pewny siebie pewno z powodu tego samochodu. Nijaki jakiś, szary. On to, czy nie on sama nie wiem. A może wcale go nie było? Mam trochę czasu. Siedzę sobie. Zdążę na przedostatni pekaes. -
Pisarz
Wanda_Zofia_Szczypiorska odpowiedział(a) na Wanda_Zofia_Szczypiorska utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@gabrysia_cabaj Twoja opinia Gabrysiu najcenniejsza -
Droga do pokoju i szczęścia
Wanda_Zofia_Szczypiorska odpowiedział(a) na makarios_ utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@makarios_Przekład z oryginału przez znanych sinologów z Uniwesytetu Warszawskiego, wydany w roku 1953. Komiksów nie czytuję, a biblię mam w pezkładzie księdza Wujka. -
Droga do pokoju i szczęścia
Wanda_Zofia_Szczypiorska odpowiedział(a) na makarios_ utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
To Biblia? Jakoś mi nie pasują cytaty. Bardziej skuteczne wydaje mi sie jednak, jeśli chodzi o spokój ducha czytanie PRAWDZIWEJ KSIĘGI POŁUDNIOWEGO KWIATU Czuang tsego, księgi taoizmu. -
Pisarz
Wanda_Zofia_Szczypiorska odpowiedział(a) na Wanda_Zofia_Szczypiorska utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
To ja, Wanda Szczypiorska. Musiałam dodac drugie imie , bo mnie wylogowało i nie chciało zalogować. Zamiast myślników są kropki, bo obok myslników wyrastały krzaczki. -
Pisarz
Wanda_Zofia_Szczypiorska odpowiedział(a) na Wanda_Zofia_Szczypiorska utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Jan stoi na skwerku pomiędzy Alejami, a ulicą Smolną. Czeka. Mają się spotkać niedaleko stąd, w kawiarni. On wie, że ona właśnie tu wysiądzie z autobusu. Jest przejęty, nie ma pewności, czy ją pozna. A jeśli to starucha, rozlazła, brzydka, nieporadna? Nie widział jej od tylu lat, pamięta aż za dobrze, ale inną, młodą. Może i stara, może brzydka, ale na pewno nie jest głupia. Już samo to, że kiedy usłyszała w radio, że jest, przyjechał, książkę wydał, od razu zadzwoniła. Nie do niego. Do wydawnictwa. I poprosiła, żeby przekazać mu wiadomość. Że jeśli zechce, niech się skontaktuje. Podała numer telefonu. Kiedy mu o tym powiedzieli zrobiło mu się słabo. Tak. Zasłabł. Pewno zbladł. Dobrze, że nikt nie zauważył. Wyszedł wciąż trochę roztrzęsiony i zadzwonił. Nie była tym zdziwiona. Nie poznał jej po głosie, chociaż to nie był starczy głos. Onieśmielona, powiedziała, że chciała mu pogratulować. Ach tak, dziękuję. I wtedy przyszło mu do głowy, że musi się z nią spotkać. Powiedział, że nie mieszka w Polsce. Była ciekawa gdzie. W Australii. Udała zaskoczoną, chociaż musiała słyszeć o tym w radio. Nie wiedział jak jej to zaproponować, w końcu zapytał wprost, czy chciałaby się z nim zobaczyć, a ona, jak gdyby od niechcenia powiedziała, że nie widzieli się od lat czterdziestu. No proszę. Pamiętała. Czy pamiętała też jak się rozstali? Nie, tego nie powiedział. Nie chce wiedzieć. On o tym wciąż pamiętał. Tak się złożyło, że jego żona ma takie samo imię – Zofia. Może przypadek, może nie. Wciąż nie rozumiał dlaczego się rozstali, o co jej chodziło. Zaproponował jej małżeństwo, chociaż nie chciał się żenić z nią, czy z inną, miał dziewiętnaście lat, a ona była o rok młodsza. Uznał że to jedyny sposób, żeby ją zabrać na wycieczkę rowerową, potem zaciągnąć gdzieś w zarośla na trasie z Mokotowa do Piaseczna i wreszcie zrobić to, na czym tak zależało mu od dawna.. Może zboczyliby do Ursynowa. Wtedy tam jeszcze była wieś. Nie chciała. Do tej pory, kiedy ją odprowadzał i przysiadali gdzieś na ławce, mógł wsadzić rękę pod jej bluzkę, dotykać piersi i nic więcej. Przyszedł więc do niej kiedy była sama, żeby postawić sprawę jasno. Mógłby się z nią ożenić. Mógłby .. tak się wyraził, a w nią w tej chwili jakby diabeł wstąpił, kazała się wynosić, pokazała drzwi. Wyszedł. Nie bardzo wiedział co się dzieje, skąd ten ból. Wkrótce zrozumiał, że to miłość. Więcej się nie widzieli tego lata. Potem czatował na nią przed uczelnią. Starała się jak gdyby go unikać, ale któregoś dnia, to był już koniec października, zgodziła się pogadać. Poszli na piwo. Niedaleko. W pobliżu jej uczelni był taki mały ni to barek ni to sklep na rogu przed Teatrem Polskim. Pili z butelek na stojąco. Była poważna, obojętna. Pytał ją .. Czemu? Czemu nie chce? .. wzruszyła ramionami. Tak, to prawda. Nie chce się z nim spotykać, czemu? Nie wie. Właściwie wie. Jest kłamcą. Nigdy nie był szczery.. A więc to jego wina. Poczuł ulgę. Może nic straconego? Ale nie: była zbyt chłodna, obojętna. Któregoś dnia zobaczył ją z kimś innym w dość niedwuznacznej sytuacji i teraz już jej nie chciał. Był tego prawie pewien. Prawie. Bronił się w różny sposób. Zabawa, podryw, nauka. A potem skończył studia, ożenił się i razem z żoną wyjechał do Paryża. Czasami to się komuś udawało nawet w głębokim Peerelu. Wiedział, że już nie wróci. Lecz ona była wciąż obecna, jak zadra, jak upokorzenie. Gdzieś tam, w podświadomości tkwiło przeświadczenie, że nie podobał się. Po prostu. On, mężczyzna. Nie był w jej typie i ta myśl zjawiała się ot tak, z różnych powodów, zawsze wtedy, kiedy mu w życiu coś nie wyszło. A jednak poznał ją od razu, kiedy wysiadła z autobusu, nie miał najmniejszej wątpliwości. Siwa, nie gruba, sprawna, nie kaleka, ubrana w spodnie w kwiatki, czarną kurtkę. Udała, że go nie poznaje. Ale poznała, wie, choć stał na skwerku dość daleko. Mieli się spotkać na ulicy Foksal, a ona weszła do Empiku, więc poszedł z wolna Nowym Światem i czekał na nią na ulicy. Szła w jego stronę uśmiechnięta jakby na widok kogoś znajomego. .. No jestem .. powiedziała patrząc na jego krawat, nie na twarz. I wyciągnęła obie ręce. Nie tego się spodziewał. Czego? Sam nie wiedział, jeszcze był bardzo skrępowany. A ona, chyba nie, chociaż, być może udawała kogoś, kto jest swobodny, przyjacielski. Idąc w stronę kawiarni, coś mówili, ale to było bez znaczenia. Zauważył, że jakby boi się na niego spojrzeć wprost. Nic sobie nie zarzucał, bo wiedział jak wygląda. Wiedział, że dobrze. Jest zamożny, dobrze ubrany, elegancki. Trzyma się prosto, pomimo bólu kręgosłupa. Twarz? O własnej twarzy nikt nic nie wie, zanim nie natknie się na lustro. Usiedli naprzeciwko siebie, co było dość niezręczne. Na szczęście miał tę książkę z sobą. Położył na stoliku. To ją zainteresowało. Powiedział, że to dla niej, jeśli zechce. Chciała. Kiedy się znali pisał wiersze, ale wiedziała że to powieść, mówili o tym przecież w radio. Kartkuje, czyta tu i tam, a on przygląda jej się bez przykrości. Wciąż jest spotkaniem mile podniecony. Byliby doskonałą parą.. Ona go prosi o autograf. Oczywiście. Pisze na pierwszej stronie jedno słowo; Niezapomnianej. Są wzruszeni. Mimo to, nie ma ochoty na zwierzenia. (Kiedyś, kiedy spotkają się ponownie powie, że nienawidzi żony, jednak nie powie jej, dlaczego). Wie, że jest skryty. Taki jest... Po tylu latach emigracji przyjechał tu dopiero po raz drugi. Ten kraj jest niby wolny od dwudziestu lat, ale on jeszcze w to nie wierzy. Ktoś może mieć na niego oko. Jest dyskretny. To prawda, na emeryturze, ale wciąż robi interesy. II Zofia, kiedy nie czyta, słucha radia. Lubi wywiady i rozmowy. A tej soboty usłyszała imię, nazwisko i człowiek ten jak żywy stanął przed oczami. Pisarz? Ach prawda, pisał wiersze. Słucha wywiadu i już wie; to debiut prozatorski. Powieść. Tak późno? Jest już stary. Od lat nic o nim nie słyszała, lecz sprawa szybko się wyjaśnia. Nie musi mówić skąd przyjechał, wszyscy już wiedzą; z Australii. Potem, że publikował u Giedrojcia. Rozmówcy pełni aprobaty, chwalą powieść. O sobie autor mówi mało, trudno się zorientować co tam robi, a raczej robił. Kierował swoją firmą? Pływał? Bo teraz na emeryturze. Były marynarz? Z konieczności. Pisze po polsku i publikować będzie w kraju. Przez chwile się zastanawia. Trzeba coś zrobić, ale co? Sprawa wydaje się dość prosta, zna nazwę wydawnictwa, więc zadzwoni, poprosi o przekazanie wiadomości, poda im numer telefonu. Jeśli oddzwoni, złoży gratulacje. Jeśli się nie odezwie, trudno. Mógł zapomnieć. Był czas, że go nie chciała znać. Potem to się zmieniło. Spotkali się po kilku latach od rozstania (a nie był to przypadek, wie). Oboje byli już po studiach. Odnalazł ją, bo chciał się z nią pożegnać. Wyjeżdża. Do Paryża. O tym, że z żoną nie powiedział. Powiedział za to co innego; że jest kobietą jego życia. Lecz nie ponowił propozycji. Gdy się rozstali już na zawsze, była rozczarowana, nieszczęśliwa. Nawet płakała trochę. Trudno. To przeszłość. Jednak pojawił się cień żalu, kiedy się dowiedziała co porabia, co mogło być, co się nie stało. A diabła tam! Dawno by było po rozwodzie. Pamięta jak ją oszukiwał. Mówił , że idzie tam, a szedł gdzie indziej. I jeszcze coś. Po prostu jej się nie podobał. Niezbyt wysoki, chudy, twarz pociągła. Nie był sexy. Teraz tak sobie pomyślała, wtedy nie znała jeszcze tego słowa. Zadzwonił tego dnia wieczorem. Głos miał głęboki, męski, ciepły i wyczuwało się wzruszenie. Chciał się z nią spotkać. Gdzieś na mieście. Ona zgodziła się od razu. I siedzą teraz przy stoliku. Spięci, przejęci i wzruszeni. On o niej wie już prawie wszystko, a ona o nim bardzo mało. Ostrożny? Skryty? Ma nadzieję, że więcej o nim dowie się z powieści. Później odkryje jednak, że i tam go nie ma. Jest pejzaż, wydarzenia, narrator, ale to nie on. Czasami tylko jakiś drobny szczegół tu i tam, którego nie mógł by wymyślić – musiał to widzieć, zapamiętać. Nie może przyzwyczaić się do jego twarzy. Obwisłej skóry nad oczami opadającej na powieki. Nos jakby jeszcze bardziej się wydłużył. Ale na pewno nie jest starcem. Mężczyzna w sile wieku, dlatego ich rozmowa przypomina flirt, szczególnie kiedy mówią o przeszłości. Bez żalu, bez pretensji. Nie ma pytań, więc nie potrzeba nic wyjaśniać, chociaż z tego co mówią można sądzić, że każde widzi to inaczej. Lecz po godzinie, może dwóch takiej rozmowy czują bliskość. Jej się zdaje, choć tego mu nie mówi, że to przyjaźń. On wie, że już się nie zobaczą. Będzie tu jeszcze parę dni, ale jej powie, że wyjeżdża jutro. Nie mówi, że ma w planie jeszcze parę spotkań, parę spraw. Stoją na rogu Foksal i Nowego Światu, tu muszą się pożegnać. Trochę szkoda. Żegnają się ściskając sobie ręce. Mają już telefony i adresy. Może mail? Sprzeciw; nie, maila nie. Dziwne. Światowiec i podróżnik, a nie używa internetu. Nie powie jej dlaczego. Przez ostrożność. W listach też będzie tylko parę słów. Woli rozmowy przez telefon, bo nie zostaje po tym żaden ślad. Nie było jeszcze mowy o podsłuchu. Co ona czuje? Trochę żal, a trochę zawód, chociaż rozmowa w tej kawiarni jakby przerosła jej oczekiwanie, ten błysk w oczach, serdeczność i autograf sprawił, że gdzieś tam, w głębi duszy pojawia się to słowo, rozwód i zaraz znika. Niedorzeczność. Z mężem niewiele ją już łączy, ale przecież mieszkają razem, mają dzieci, wnuki. III Na Boże Narodzenie przysłał jej kartkę z życzeniami, a ona napisała długi list i nie dostała odpowiedzi. Dopiero w marcu, albo w lutym przysłał wiadomość, że przyjeżdża. Spotkali się w kawiarni Nowy Świat. Usiedli obok siebie na kanapie. Panował jakiś dziwny nastrój, jakby coś miało się wydarzyć. Musiał na chwilę wyjść do szatni. To co przyniósł, to było małe, czarne pudełeczko firmy Kruk i podał jej bez słowa. W środku był pierścionek. Kamyk lśnił. O kurcze, brylant - pomyślała. Musiała to obrócić w żart. Och! Zaręczyny .. powiedziała .. co na to twoja żona? Wiedziała już o żonie. Spóźnione zażartował Włóż. Pierścionek był za mały. Głupia sprawa. Podczas jego pobytu poszli na spacer raz, czy dwa. To wszystko; był zajęty. Dużo znajomych, dużo spotkań, wieczory w Czytelniku. Raz jeszcze byli umówieni, lecz musiał to odwołać. Dzwonił z kawiarni że jest chory, leży, niestety dzwonił siedząc przy stoliku i nie przewidział, że jest gwar. Kiedy to usłyszała, postanowiła oddać mu pierścionek. Diabli z nim, lecz trochę było szkoda. To cenna rzecz, może się przydać w złej godzinie. Postanowiła zanieść do wyceny. Niby żeby powiększyć, dopasować. U jubilera wzięli miarę, miała się zgłosić następnego dnia. ... Ile jest wart? .. spytała jubilera. ... Niewiele proszę pani... i wymienił sumę. Powiedział, że kamyczek prawie bez wartości, a samo złoto dosyć niskiej próby. .