Tak to ja tu leże, otoczony kwieciem i wymarłą krwią,
Byłem ślepy, głuchy i do cna przeżarty,
W płaczu owinięty chustą pstrą.
Szeptem z głębokiego snu wydarty,
Biegnę i urywam kwiatów kilka,
Przy ozdobie nimi skrzydła szare,
One sprawiały, że mą gorycz milkła,
Teraz zniszczone i spróchniałe,
Skazują mnie na bycie jednym z nich.
Znowu leżę na łonie zimnej łąki,
Wszystko krzyczy: " już minął czas!”,
Jednak w dłoni dalej ściskam ciepłe pąki,
Zerwane z wielkiego drzewa cichych snów,
One otworzyły mi oczy, one i zamkną,
Lecz najpierw podniosę się z nad masy głów,
Będę czekał póki me oczy się nie natkną,
Na małego chłopca, co czeka w zapomnieniu,
Rozrzucając po głuchej toni swe myśli,
Poszarpane, lecz powstałe w natchnieniu,
Odsuną w cisze wszystko złe, co wyśni.
W końcu stoję nad krawędzią,
Wypalony, pusty i spełniony,
Pod nogami małe światła pędzą,
Zaspane i pozbawione mowy.
Umarłem, lecz wciąż żyje,
Upodliłem ból, wyrzuciłem strach,
Teraz do przodu śmiało się przechyle,
Pogrążę się nareszcie w słodkich snach.
W powietrzu zdobędę jego potęgę,
Która rozciągnie między nami nadziei wstęgę.