- Pszem pani, dramat.
Mąż katar, ja - zawał.
Przewiało nam nery, płuca, portfele,
dobrze pani słyszy, helikoptere...
A mój mąż racjonalista, wie pani,
lubi grunt czuć pod nogami,
więc twarde mieliśmy lądowanie.
Ja głos, on - zdarł podwozie.
Ale nie, nie najgorzej...
Poszliśmy później na plażę,
myślę sobie: łydki mam zgrabne, to pokażę.
Mąż coś łowi, ja połowię.
Ale pani, jakiś pech,
zero chłopów, chmara mew.
Woda zimna, w wodzie jakieś gadziny.
I szukam ja w mężu nieszczęścia przyczyny.
I jak wrzasnęłam, tak z nieba lunęło...
- Coś takiego?
- Pszem pani było to zeszłej niedzieli,
z mężem żemśmy se siedzieli.
Tfu! Na Przylądku Nadziei!