Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Marta_Raczyńska

Użytkownicy
  • Postów

    28
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Odpowiedzi opublikowane przez Marta_Raczyńska

  1. Kiedy w sierpniu sześćdziesiątego ósmego

    umierała ciotka, dom miał zapach kopru,

    majeranku i przypalonego mleka,

    a moje brudne ręce trzymały gromnicę

    i kordonek, który stoczył się z łóżka.

     

    Cały bon mot w tym, że razem z ciotką

    w sierpniu sześćdziesiątego ósmego kończył się świat

    następny w kolejności po paru innych światach,

    które w tym domu kołysano do snu

    i którymi stukano trzykrotnie o próg.

     

    Postanowiłam go sobie zatrzymać –

    odtąd ciotka umierała zawsze w zapachu kopru,

    majeranku i przypalonego mleka,

    i zawsze, kiedy rozniecałam, a potem gasiłam płomyk

    zaciągając się powietrzem po burzy.

     

    Lecz kiedy umierał dom, nie miałam na sobie

    zapachu kopru ni majeranku,

    tylko parę światów nanizanych na nitkę historii

    i w ostatecznym rozrachunku

    wyrwanych z kontekstu.

  2. W zgliszczach czasu istnieją sprawy,
    o których nie ośmielam się nawet śnić:


    24 września 1836

    Wrzesień Roku Pańskiego 1836 jest wietrzny i dżdżysty,
    w zabłoconej drodze niebo odbija się różową poświatą,
    po czym wpada do okien. Dziecko płacze, zostań - ktoś prosi,
    więc zostaję, pilnując duchów zamkniętych w pudełku;

    leżą na miękkiej chusteczce jak w pieluszkach albo całunie.
    A kiedy o zmierzchu przepoczwarzają się w płomień świecy,
    zaczynam myśleć, że gdzieś już widziałam ich twarze.


    7 lutego 1873

    Jasno; powietrze tak mleczne i łagodne jak pierś karmiąca.
    Ludzie biegną, rychło w czas! - wołają. Ku wiośnie idzie,
    ku lepszemu, zaraz rozkwitną prymulki i krokusy.
    Wybierzemy się na spacer - za tory, kamień, krzyż.

    A moje ciało zmęczone połogiem
    wygrzewać się będzie w słońcu niby dziki kot; stanę się opowieścią,
    która nigdy nie stygnie i nie przestaje rodzić.


    31 października 1930

    Tyle ciszy, a tyle gwaru; tyle światła, a tyle ciemności.
    Siadamy na skraju łóżka, obserwując łebki iskier uderzające o kafle
    i żeliwo. Mały ma oczy niebieskie, głębokie - historie piszące się szybko
    w kołysce, za oknami, za miastem. Oto matka i syn

    pochylają głowy nad krajem pełnym cieni, wróżb i znaków.
    Milczą nad grobami - stertą fotografii, kiedy nastaje pora zimowa,
    a knot łapczywiej spija oliwę i Jezus marznie przy rozstajach.


    W zgliszczach czasu kolej na mnie,
    o czym nie ośmielam się nawet śnić.

  3. @Waldemar_Talar_Talar
    Cieszę, się że tekst zatrzymał, takie było jego zadanie:)
    Co do detali i obrazów z przeszłości - nie wiem, czy to kwestia tego, że wychowałam się "jedną nogą w tamtych czasach", w starym domu, pełnym opowieści i rekwizytów sprzed dziesięcioleci, czy może tego, że jestem etnografem.
    A wiersz jest o genealogicznych poszukiwaniach, może też dlatego...:)
    Pozdrawiam!
    MRK

  4. Kreacja to proces złożony. Odbywa się w środowisku
    chaosu, tajemnicy i wyblakłego inkaustu - słów wyrzucanych na brzeg
    jak bursztyn i po przypływach zbieranych do kieszeni naprędce;
    imion układanych w retrospekcje, przypuszczenia i cienie,
    kiedy zwołujemy opiekuńcze duchy, ich nosy

    o profilu tak znajomym, zmęczone ręce i obrączki,
    które sami wsunęliśmy na palce.

    Kreacja nie ma końca: na ten obraz lub podobieństwo
    przeistaczam się w ciała kolejnych domostw, ulic, cmentarzy,
    które tętnią moją krwią, nanosząc nowe blizny i zadrapania;
    a wtedy oni jeden po drugim odpadają z moich ścian
    i cofam się do dnia, w którym wszystko było białe i świeże jak

    krochmal na pościeli,
    koronka w kołysce.

  5. Kiedy wróciłam, a było to raptem u schyłku zimy,
    myłaś już okna, obrazy, talerz z widokiem na Tiergarten
    i zegar po ciotce (w soboty zawsze budził mnie zapach
    szarego mydła, ruch w sieni i skrzypienie drzwi).

    Tamtego dnia, na klepisku pełnym pierza i negatywów
    kurzych łap, stanął kredens - stary, ciut pokraczny, przyciężki.
    Nadchodziło ocieplenie i płowieć zaczęły fotografie,
    listy pisane kredką, duchy i koty prężące się do słońca

    nieco jeszcze ospale, łagodnie i z rozrzewnieniem;
    w ogrodzie zaś kopczyki liści wyznaczały te miejsca,
    nad którymi wiosna pochyli się jak matka nad dzieckiem
    by dotknąć rozpalonego w chorobie czoła.

    Nazajutrz spomiędzy ptasich kostek, żeber pieskich
    i sarnich (ta sarenka chodziła przy nodze niby pies)
    wykiełkowały cicho pamięci: pęknięty kafel, karafka,
    dwa fenigi, guzik. Nie było odwrotu, deszcz padał

    przez tydzień, bez przerwy, na kolana, ręce i powieki,
    kiedy po raz pierwszy stawałam przed kimś zupełnie naga.
    Czas zatoczył koło; przystroiłaś więc ganek i pokoje,
    skąd na kolejne ćwierć wieku, jeden po drugim

    wymknęli się stróże - postaci z zaśniedziałych luster.


  6. O brzasku ulegamy atrofii. Zrazu ubywa połączeń
    między dźwiękiem a obrazem; ubywa też snów,
    dryftem pokonujących polskie niże, wody rzeczne,

    podziemne, płodowe. Ponownie uczymy się istnieć;
    bez punktów odniesienia, głośniej wkraczamy w czas postny,
    a ciszej w świąteczny, tłumiąc przy tym echa rozmów

    rozsypanych jak śnieg po płaskowyżu ciała
    (w strachu, że niebo spadnie nam na głowy, a półmrok
    przeistoczy się w smętną, bezbarwną materię miasta).

    Miasto zaś krzewi się wzwyż: przy cmentarzach topole
    kiełkują z białego puchu i niepamięci, a domostwa zalegają zbyt płytko.
    Tam, głęboko pod ziemią, istnieje cała plątanina przejść

    prowadzących do kamiennych nadproży i piersi matek,
    wilgoci drew i ognia gromnicznego. Wzniecam go i dławię
    co noc, która zawsze jest rześka, majowa, skończona.
  7. Sny są miarą odległości. Opowiadam ci o miejscach,
    które o świcie bledną i stają się płaskie jak fotografia
    (zresztą, wszystko jest jakby mniej realne: szpaler brzóz
    za garażem i kanka z mlekiem na progu, plac targowy,
    cmentarz). Więc może tak naprawdę nikt nie umarł,
    może tamta noc nigdy nie nastąpiła, jedynie oczy zamknięto
    albo to okiennice - zakleszczone w mojej pamięci -
    mącą głębię ostrości i barw.

    Sny są miarą przywiązania. Zaplótłszy historie, choroby
    i przekleństwa, jesteśmy jak dwa drzewa rosnące zbyt blisko.
    Wkrótce rozsadzimy ściany naszych dawnych domostw,
    by z pacierzy i lamentów posklejać nowe, ciut chybotliwe,
    ciepłe jak pocałunek.

  8. Cecylia o świcie przekracza rzekę; rychło utraci wzrok
    dołączywszy do grona ślepców, chromych i żebraków.
    Przerosła ją historia, przeto czyni wróżby oraz znaki:
    odcisk bosych stóp, pęknięcie struny, echo.

    Cecylia cierpi, bośmy ją ku temu przysposobili.
    Na tyle jest prawdziwa, na ile można z niej spijać zdrowie
    bądź dobry los; swoje cienie porzuca na miedzach,
    nadprożach izb i trzeszczących kręgosłupach staruszek.

    Cecylia została świętą, bo uczy nas patrzeć;
    wydobywać na jaw całą nieprawdę tego świata,
    jak gdyby ta nieprawda była bijącym źródłem,
    a dochowanym dziewictwem - zmysły.

    Pochylamy się nisko; z tej perspektywy ulica
    jest dla nas beznogą, sunącą w spiekocie jaszczurką.

  9. Cienie kładą się na dachach jak koty. Przy Largo di Torre Argentina
    wprawione w ruch powietrze gęste jest od zdrad i mimozy.
    Nim zdążyliśmy uwić gniazdo, kolejna wiosna obrosła w mewi puch
    i kurze łapki pod oczami - nieco z beztroski, ciut z niedospania.

    I tak staliśmy się pęknięciem w czasie. Napięciem między wielością a pełnią,
    w której słowa - co głośniej wypowiadane - rozmazują sylwety kopuł.

    Kiedy mówimy do siebie: spójrz - wtedy pocięte na warstwy miasto
    z wolna stapia się w brzemienne, ciepłe ciało. To w nim zapisane są echa
    wszystkich zbrodni, miękkość piersi i podbrzuszy, jednia oraz przypadkowość.
    To geometria dziejów: misterne konstrukcje więźb, oprawy blejtramów

    i siła dłuta wymierzonego w kamień niczym rostra w stronę zatoki.
    Idzie noc. Wraz z nocą zjawiają się duchy. Marmur jest biały,

    a my całkiem nadzy: dwa wilcze oseski
    z mlekiem matki na pyszczkach.

  10. W każdej grudce ziemi mieści się dialektyka umierania
    i narodzin. Rozsypane u kolan znaki utworzyły milczące konstelacje,
    mieszając się z gliną, potem i rosą. Ożywiłaś je tylko na moment,
    zobacz, już zaczynają wysychać
    - mówisz, a ja dodaję:

    jak gdyby chciały od nowa wedrzeć się w głąb tej wsi,
    tego globu, czasu, może wieczności.

    I naraz wybija południe. Wyczekujemy kolejnych tropów,
    celebrując pocałunek ładu z chaosem; które to już z kolei
    spotkanie Italii z Barbaricum? Suche zagony powiły rumianek,
    na miedzach topole sterczą jak szpalery cyprysów.

    Tak oto staje się świat, proszę was, droga publiczności.
    Przed nami jak klatki filmu przewijane od końca do początku
    potwierdzają się zamierzchłe przestrzenie oraz czasy.
    I nic nam do tego; imitatio Dei, powtórzenie, retrospekcja.

    Płyniemy falami, wznosząc się i opadając
    w lustrzane odbicia historii.




  11. Czas zapalony w lampie temperuje gwałtowność płomienia. Żeby mówić o ogniu lampy, należy oddychać spokojnie.
    G. Bachelard, "Płomień świecy"


    Czasem prześladuje mnie myśl, że o czymś nie pamiętam.
    Wtedy wracam najczęściej. Mijam próg, stosy czapek, kapcie
    nieboszczków walające się po sieni i myślę, że tak oto zatrzymuje się czas,
    by potem delikatnie spuchnąć, wydać woń i zbutwieć.

    Którędy teraz: do kuchni czy schodami na poddasze?
    Szyby uginają się pod naciskiem dłoni. Wyciągam ramiona do kwitnących lip
    i jeszcze dalej - chwytam kominy i dachy, przaśne domki,
    ogrody, upiorne bramy majątków.

    Światło. Pożeramy się nawzajem, przeistaczamy.
    Cienie pączkują na ścianach, chcą, by nadać im twarze i imiona.
    Za moment opadną, wpełzną między deski, a ja
    podążę ich śladem. Nie będzie innej drogi do krwiobiegu domu.



  12. Obdarzeni miłością, konturem - miękką kreską
    pytamy: którędy na drugi brzeg? Tam ciała blakną
    wolniej i wysuszone odpadają jak płaty farby.

    Runęły mosty. Zastygając w jednym pokoju
    okrywamy pledem nogi (przypominają dwa patyki
    podbite pożółkłą podeszwą - pamiętasz? ta piszczel
    wciąż straszy: zza stołu, psiej budy, wychodka).

    Zetrzyjmy pot ze skroni, śmierć stanie się znośniejszą;
    jej szorstkie futro pozostawi na rękach zapach łoju.
    I znów przyjdzie wietrzny, brudny marzec,
    a mężczyźni zasiądą na progach, patrosząc jagnięta;

    ze strachu cuchnące mięso. Drogą spłyną mydliny
    i krew; wartkie strumienie pomyj, z których
    powstawać będziemy od nowa i układać się do snu
    na poboczach, miękkich poduszkach mleczy.

    Cicho, ciii. Podwórza zaniosły się kaszlem
    popiołu. Oderwanie duszy od ciała nastąpiło zbyt
    szybko; resztki materii przylgnęły do płotu,
    by nie ugiąć się pod ciężarem własnych głów.

  13. dziękuję wszystkim za poświęcenie paru chwil i przeczytanie tekstu. oczywiście, wezmę pod uwagę pańską refleksję co do zacytowanego fragmentu, Panie Andrzeju. :) być może będę jeszcze nad wierszem pracować.

    pozdrawiam serdecznie,
    M.

  14. Ubywa nas, Alutko, więc zamknij drzwi.
    Tyle marców schodziłyśmy w tym domu na pamięć,
    aż kołyski powyrastały w progach. Zaokrągliły się
    brzegi, kąciki i skraje - już nigdy nie krzykniesz,

    uderzając łokciem o stół. Wyschniemy lada dzień,
    niech tylko skóra przylgnie do kości, a języki do podniebień.
    Podniebnych pościeli. Jak ścieli się ciało pośród rosy -
    opowiesz mi, jak zmysły traci spięte klamerką;

    czy tak właśnie spięte jesteśmy, przyklejone
    do okien w noc, gdy cała okolica gaśnie niby świeczka?
    A gdy za obraz wtykasz wierzbinę? Gdy biją pioruny,
    stapiają łańcuch, leczą? Ubywa nas, Alutko,

    lecz chyba już nic nie możemy zrobić. Ze wstydu i żalu
    zapadamy się w ziemię, dachówka po dachówce.
    Niedoczekane jak pokolenia, których nie stworzysz,
    a które ja rozsieję we mchu i okruchach cementu,

    by uwierzyły własnym oczom. Koniuszkiem palca
    dotknę chorego miejsca na mapie, oznaczę rozstajne
    drogi, mosty. Kuchenne światła tlące się w kałuży.

  15. Nato,
    dziękuję za wyczerpujący komentarz. wiersz jest świeżutki, więc z poprawkami się jeszcze wstrzymam, niech ostygnie. na pewno wezmę pod uwagę Twoje wskazówki.
    co do gród...ków; właśnie, bo to nie grudy/grudki ziemi miałam na myśli, a grody. dlatego "pełne praśmieci, śmierci" - i "kaczek" nad brzegami pałuckich jezior. konkretnie pisałam o łużyckich grodach, między innymi o Biskupinie, w pobliżu którego się urodziłam i wychowałam. :)
    pozdrawiam!

  16. M. Krzywak - dziękuję. i miło mi, że pomogłam "odżyć". ;)

    Babo - poniekąd tak, lecz zdarza się użycie zlepka słów "miesiąc+nazwa miesiąca"; poza tym takiej formy używał mój Dziadek w swych opowieściach. nie chciałabym uszczuplać z tego powodu wiersza. niemniej jednak - kłaniam się :)

    Sylwestrze - fajnie, że się podobało, co zaś do rozwleczonej historii, taka jest w mojej głowie. może w kolejnych wierszach postaram się uściślić meandry dzieciństwa. ;)

    Renato - cóż, tytuł jest symboliczny; dosłownie niby jest to "lalka w lace", lecz ma za zadanie odnosić się do nachodzących na siebie warstw pokoleń. a zatem, wiersz opowiada o małej ojczyźnie, mówi o ziemi, matce, historii, która działa się w konkretnym miejscu na ziemi, wśród takiego a nie innego krajobrazu.
    matrioszka symbolizuje tutaj nie tylko pokolenia, ale i swoistą stratygrafię - stratygrafię czasu, ale i tę w wymiarze materialnym, bardziej archeologiczną. jako że moim celem było stworzenie obrazu przemijalnosci, rekwizyt jakim jest matrioszka okazał się najbardziej przystępnym.
    dziękuję za przeczytanie. :)
    ps. tekst nie traktuje o "czołgu". ;)

    pozdrawiam wszystkich

  17. Wypełniamy coroczny rytuał odchodzenia. Tej nocy
    zaorane pola będą gorączkować po blady świt.

    Całując mnie w czółko, przywołasz po raz enty te same historie.
    O dziedzicu, niemieckich sklepikarzach albo styczniu 1945, kiedy zrośnięci jęzorami
    wód nie mogliście pójść na żywioł, a polodowcowy kraj
    jak obraz dokonywał się czystym cięciem w rozrzedzonym powietrzu.

    Opowiesz mi o grodach sterczących w strefie przyboju:
    pełnych praśmieci i śmierci. Bezimiennych, nieopisanych. Dzikich
    kaczek. Opowiesz mi, a ja taka rozespana i drżąca
    wyczekiwać będę narodzin swojej matki -

    zupełnie jakby to było zależne ode mnie.
    Kreacja poza wszelką dialektyką. Rozpruwanie ziemi
    uwikłanej w następujące po sobie wyże i niże baryczne.
    Zgrzyt i zatrzask. Zębów, drzwi albo okien,

    które wypuściły kolejnych domowników, znacząc odległość
    stąd do nieba, rozbłysku supernowej, zgruchotanych kości.

  18. Szóstego dnia dotarłem do jaskini. Ruch powietrza
    we mchu, chłodny strumień na policzku otwierały drogę do
    miejsca narodzin, spełnienia i kaźni. Podążyłem za stadem,
    zupełnie zbity z tropu. Gdzieś pośród zawalisk

    mijając się z własnym odbiciem; oddany kłom i pazurom
    pod misterną konstrukcją żeber, w czeluści, do której
    nie docierał żaden dzienny promyk ani głos, w pierścieniu
    korytarza zaciśniętym wokół cieni tak mocno,

    że zdawały się zlewać w jedno. Siódmego dnia określiłem
    położenie względem Zuzanny i pozostałych ciał niebieskich.
    Światło z wolna sączyło się przez skórę, biel pleców
    pojawiających się i znikających sprzed moich oczu.

    Jak kwarcyt rozkwitało na jej włosach; lwiej sierści,
    szorstkiej, pełnej przebarwień. A potem w jednej chwili
    obrazy nałożyły się na siebie i zgasły. Zrozumiałem, że
    Zuzanna również utraci całą swoją głębię, kontur.

    Jak spod kalki wyrośnie ze mnie, przemierzającego
    wilgotne usta doliny Ardeche.

  19. dziękuję wszystkim za chwilę uwagi. co do dopełniaczówek - widzę, ale wiersza już nie tknę, bo ostygł:) cieszę się, że mimo wszystko Czytelnik znalazł coś dla siebie:)

    Rosa Anna - "prahistoria" i "prehistoria" to dwie odrębne kategorie. przedrostek "pre-" mówi o autonimicznym, zupełnie oddzielnym odcinku czasu, a mnie zależało na podkreśleniu ciągu, przenikania się prapoczątku, całości dziejów aż do dnia dzisiejszego. o spójności prahistorii, historii i chwili obecnej. to bardzo ważne, dlatego zmiana tytułu jest niemożliwa:)

    pozdrawiam serdecznie!

  20. Schodzę coraz głębiej. Warstwy popiołów i gliny
    powlekają brzusiec naczynia; palec boży na wysokości
    ucha (perkoziej główki). Pępek. Pępowina. Następna
    poszlaka w poszukiwaniu wykładni czasu: kto wspomni

    Boscha, rozjątrzy diabła w dzbanku? Powiedz albo
    powiedź mnie na pokuszenie; rozetnę wszystkie chore
    miejsca, z których jak krew wysączy się symbol
    i które – pełne ropni, zakrzepów – zastygną,

    nim odnajdę dno: pierwsze wyciosane ostrze.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...