Motyl zaplatał się we włosach
Rozpuszczonych na wietrze
Na płonących pogrzebowych stosach
Przesiąkniętych miłością … powietrze
Unosi się ponad westchnieniami
Topi się w oceanie namiętności
Poi się Słonecznymi łzami
Kosztuje pocałunki pełne czułości
Gdzie jestem? Zgubiłem drogę?
A może tylko wolę?
Zatracania całego bólu dla chwili przyjemności
Łamiąc skrzydła prowadzące do wolności
Motyl zasnął na promieniu księżyca
Spływającym do otchłani wieczności
Do popiołów poprzedniego życia
Zakopanych na polach śmierci… miłości
Przechodzącej, każdy najdrobniejszy nerw
Spragnionego uczucia, słabego ciała
Unoszącego się w szarym dymie, lecz wpierw
Uświadamiającego sobie jak ziemia nas okłamała
Kim jestem? Czy na pewno jeszcze sobą?
A może tylko chorobą?
Płynącą w żyłach po całej przestrzeni umysłu
Niszczącej resztki prowadzącego do wolności zmysłu.
Motyl krzyknął budząc martwy świt
Zagłuszając wszelkie światło ciemności
Niszczącej ten skryty w otchłani mit
Nieznaczącej już nienawiści… niewinności
Topiącej Słońce w błękicie rozkoszy
Wołającej za dawnym wspomnieniem
Ulotnej okalającej oczy, cichej nocy,
Która oczyszczała spojrzeniem