Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Jan_Nepomucen

Użytkownicy
  • Postów

    80
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Jan_Nepomucen

  1. łamał się deszcz na twoim parasolu wsiąkał pod skórę bladolicym cieniem i Anno Domini za młodym jeszcze by rozumieć staccato zbudzonych klawiszy kiedy się stąd wyprowadzę szukać mnie będziesz z papierosem w ustach żar dym i popiół będą ci drogą po której wczoraj przechodził ogień aż żal odchodzić skoro się nie doszło do prawdy rozebranej na czynniki pierwsze jak do twarzy na zdjęciu z legitymacji szkolnej ja i ty niczym księżyc przylepieni do nieba obawą przed dotykiem nieznanego chciałaś iść kwiecistym echem w las milczących świadków jak tarczą osłonięta dobrej ciszy pamięcią przed garścią myśli spłoszonych z siwiejącej skroni mogłaś iść nie poszłaś wiatr co nas wkołysał w teraźniejszą postać pogubił się w błędach zaoranych wierszem kiedy gubi się pewność czas staje się inny niż projekcja marzeń
  2. z tego miejsca wyniosłem wszystkie swoje blizny przeciekają do mnie z gorszej strony lustra brzytwa płynie pod prąd jak ryba na tarło wypchana wczesnym słońcem poza słupek rtęci kiedyś wszystko się spełni w spadającej gwieździe ptakiem złocistym wlatującym w przestrzeń sierpniowych stogów siana pod płaszczykiem rosy przyjdzie co przyjść miało zostawi niepokój moja głowa idealnie pasuje do jego przemyśleń na granicy realu i posennych westchnień coś musi się zmienić tracąc grunt pod nogami i odpuszczone rzeczy których nie posiadam nie wszystkim było dane do końca wyklęczeć pod świętym obrazem ostatniej wieczerzy gdy chłód spłaszcza światło i głód się domaga chleba powszedniego do liczenia zębów puste krzesło spóźnione o lato biały obrus ziemi nie zmieni niczego w radio tłumaczą przeszłość cmentarny żywopłot opowiada przyszłość cytując ceremonie według starych legend rozmnaża się chodnik licząc moje kroki stąd dotąd iloczyn walczący o iloraz wspomnień matematyczny dotyk marszczący owoce ciepłym szeptem z listów na drodze do raju w muszli odebranej fali szum innego morza z wyznaczonym kursem do brzegów nieznanych
  3. na drugi bok czasu przewraca się skiba otula puchową kołderką dmuchawców zmęczony krajobraz przymyka powieki skrywając glejt na podróż pośród nieśmiertelnych ostów martwe metafory pod mgłami się snują jak duchy rozpięte na przestrzeni światła aż do samych trzewi w miejscu gdzie powinien zagłębiać się chlebowy korzeń zgnite prześcieradło na grobie łazarza i hiobowe niebo podobne łopianom skrywającym erozję białych ścian betlejem w cieniu barw dzieciństwa na huśtawce malwy skrzypiącej pod ciężarem trzmieli i ciszy pustych krzeseł podobni bławatom makom i kąkolom w zrywaniu nieba na świeże bukiety zasiewamy w sobie gorzki smak piołunu tkwienie w wiecznym szachu odbija się czkawką tu kończy się czas i zaczyna nowy umierają powoli dźwięki i akordy na nitkach pajęczych kołyszą się wiersze a my wciąż dla rzeczy pilniejszych opuszczamy bezpieczne pielesze w skulony przerażeniem obraz otwartej przestrzeni
  4. @marianna_ja ślicznie dziękuję
  5. a dla mnie jest ważne powietrze i ciszy modrzewiowy dom budzik ptaka bym nie zasnął wiecznie i twoja obecność w drzwiach gdy wychodził będę uiścić opłatę klimatyczną za osteoporozę czasu za oknem coraz częściej i wcześniej srebrny chłód lekko wsiąka w cień zmurszały w klepsydrze jak stary rękopis ciemnieje w doczesność fotografii na której odkrywam otchłań pachnącą żywicą z podróży wewnątrz i na zewnątrz krajobrazu ciała pokruszonego jak greckie amfory konturem wypełnionym kolorami czasu w herbacianym ogrodzie medytacji nad sensem istnienia rozplatającym na czworo włos błądzący na ramionach dotknij a oddadzą czułość radosnym trzepotem dzieciństwa bez fugi łączącej biel i czerń w prześwicie od jesteś do byłeś a dla mnie jest ważny czas wciąż czekający na rozstaju by zmieniać daty w kalendarzach w dotyk wrażliwy na enigmę materii naszej codziennej fajki pokoju między drzewami z niebieskich pajęczyn omijanych przez cienie podobne do sfinksów i tylko słońce węszy gdzie można się ukryć
  6. powietrzna klisza zapisuje wczorajszy sen na wyspie kropli żywicy z uwięzionym światłem wszystko dzieje się na niby następuje przestrzeń kołuje jak jastrząb w coraz więcej ważące wspomnienia z atmosfery jaźni trwającej pół litra tu kończy się czas i zaczyna opowieść powrotna drogi samotnie wracającej cieniem ogromniejącym w kamień pod którym jak pod piątym zmysłem chowa się przerażona twarz całonocnej biesiady ołowianych żołnierzyków nad ranem przy pustym stole umierają jak ryba bez wody wśród białych ścian nowego betlejem dla wczorajszych bogów tak rodzą się przyjaźnie i wszystkim po równo dnia w świetle zapomnienia pod drzewem płoży się liryzm umierania z nadmiaru moczu i soli śpiewając o góralu któremu nie żal pytająco do lustra z pogorzeliska domu
  7. zmieniłem,i zgodnie z tytułem skróciłem - dziękuję za wszystkie konstruktywne uwagi wszystkich czytających i komentujących pozdrawiam
  8. żyjemy jakby krócej bo tylko do śmierci nie ulegając kolejnym iluzjom obietnic lecz nic większego ponad zwykłe trwanie wiatru w skrzydłach drewnianego ptaka na odpowiedzialność mrugającej gwiazdy i gramy pierwsze skrzypce w tym radosnym chórze otwartej przestrzeni przenikamy mury kartkujące daty w drzemiących podwórkach przyglądając się pracy pająka jak zarzuca sieć na obraz krzyczący w przerażeniu gdzieś nad kościelną ciemną strzechą żyjemy jakby krócej bo i wosk jakby nie ten karłowacieje sosna w pielgrzymce za horyzont przechodzimy jak ślepcy po pogorzeliskach domów przez najuciążliwszy z czasów wierną teraźniejszość docierając do siebie z najdalszych przypomnień gdzie aż po widnokrąg nadzieja uwalnia od tarczy zegara chwilę dalekiego odlotu żurawi wiatru i zapachu ziemi i świadomość że nic co by mogło nas zastąpić nas nie uratuje
  9. naprzeciw siebie siedzę na rozstaju światła starszy od śmierci i młodszy o ciebie najszczęśliwszy traf napięcie i oczekiwanie na moście warg moich po których przechodzisz trwożnym ptakiem saską porcelaną kamieniem odrzuconym w rwący potok by stać się zgodnym staccatem słowa naprzeciw siebie siedzę w powolnym misterium grzesząc myślą zachwytem wydzieraniem niebu i w twoim cieniu płożę się przyziemnie zielonym źródłem ognia by z zielonego serca dobyć cień szelestu pod światłem pulsującym w miriadach odcieni z kolekcji Duranda Ruela słonecznego aktu wśród subtelnych perfum pod szczebiotem oczu rzeźbię twoją postać blednącymi słowami w zależności od nastroju palców w świecie raf koralowych i tęczowych zjawisk codziennie umieram z miłości i codziennie dla niej zmartwychwstaję bo przecież kiedyś musiała być wiosna nim nastała jesień i jeszcze pytanie ile bólu w niej po nas zostanie
  10. kiedy odsłonisz mnie pierwszą ujrzysz tylko zarys nogi zbite na krzyż gwoździem który leży gdzieś pośrodku zmysłów pamiętnika w ciemnej okładce nie chcę pamiętać stwarzania mnie z dnia na dzień w obcym ci języku tłumaczyć braku zaproszenia do uwalniania motyli z klasera rozkosznie przyjmującego szpilę gdy serce bije wciąż tym samym lękiem w rozpoznawaniu tamtego dotyku nie padło słowo padła łza i już nie wiem pierwsza czy ostatnia pod zdrewniałe stopy bezbronne już mnie nie rozbierzesz na zmysłową stronę rozpiętym rozporkiem i nie ubierzesz w nagi księżyc na wzgórzu roztrzaskany o rzeczywistość teraz tylko zegar i ja dzielimy się czekaniem na zgarbiony płaszcz
  11. czytam w samotności czas płodny jak szczep hesperyjskiego sadu cienie wrosły w atrium doskonale udają gołębie gruchają niczym zegar w hipnotycznym transie płowieje myśl jak obraz pod powieką próbuję udawać budowanie domu by kochać się w oknie prześwitu drogi z odgłosem stóp wspólnej samotności gdzie obojętność daje święty spokój w lekturze gazety wszystkie moje sprawy wpatrzone są w gorycz zamykaną w dłoniach tyle słów rośnie w ustach jak w krajobraz wetknięte sny w których umieram kiedy już wybrali miejsce na ukrzyżowanie pod niebem co wygładza najostrzejsze kanty ja nie chcąc być marionetką ciągnioną za sznurki daremnie szukam portu nabity w butelkę jak list z tamtego świata gdzie chleba okruszek całowałem z wdzięcznością przez uszanowanie szeptem chodząc po śladach piór wyrwanych starym archaniołom i wiary że zmarszczki na twarzy układać mogę po swojemu w nienazwany spokój usypiania obok
  12. origami jest sztuką bez cięć i klejenia jak zagadka wspólnego oddechu w cieniu naszych imion rzuconych na łóżko gdzie czas staje się miękki jak biszkopt zamoczony w spacerze po niebie na przekór poglądom że tam tylko święci mają swoje miejsce na ścieżkach dnia splątanych cieniami wieczoru zamkniętych pod powieką gwiazdą taką samą jakby zapomniała gdzie prowadzić miała składając twój portret z czystej białej kartki nasze drzewo urosło ubrało się w zmarszczki zakwitło pustą przestrzenią do zagospodarowania muzyką długiej lekcji czasu cienkiego jak nadzieja tylko ptak który śpiewał w nas i słońce które szło do twojego domu z siedmioramiennym lichtarzem tygodnia przyzywają echo i cień tamtego popołudnia gdy mówiłaś jestem w miejscu przeciętym jaskółczym pytaniem jak opowiedzieć mi jabłko wierszem białym jak śnieg albo pusta kartka składam po kolei to co we mnie milczy (krzyk jest tylko bólem który z nas ucieka by uciszyć świece) spraszam gwiazdy do ognisk rozpalanych na deszczu - tak rozległe pole nie powstrzyma westchnień księżycowych tęczy świat był wtedy mniejszy a więc i milczenie z którego układam dzisiaj niczym origami
  13. wklejam cię w noc kolejną gwiazdą z mojego horyzontu ożywiam zastygłe witraże chodnika wzdłuż nóg ubieram nagość dłoni w pogoń za czasem intymna korespondencja pomiędzy siatką a motylem piszesz jestem kobietą wiem rozumiesz język mojego języka wargi miękną w twardości sosen nikogo nie budzę wychodząc oknem po geriatryczną wilgoć której nie sprosta żaden dotyk słońce między nagimi udami drzew śpiewa pieśń o śnie
  14. zapytaj o słowa których tak brakuje jak matki i ojca cieni znaków na ścianie i materii śladów przylgniętych do płotu próbujących wplątywać się w dialog z miękkimi poduszkami mleczy zapytaj odpowiem choć nie wiem jak ożywić zwoje nadziei w umyśle na ścieżki z dzień dobry czy niech będzie pochwalony dziś smakujące jak preludium spowiedzi dla samobójców nie mając żalu do dat urodzenia patrzę przez okno jak się wyrażają kwiatostany ostów zastygłe w turpistycznych plotkach o wszystkim co się wydarzyło pomiędzy proszę dziękuję przepraszam w moich stronach słowa już nie pachną dymem z ziół oczyszczających ołtarz omijają z daleka wątłe stróżki światła wsączające w ucho rozmowy w nieznanym mi dotąd języku o odkrytych światach ubywa bezpiecznych miejsc wszystko trwa krócej niż śmierć zamalowuje pajęczyny utkane przez czas samotną ławką z garbatym oparciem udającą mahoniowy fotel w rezerwacie dla dwojga uczmy się grypsować libretto spisane przez wiatr
  15. nasze oddechy sumują się w nocy pęcznieją jak mydlana bańka pękająca w momencie dotarcia do celu w karafce dojrzewa wino niech się wyśni do końca gwiazdą ostatnią przed świtem musimy dorastać szybciej uczyć się rozwiązywać słupki na odejmowanie przemijania jako preludium do deszczowej suity co jak powietrze boli najmocniej przy pierwszym wdechu w odkrytych światach oddechy nie różnią się nawet o płuco pojemności nieba z którego słońce zapada się w lampy wydłużając drogę jak gumkę od majtek w syntetycznych lustrach niczym na autoportrecie gdzie miejsca dostatecznie dużo na falującą dwuznaczność w okolicach piersi nie wypada pytać nie wypada więdnąć gdy czas w ciszy stanął - ty wiesz że to anioł szybciej wtłacza oddech w system grawitacji wszystkich imion z twarzami na szepcącym niebie przeprowadza nas przez śmierć nie pozwalając ściągać spojrzeń z zadyszanych skrzydeł drąży na ścianie uśmiech Mona Lizy
  16. na pewno będziesz tu kiedyś pomiędzy pomóż mi a odejdź dotknij otul każdą literę w picie kawy bez cukru i bruzdy dni zaprzeszłych jak suchy badylek nie chcący liści wypuścić nie napiszesz więcej śladów na piasku przechodząc pod niebem z białą laską świtu gdy na plecy zarzucona niskość podwieszanych sufitów w chichocie zamykanych drzwi jak złodziej handlujący cieniem podpierającym strop dębu oddzielać będziesz duszę od ciała aż stanie się motylim skrzydłem zanim pofrunie w inną księgę będę czytał z niego twoje imię i płonące w ustach czereśnie i chociaż policzysz do końca ile razy tak było a ile być mogło nie podstawię do wzoru by wyznaczyć sekstantem odległości posłuszne marzeniom by odziać stopy w harmonię brzasku aż tyle trzeba żeby wrócić czasami odejście jest defibrylatorem ratującym miłość potrzeba nam chwili żeby zrozumieć powrót
  17. tu się rodziłem umierając ziarnem na skibie ciemnej niby bochen chleba bosymi stopami dotykałem wiatr i wszystkie gwiazdy które mi przywołał tasowałem czas jak szczęśliwą talię malw wróżących pod płotem sierpniową pogodę wyciągając szyję ponad dach z czuwającym odwiecznie kominem nad snem kuchennego ognia gdzie cień matki w potężnych konarach ramion cienia ojca dryfował aż po krokwie wonią kapuśniaku i suszonej mięty gubiąc się w nostalgii za przylotem ptaków i wszystkie pytania z kieszeni plecaka traciły sens jak traci się wszystko czyli nic co by mogło być wiecznym teraz w niczym nie przypominając raju ze wspólnych zdjęć i późnonocnych rozmów teraz tylko czekam na odejście czasu
  18. wszystko przestaje do siebie przystawać wyrywa z korzeniami im dalej w las tym częściej po parku w chłodzie oddasz mi sweter ja tobie rękawiczki będziemy tylko rzeczami po sobie w szklanej szkatule czasu zapadam się w przestrzeń w którą się odsuwasz kochając mnie na zawsze a to skończyło się wczoraj czas spływa po plecach między uda nocy skrywa nagie powietrze pod płaszczem pielgrzyma mała spójrz czas wycieka chłodzi łokcie w oknach a my wciąż na tej samej ławce wycinamy serce jakby miało więcej znaczeń obcy i oddzielni pod okiem zasycha lepki dotyk ręki co po nas zostało nowa żona meble no i listy gończe na przyciasnym murze
  19. gdzie dotyk wplata woń lipy i miodu w dyskretną obecność świątków malinowych strzegących powietrza przed nadmiarem soku dzieje się spotkanie dziwne jak kalendarz ze znakami wszystkich alfabetów świata jednakowych w czytaniu znaczeń przemijania co przemyka jak światło za oknem zbyt szybko zanim dotknę znika zapętlone w przestrzeń stopy odciśniętej w bosonogiej porze zbierania przez słońce diamentów pogubionych nocą ubraną tylko w jedwab dłoni głaszczących nagie uda drzew niczym wiolonczelę kobiecego ciała aż rozproszy się brzask wieloma smyczkami naraz zanim wiatr ułoży mandalę z kolorów i cieni a fraktal łąki rozwinie dywan przed czarodziejem dźwięków przetrą oczy kwiaty i roztoczą widoki w rozszczepionych promieniach natręctwa przebudzeń wtedy czas najbardziej traci na znaczeniu jak hammerite na totemie swobodnie przemierzając całe uniwersum szukania sensu tego co za chwilę zniknie bezpowrotnie łącząc marność z absolutem poza tronem słońca w punktach zaczepienia wygaszanych spojrzeń z kamieniowania każdego kto zechce wybawiać cokolwiek gdy znikają mądrości których nigdy nie poznasz w miniaturze korzeni z doniczki rozpostartej na oknie
  20. coś we mnie pękło wylało na zewnątrz nieme zwątpienie w zbawienie świata poprzez sakrament odpowiedzi na szereg pytań wpadających w wodę malującą wokół twarzy kręgi jak miał na imię Alzheimer i kto mi kazał ubrać aureolę pierwszej gwiazdy na domowym niebie zupełnie jakby nie dotyczył jej czas krzesła z garścią prochów przy stole we wszystkich rodzajach próżni można wszeptać krzyk pomiędzy kamienie i dylemat - zbudować most czy pomnik by zrodzić następne pytanie za parawanem swej nieomylności o krok przed ciszą dwa kroki za burzą w rzeźbiony abrazją brzeg studni pogrążony w ciążeniu krzyżowego drzewa gdzie się odbywa prezentacja cieni w cichej ekstazie umierania ego z requiem biegnącym drżeniem po palcach taka jest właśnie powrotna droga dotknij a usłyszę śpiewające piaski choć jeszcze nie umiem być martwy nie potrafię zasnąć na tak długo zostawiając siebie wewnątrz
  21. każde miejsce jest dobre by umieścić w nim wyobraźnię i każdy czas jest właściwy w czekaniu na powrót żeby znów dotknąć ziemi jakby wszystko miało się dopiero zacząć nie będące abstrakcją do pierwszego potknięcia o siebie kiedy znów sobą muszę być i tobą w interpretacji ciepła cieni i irracjonalnych lęków przed tym co się jeszcze wydarzy teraz spokój rozlewa się we mnie jak kołujący nad łąką bocian otwierający paczkę światła z ciepłej strony skrywającej wstyd ucieczki w głąb dobrze zorganizowanej tajemnicy że nawet nie wypada jej zgłębiać jak sacrum istnienia prawdy i nadziei jest jeszcze we mnie coś co pozwala przetrwać w prostokącie ścian - drzwi otwarte na świat i krzyż który dźwigam do swojej kalwarii co miało się stać to się stało krzyżują się i plączą chwile już w chwili wyjazdu tęskniąc za powrotem i słowa powracają słowem jak jaskółki do gniazd pod dom który tutaj stoi chyba tyko po to by z bliska zobaczyć to czego próżno szukać nawet uzbrojonym okiem
  22. między niebem jaskółek a studnią podwórka historia maluje twarz by upodobnić się do bajki dźwigając na zgarbionych plecach niejedną stronę światła gdy pustką zamyka się horyzont i zmrok przykleja się do ręki a w krzywym lustrze czasu rzeczywistość stroi dziwne miny do płotu ubranego w dzban łzawią dziurki od klucza ku znośniejszej samotni tylko inwestorzy zachowują spokój za zamkniętymi drzwiami zamarzłej soczewki oka i rozbijają własny bank bankierzy filantropii bo manna nie padała dawno filiżanka herbaty wystygła zanim jemioła podeszła do okien ze świętami za pasem i smutki krojone na miarę świerkom poderżniętych gardeł igłami w opuszkach palców póki pamiętają zieleń w niegasnącej chęci poznania przestrzeni za płotem gdzie wyrywanie złotych zębów trupom wpisane jest w scenariusz śmierci a pociąg właśnie rusza wymyka się peronom stukot opowiada ciebie chryzantemy nie opowiadają bajek
  23. lubię swoją ciszę gdy ciemna madonna ponagla spóźnionych przechodniów i rozsiewa niepokój wśród ptaków pióropuszem przeczytanych gazet lubię tęsknotę płynącą od klamki do klamki napawając się moim widokiem jak rzeka brzegami pogrążonymi w milczeniu przestrzeni wsłuchanej w dzienny alfabet Morsea kiedy światło zasycha na barwach pejzażu i uskrzydla brokaty rosy zanurzone w mroku ubranym w aksamitny kostium niewidzialnych rzeczy na szlaku linii papilarnych wszędobylskich cieni aż zabłysną gwiazdami i niebo wypełnią tysiącami cykad uczących mnie czytać pomiędzy wierszami z podróży zachwytu zawieszonego na złotej tarczy słonecznika gdy młyńskie koła obracają rzekę na drugi bok snu wmodlonego w szum przyboru podskórnych wód gotowych przemówić przy pierwszym dotknięciu kamienia zastygłego w napięciu czekania na taniec lubię te rozmowy w ostatniej prostej mowie uchodzące w przestworza i ścielące wieczór z najpiękniejszych marzeń by tutaj zbudować sobie jednonóżkę lub chatkę z piernika albo z innej bajki zamieszkać w odbiciu księżycowej twarzy i nie wyć z tęsknoty żaląc się do wiatru
  24. światło jest szczere aż do bólu ujawnia każdy szczegół i prezentuje własny punkt widzenia patrząc ci przy tym prosto w oczy zawęża aspiracje do fantazji w lustrze na krawędzi drugiej strony końca przenosząc cię w warzywne metafory co znakomicie równoważy brak poparcia i usprawnia wydalanie toksyn pewnie ci lustro nie wybaczy że tak beztrosko wchodzisz w pejzaż niczym sarny pod miasto by się zatopić w płowej zadumie światła dobijającego do kolejnych warstw wielokrotnie płukanych czymś słonym w sensie wyczuwanym podskórnie jak wyczuwa się śmierć jako bezpieczną płyciznę zanim dobrniesz do światła - boga swego cienia by nawlec na lato własną casanowość dojrzejesz w deszczu niby dzikie jabłka do gorzko-słownej puenty aż uszy zabolą gdy pomyśli głowa by wrócić i przyznać się do błędów pomiędzy początkiem i końcem z życiem pośrodku do zapamiętania trajektorii lotu wylęknionych ptaków
  25. szkoda że drogi nasze równoległe zamieniają drzewa w rozpędzone konie i wśród słonecznych kalendarzy zakreślamy koła stąd dotąd do licha opisane promieniem łańcucha po licho nam droga bez końca i ciała których nie możemy rozebrać by zaczepić się na swoich biodrach jak motyle czas odmierzając od kokonu po skrzydlate barwy z cholernie głupiej geometrii cieni czystej kartki papieru-milczenia w zaśmiecony czekaniem atlas gdzie platonicznie wchodzę w najbardziej romantyczne miejsca gdyby choć oddech uchylonych drzwi na który mimo wszystko nadstawiamy głowy pomiędzy słowem a zmrużeniem ciała w nieudanej podróży do brzegu kasztana aż szkoda że tutaj nas nie ma mijamy się jak sekundnik z czasem który w nas szybciej obumiera i już nieważne który raz palcami muska zielone źdźbła białego kruka bezsenności tu gdzie mieszkamy prawie bezdomnie bez świateł i skrzyżowań na rondzie wszystkich świata stron i w którą stronę by cię spotkać stojąc tyłem do słońca aż znajdą się nasze twarze w cieniach
×
×
  • Dodaj nową pozycję...