dnia piatego w lipcu
o godzinie chyba dwudziestej
siedzieliśmy na kraciastym kocu
oczy pierwotnie zwierzęce
a wargi twe jakby spuchnięte
i dnia piątego w lipcu
tuż po godzinie dwudziestej
dziękując Bogu Ojcu
za te jagody niebieskie
porwałeś moją koszulę z kretonu
zdławiony zapachem runa
pragnąłeś ciała brązu koloru
nie pozwalała ma duma
bo dnia piątego w lipcu
po godzinie dwudziestej
wbrew sercu oszalałemu
źrenice były struchlałe
a wargi trupio zamknięte
przekornie młodości co tryska
na wskroś burgundu krwi koloru
nie przywołałam z twych oczu tygrysa
zapięłam nieszczęsną bluzkę z kretonu
kaleczą stopy o leśne kamienie
odeszłam w blasku późnego słońca
przez drogę całą walcząc z pragnieniem
a droga była grzązka męcząca
dnie szóstego w lipcu
o godzinie ósmej rano
jest mi tak jakoś ciężko na sercu
wmawiam sobie żeś wcale nie istniał
a tygrys w twych oczach fatamorganą