Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Marek Brzęczek

Użytkownicy
  • Postów

    5
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Marek Brzęczek

  1. - Kto tam? – Mikołaj spojrzał przez judasza i ujrzał lśniące ostrze kosy. - Święty Mikołaj! – Zażartowała Śmierć. - Odejdź! Nie powinni nas widzieć razem! - Oj tam! Wpuść mnie... – Kostucha nie odpuszczała i ku jej uciesze po drugiej stronie drzwi zapadła cisza. To dobry znak – Mikołaj mięknie. Po chwili pozłacany zamek zamontowany w potężnych wrotach wydał z siebie leniwy, długi i metaliczny dźwięk. Przed Śmiercią ukazał się sędziwy jegomość z długą prawie do podłogi brodą. - Znowu się nie ogoliłeś! – Kostucha uśmiechnęła się szczerze. - Za miesiąc święta. Sama wiesz jak jest. – Odpowiedział Święty Mikołaj, który nie starał się nawet ukryć, że jego gość nie był mile widziany. - Wiem, wiem... Od groma roboty. Dasz się namówić na piwo? – Spytała, chociaż znała odpowiedź. - Mów, czego chcesz i znikaj. Nie mam czasu na pierdoły. - Nie zaprosisz mnie do środka? Nie minęła chwila i oboje siedzieli przy stole na środku dużej sali. Śmierć rozejrzała się po pomieszczeniu, które ostatnio odwiedziła bodajże przed rokiem. Poroże renifera na ścianie, dywan ze skóry renifera na podłodze, kości renifera przy kominku... - Reniferobicie? – Postanowiła zażartować, spoglądając jednocześnie na stojącą na stole butelkę wypełnioną czerwonym płynem. Jeżeli jest w niej to, co myśli, to może nawet lepiej, że Święty nie zaproponował jej nic do picia. - Daj spokój. Jesteś niesmaczna. Padła na tę grypę... no... tę... – Mikołaj nie mógł sobie przypomnieć. - AH1N3! – Śmierć przyszła w sukurs koledze. – Ta grypa jest dla mnie tym, czym dla ciebie wigilia. Hehe. - Czego chcesz? – Mikołaj wyraźnie się niecierpliwił. - Widzisz, jest mała sprawa... Jakby to powiedzieć... Potrzebuję twojej pomocy. Muszę się wyrwać z pracy na chwilę. Jakiś tydzień, może dwa. – Śmierć starała się unikać wzroku Mikołaja. Wstyd jej było. Ona, której wszyscy się boją, przychodzi tutaj po prośbie. - Ale co się stało? – Spytał Mikołaj, chociaż wcale go to nie interesowało. - Jak mogłabym to ująć... Jestem trochę załamana. Widzisz, ta praca, ten stres... No nie jest łatwo. To wszystko jest jakieś takie... – głos Śmierci się załamał – dołujące. - Dołujące? – Święty otworzył oczy z niedowierzania. - Tak. - Zabijanie? – Chociaż zdawało się to niemożliwe, powieki Mikołaja rozszerzyły się jeszcze bardziej. - Wykonywanie swoich obowiązków! – Powiedziała stanowczo Śmierć. – Każdy robi to, co do niego należy. Ty dajesz ludziom uśmiech, ja im go zabieram. Równowaga musi być. - Co miałbym dla ciebie zrobić? - Zastąp mnie na tydzień. – Ton Śmierci był nad wyraz błagalny. - Wykluczone! - Słuchaj. Ja trafiam do każdego, ty trafiasz do każdego. Mamy wiele wspólnego. Dasz radę. - Nie chodzi o to! – Mikołaj był coraz bardziej zdenerwowany. – Jak ty to sobie niby wyobrażasz? Ja?! Święty Mikołaj?! Z kosą?! - Spójrz na dobre strony takiej zamiany. – Nie poddawała się śmierć. – Nie będziesz musiał wchodzić przez komin. Widzę, że twój brzuszek jakby większy niż rok temu, a te nowoczesne kominy teraz wąskie takie jakieś budują... - Nie wydurniaj się! – Święty urwał wypowiedź swojego gościa. – Nie może tak być! Spróbuj u Sylwestra. - Byłem już. Wciąż ma kaca. - 11 miesięcy?! – Trudno stwierdzić, czy w głosie Mikołaja było więcej zdziwienia, czy złości. – Co on pił? - Ponoć oddał się w objęcia tequilli... - To on nie wie, że ona jest zabójcza? - Oj nie przesadzałabym. Pięć, może dziesięć przypadków w ciągu roku mam. A uwierzyłbyś na ten przykład, że przy pomocy takiego zaschniętego kabanosa... - Nie wydurniaj się! – Mikołaj przerwał Śmierci i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że przed chwilą już to mówił. – A Zajączek Wielkanocny? - Słuchaj! – Odrzekła Śmierć już bez krzty humoru w głosie. – Zgon to poważna sprawa! Wyobraź sobie, że umierasz, idziesz w stronę światła i... - I... – Niecierpliwił się Święty. - I skacze tam to takie... Mały futrzak, ze śmiesznym ogonkiem i długimi uszami. Czy tak chciałbyś zacząć życie na tamtym świecie? - No nie. – Przyznał rację Mikołaj. - No nie! I do tego zostawia on wszędzie te marchewki. Marchew tu, marchew tam. Niech sobie je wszystkie wsadzi w... Mikołaj chrząknął w tym momencie, zwracając Śmierci uwagę, z kim rozmawia. Nie miał pojęcia, co zrobić ze swoim gościem. Nie mógł go odesłać do domu. Nie przed świętami. Śmierć dobrze wiedziała, kiedy do niego przyjść. Nie miał prawa jej przecież odmówić. Życzenie, to życzenie, a Mikołaj musi je w tym czasie spełnić. - A Wróżka Zębuszka? – Złapał się ostatniej deski ratunku. - Nie bądź sadystą! Zębuszkę chcesz do zmarłych wysyłać?! To może od razu poślij im gromadę żądnych krwi, świeżo upieczonych absolwentów stomatologii! – Śmierć nie mogła zrozumieć, jak można być aż tak nieczułym na cierpienie innych. - Dobrze. Załóżmy, że się zgodzę. Ale tylko jeden dzień! W Wigilię. *** - Udasz się pod ten adres. – Śmierć dała Mikołajowi małą karteczkę, na której oprócz ulicy, numeru domu, kodu pocztowego, nazwy miejscowości i PESEL-u było napisane drukowanymi literami imię i nazwisko – Marek Stefańczyk. - To moja pierwsza ofiara? – Spytał Mikołaj i przełknął głośno ślinę. - Klient, Mikuś! To twój pierwszy klient! – Śmierć była przewrażliwiona na tym punkcie od zawsze. - OK, klient. Co się z nim stanie? - Nie wiem. Nigdy nam tej informacji nie podają. Dotrzesz na miejsce to zobaczysz. Twoim zadaniem jest jedynie przeprowadzić klienta na tamtą stronę. Reszta ciebie nie interesuje. - A co mam mu powiedzieć? - Zainteresował się Święty. - Ja zawsze mówię, że wszystko będzie dobrze, że wszyscy już na niego czekają i że nie ma się o co martwić. – Powiedziała jakby od niechcenia Kostucha. - Dobrze. Czym tam dotrę? – Mikołaj zdawał się być podekscytowany. - Czym? - No czym? Koniem? Powozem? Rydwanem śmierci? - Pieszo. Dojdziesz tam pieszo. Nie wspominałam o tym? – Spytała Śmierć, udając zdziwienie. Mikołaj w życiu nie poszedłby na taki układ. – Zresztą, przyda się tobie. Spójrz na twój bebech. – Poklepała go po brzuchu i zalała się śmiechem. *** Bebech! Też mi coś! A ona? Same kości! Kościotrup jeden! – Złościł się Mikołaj w drodze do pierwszego pechowca. Zmęczony i zasapany stanął wreszcie przed niczym nie wyróżniającym się domkiem jednorodzinnym, których pełno było na tej ulicy. Przybył w samą porę, albowiem leżący na podłodze mężczyzna wydawał z siebie ostatnie dźwięki, które wskazywały na zbliżającą się, niechybną śmierć. Po chwili jednak, ku zdziwieniu Świętego, jegomość wstał, otrzepał się i jak gdyby nigdy nic podszedł do niego: - Czego pan chce? – Spytał. - Eee, ja... Ten, no... Sprawę mam! – Mikołaj nie wiedział za bardzo, co powiedzieć. - Tak? No to słucham. - Jakby to powiedzieć... Właśnie pan umarł, a ja mam panu pomóc przejść na drugą stronę. – Powiedział Święty, a w jego głosie dało się wyczuć wyraźną ulgę. - Ale że jak? Że ten fistaszek? Że niby zabił mnie fistaszek? – Mężczyznę zdawał się bardziej irytować sposób, w jaki przyszło mu zakończyć żywot niż jego zgon sam w sobie. - Ponoć tej jednej rzeczy wybrać nie możemy... – Rzucił filozoficznie Mikołaj. – Gotów? - Tak, tak... Coś tam panu wystaje. – Nowo narodzony nieboszczyk wskazał na czerwony materiał wystający spod czarnego płaszcza, który kostucha pożyczyła Mikołajowi. - Yyy... Po godzinach dorabiam... – Święty zastanowił się chwilę. – Tak, dorabiam... Dorabiam jako przebrany Mikołaj w supermarkecie. Nie było to może zbyt pomysłowe, ale mężczyzna nie zadawał więcej pytań. Droga na drugą stronę przebiegła im w ciszy. Do świadomości mężczyzny chyba wreszcie dotarł fakt, że opuszcza świat, po którym dotychczas stąpał, a i Mikołaj nie chciał być zbyt nachalny. Jego żart, jakoby nieboszczyk nie musiał się martwić, bo w Niebie ponoć nie ma fistaszków, nie wywołał oczekiwanej przez niego salwy śmiechu. Więcej prób rozluźnienia atmosfery nie podejmował. W drodze powrotnej coś zawibrowało w kieszeni jego płaszcza. Odruchowo sięgnął do niej i wyciągnął kartkę. Kolejny adres i nazwisko klienta. - Nie! Tak się bawić nie będziemy! – Stwierdził, a w głowie zaświtał mu pewien pomysł. *** - Kto tam? – Śmierć spojrzała przez judasza i ujrzała lśniące ostrze kosy. - Śmierć! – Zadrwił Święty Mikołaj. - Odejdź! Mam jeszcze parę chwil dla siebie. - Wpuść mnie, zadam parę pytań i znikam. – Mikołaj nie odpuszczał. – Nie zajmę tobie dużo czasu. - Pięć minut! Masz pięć minut! – Kostucha wpuściła Świętego. Mikołaj wszedł do środka. Wystrój wnętrza nie zaskoczył go zbytnio. Wieszak zbudowany ze szkieletu ludzkiego, taboret z psiego, a stół z bawolego. Niezbyt to urozmaicone, ale przyznać trzeba, że wszystkie elementy wzajemnie się uzupelniały, tworząc całkiem udaną całość. - Zbieraj się. Ruszamy w drogę. – Powiedział Mikołaj, nie owijając w bawełnę. - Dokąd? – Zdziwiła się Śmierć. - Jak to dokąd? Na tamten świat! - Ale, ale jak? – W tonie Kostuchy słychać było wyraźny i nieskrywany strach. - Normalnie. Ja jestem Śmiercią i przyszedłem po ciebie! – Stwierdził triumfalnie Święty. - Nie... Nie możesz! Nie dostałeś na mnie kartki. Nie masz mnie na liście! To wbrew zasadom! – Język Kostuchy plątał się coraz bardziej z przerażenia. - Ja jestem tu panem i ja tu decyduję, kto przechodzi na tamtą stronę. Oddałaś mi kosę – oddałaś mi władzę. Sama tego chciałaś, nie pamiętasz?! - Nie taka była umowa. Miałeś mnie wyręczyć. Jeden dzień, jeden dzień tylko! - Tak i wykonuję to, co należy do moich obowiązków. – Mikołaj chwycił Śmierć za rękę, a dotyk jego był tak zimny, że nawet Kostucha, przyzwyczajona przecież do chłodu, cofnęła się o dwa kroki. - Nie możesz, błagam... Oni... Oni tam wszyscy na mnie czekają. Będą się mścić! - Wszystko będzie dobrze. Nie masz się czym martwić – Powiedział z satysfakcją Święty i uśmiercił Śmierć. W te święta Mikołaj trafił do wszystkich ludzi. Podarował im nieśmiertelność.
  2. Owszem, musi sprawiać przyjemność i tak jest, ale... tak na dobrą sprawę, policzyć dni w miesiącu, kiedy pisze się naprawdę lekko, to mogę policzyć na palcach jednej, ewentualnie dwóch rąk. A co z pozostałymi? Moim zdaniem stylu, rzemiosła nie wyrobisz, jeśli będziesz pisał wtedy, kiedy jest lekko, fajnie i przyjemnie. Czasem trzeba się napocić, nakombinować, bo właśnie jakoś nie idzie. Zresztą, jak chcesz wyrobić styl, jeśli piszesz niewiele? O to mi bardziej chodziło niż o kwestię "czy sprawia mi to przyjemność, czy też nie" pozdrawiam
  3. Jakaś ociężała taka ta dzisiejsza część. Opuściła mnie dziś lekkość pióra. Nie wiem, czy to dobrze, ale chcę pisać tu regularnie, by przełamać swoje lenistwo. Nawet jak jest ciężko muszę próbować, bo inaczej to nigdy nic nie wypocę :D
  4. Mam zamiar regularnie dodawać kolejne części dziennika. Pojawiać się one będą w pierwszym poście tego tematu, aby nie zaśmiecać forum. Podobnie jak ja ;) Próbuję sobie przypomnieć i książki s.f. to chyba żadnej nie czytałem. Natomiast filmy są niektóre całkiem, całkiem. "12 małp" chociażby. pozdrawiam
  5. W założeniu ma to być jedna (z wielu) części. Co z tego wyjdzie, zobaczę. 25.01.2036 Gdy apokalipsa zaczęła zbierać swe żniwa mówili, że tylko szczęśliwcy przetrwają. Ja wciąż stąpam po Ziemi (a raczej po tym, co z niej zostało) i jakoś nie czuję, by fortuna się do mnie uśmiechnęła. Razem ze mną na przekór wszystkiemu żyje być może 100, być może 1000, a być może nawet 10 000 osób. Nie wiem. Komunikacja, która kiedyś zdawała się być podstawą naszej cywilizacji, zawiodła jako pierwsza. W ten sposób ludzie porozrzucani są po całym globie, nie mając pojęcia, czy ktoś jeszcze poza nimi samymi przetrwał. Zresztą, nawet pisząc te słowa, nie wiem, czy ktokolwiek kiedyś je przeczyta. Jeżeli jednak znalazłeś ten dziennik, jeżeli nasz świat się kiedykolwiek odrodzi, przeczytaj uważnie moje słowa. Niech one będą świadectwem tego, co sami na nasz rodzaj i wszystkie chodzące po Ziemi istoty sprowadziliśmy. Jeśli jesteście na tyle silni, by podnieść naszą cywilizację z kolan, pamiętajcie! Pamiętajcie o tym, do czego doprowadzić po raz drugi nie możecie. Tak i ja pamiętam o świecie, który za mojego życia już nigdy nie powróci... 26.01.2036 Od "Godziny A" minął już miesiąc. A może więcej? Nie wiem. Daty, które tutaj zamieszczam są orientacyjne. Mieszają się dni, mieszają noce. Nie wiem zresztą, ile czasu przeleżałem w śpiączce po wybuchu. Dobę, dwie, trzy? Dni liczę od ostatniej daty, którą pamiętam - 31. grudnia 2035. Od tego czasu nie widziałem żywej duszy. Nie widziałem nawet ciał! Całe moje miasto zostało zrównane z ziemią. Tylko mój dom pozostał. Dlaczego on? Dlaczego ja? Dlaczego? 27.01.2036 Błądzę jak oszalały. Nie wiem, dokąd iść i co robić. Chodzę od miejscowości do miejscowości i szukam. Szukam innych, którzy przetrwali. Nie mogę być przecież jedyny. Ktoś jeszcze tu musi być. A co jeśli... Boję się nawet o tym pomyśleć. Gdy wybiła "Godzina A", razem ze mną w domu była przecież Monika. Nie został po niej ślad. Żyję nadzieją, że ją jeszcze zobaczę. Ale przecież... gdyby przeżyła, nie zostawiłaby mnie. Nie opuściłaby budynku. Czekałaby. A jeśli wyszła tylko na chwilę? Na moment jedynie, by zdobyć jedzenie. Dlatego też staram się nie opuszczać okolicy. Krążę wokół miasta i zaglądam tam czasem, by się upewnić, czy nie wróciła. Jak dotychczas nie wróciła.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...