Napisałem to dziś rano, po prostu. Piszę dużo, ale to chyba najbardziej poetyckie co udało mi się stworzyć.
Siedział Grudzień kiedyś samotny na ławce,
czekając na swą kolej, trzymał mróz w strzykawce.
Podniósł głowę, jego oczy zwilżył ciepły opad,
ujrzał postać barwną przed sobą - to był Listopad.
Spytał się Grudnia czy może usiąść obok,
ten się zgodził - przecież i tak nie miał nikogo.
Zadarli głowy w górę szukając Strzelca na niebie,
milczeli nic nie mając i mając jednocześnie siebie.
Gdy blady świt zawitał w szarych źrenicach,
Listopad odrzekł, że już znika jesień na ulicach.
Wstał i odszedł, zostawiając liść w dłoni Grudnia,
ten już wtedy sam na ławce spędzał wszystkie popołudnia.
Milczeć było mu łatwiej mając Listopad u boku,
teraz błądził oczami po pustych gałęziach wokół.
Widział go za każdym razem co roku, w mroku,
przemykał, trzymając coś w rękach i siał niepokój.
Kiedyś Grudzień przyszedł wcześniej, na ławce chciał zostawić list.
Nie zdążył - Listopad odszedł, zostawiając jeden liść.