Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Leah Jacobs

Użytkownicy
  • Postów

    8
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Leah Jacobs

  1. Wreszcie znalazłam czas, żeby przeczytać Imprezę 02. Przepraszam, że dopiero teraz. Właściwie nie ma się do czego przyczepić. Może tylko trochę do przecinków. I słówka sexi - przepraszam, jako anglistka po prostu muszę! :) Otóż sexi można pisać na dwa sposoby: angielski - sexy. Przez "x", ale wtedy koniecznie z "y"; polski - seksi. Przez "i" na końcu, ale wtedy "ks". Tak samo jak sex/seks, zresztą. Przecinki: "No mi też. Jest sexi, nie ma co. Widziałeś jej tyłek?" - No, mi też... "Kilka lamp na osiedlu pomagało, takim jak my, nie zgubić się w drodze." - tu przecinki moim zdaniem zbędne. To nie jest wtrącenie. "Właśnie Kornel. Nie pierdol! " - Właśnie, Kornel... "Może Bogdan i masz rację. Dobrze byłoby w końcu zobaczyć, jak to jest." - Może, Bogdan, i masz rację. Chociaż ja zrobiłabym jeszcze inaczej: Może i masz, Bogdan, rację. "Może" oddzielone od "i" brzmi dziwnie. " Masz chłopie okazję." - Masz, chłopie, okazję. " Zobaczymy jak się ułoży. Nic na siłę Bogdan. " - Zobaczymy, jak się ułoży. Nic na siłę, Bogdan. "Jakieś dwadzieścia metrów za nim, stał radiowóz milicji, poza tym pusto. " - usunęłabym przecinek po "za nim", ale zostawiła ten drugi. "Dzień dobry, a raczej, dobry wieczór pani Zosiu" - Dzień dobry, a raczej, dobry wieczór, pani Zosiu "Cześć Bogdan – odpowiedziała radośnie." - Cześć, Bogdan "Prawdopodobnie, pozostawiliśmy ją na pastwę całonocnego towarzystwa dwóch milicjantów, którzy minęli się z nami w drzwiach." - usunęłabym przecinek po "prawdopodobnie" Dodatkowo: Wszystkie "ha,ha,ha" Bogdana zamieniłabym raczej na opis w stylu: "Zaśmiał się głośno/ donośnie" albo tym podobne. "Nie mów tylko, żebyś jej nie szturchnął?!" - że byś tutaj osobno. Poprawki, jak widać, czysto kosmetyczne ;) Tekst naprawdę przypadł mi do gustu. Szczególnie, że nie silisz się na upiększanie dialogów i przez to są one bardzo naturalne. Podobała mi się też "przemowa" Bogdana. Widać już mój e-mail w profilu, czekam na wiadomość. Zaciekawiłeś mnie niezmiernie. Pozdrawiam gorąco! Leah.
  2. Dziękuję, dziękuję, dziękuję! Wprowadzę poprawki, jak tylko znajdę chwilę czasu. Rzeczywiście te zdania nie brzmią do końca tak, jak powinny. A mnie do tej pory nie rzuciły się w oczy. I właśnie po to jest dobra, konstruktywna krytyka. "Imprezę 02" oczywiście przeczytam i przemagluję z przyjemnością. Czekałam na to z niecierpliwością, muszę przyznać :) Zabiorę się za to wieczorem. Pozdrawiam wakacyjnie!
  3. II Wczesno październikowe dni płynęły leniwie. Tydzień dowlókł się wreszcie do następnego wtorku i Robert mógł poprowadzić kolejne zajęcia. Cieszyła go myśl, że nie będzie musiał znosić obecności i nietrafionych komentarzy Rose Bacon. Mężczyzna absolutnie nie czuł, że jego powołaniem jest niesienie kaganka oświaty. Ta praca była, jak wszystko inne, częścią kamuflażu. Częścią tego, co miało pozwolić mu wtopić się w tłum. A kim, jeśli nie wykładowcą akademickim, mógł być Robert Macphoisto? Mężczyzna uśmiechnął się krzywo. Imię i nazwisko też były zmyślone. Ale dobre, zwyczajne i niezwyczajne zarazem, inteligenckie. Godne doktora na szanowanym uniwersytecie. Doktor R. Macphoisto, filolog, specjalista w zakresie literatury angielskiej, znawca twórczości Miltona – brzmiało nieźle. Robert nacisnął klamkę i, prostując na sobie idealnie odprasowany garnitur, wszedł do sali. Już wiedział, że zacznie zajęcia od prośby do gromadki swoich uczniów. Jeśli zechcą przesiąść się bliżej, stworzy to o wiele lepsze warunki. Robert nie będzie musiał zdzierać sobie gardła, a oni więcej wyniosą z bezpośredniej konwersacji. Być może nauczanie nie było jego powołaniem, ale Rob każdą pracę lubił wykonywać dobrze. Perfekcyjnie dobrze. Uniósł głowę i powitał studentów: - Dzień dobry pa… Wtorek, godzina 11:30, sala numer 311. Czyżby coś zmieniło się w planie od zeszłego tygodnia? Tak, zapewne nastąpiła zmiana w grafiku i stąd tu tyle…zaraz… - Leah? – wyrwało się Robertowi, kiedy wśród całej gromady młodych kobiet zobaczył znajomą rudą czuprynę. Natychmiast jednak mężczyzna odzyskał animusz. – Panno Jacobs…czy może mi pani wytłumaczyć, co tu się dzieje? Obawiam się, że zaszło nieporozumienie… Leah Jacobs wstała, zakładając kosmyk rudych włosów za ucho i powiedziała spokojnie: - Ależ nie, panie doktorze…pan nie wie, że w zeszłym tygodniu w środę otworzyli dodatkowe zapisy na te zajęcia? Miały trwać tylko kilka godzin, ale USOS oszalał i trwały aż do piątku. Rob, coraz bardziej zdziwiony, powiódł wzrokiem po twarzach młodych, wyraźnie podekscytowanych studentek. I one wszystkie zdecydowały się zapisać? Nie wierzył własnym oczom. To miało być nudne, zbyt wymagające seminarium. Zostało wymyślone tak, żeby na udział zdecydowało się jak najmniej ludzi. To była fraszka! Zabawa! Kryjówka! A teraz… Robert bardzo chciał, żeby ktoś mu to wytłumaczył. - No, cóż – westchnął, zbierając się w sobie. – Skonsultuję się w tej sprawie z dziekanem. A na razie, przejdźmy do Księgi Pierwszej „Raju utraconego”... Zajęcia okazały się, jak słusznie przypuszczał Robert, drogą przez mękę. Audytorium, w przeważającej ilości żeńskie, co chwilę chichotało, szurało, szeptało, popiskiwało. A także malowało paznokcie i usta oraz spryskiwało się przeróżnymi mieszankami perfum. Tak, że powietrze w przepełnionej sali wykładowej stało się ciężkie, drażniące. Robert kasłał co chwilę i oczyszczał gardło, do którego dostały się niesmaczne, gorzkie opary. Pachniało piżmem, cynamonem, a także cytryną, fiołkami i nie wiadomo czym jeszcze. Mieszanka wybuchowa. Po niecałej godzinie, mężczyzna miał dosyć. Po godzinie z kwadransem, zdecydował się zakończyć zajęcia. Tym razem nie czekał, aż studenci wyjdą z pomieszczenia. Sam wyszedł pierwszy. Na korytarzu, Rob odetchnął wreszcie pełną piersią i ruszył w stronę mieszczącego się na tym samym piętrze gabinetu dziekana. Musi to wyjaśnić. Czym prędzej! - Dziekan przyjmuje w czwartki – usłyszał znajomy głos za plecami. Odwrócił się. Na środku zapełnionego pierwszoroczniakami korytarza, stała Leah. Dziwnie wyalienowana, nie wyglądała jednak na nieszczęśliwą. - Rzeczywiście. W takim razie będę musiał poczekać z wyjaśnieniem tego…bałaganu. - Tak, chyba tak – Leah uśmiechnęła się tak, jakby chciała dodać Robertowi otuchy. Nie był to uśmiech wymuszony, wystudiowany, ani ugrzeczniony. – Chociaż ja na miejscu pana doktora chyba bym się cieszyła. - Cieszyła? – Robert zbliżył się do dziewczyny. Stanęli razem przy oknie, z dala od tłumu. - No tak – orzekła Leah – takie zainteresowanie przedmiotem oznacza…bo ja wiem…poważanie wśród studentów? Albo… - Leah zawiesiła głos i zarumieniła się lekko. Widocznie coś jej się nieopatrznie wyrwało. - Albo…? Proszę kontynuować, panno Jacobs. - Nie powinnam, panie doktorze, przepraszam – wyznała dziewczyna szczerze. - To jakaś tajemnica? – zagadnął Robert. Miał wrażenie, że Leah jest osobą, która mogłaby wytłumaczyć mu, co tu się właściwie dzieje. Bo działo się coś dziwnego, to nie ulegało wątpliwości. - Nie…nie, to tylko tak…głupio…mam na myśli…niezręcznie tak… - Niezręcznie jest mówić prawdę? – mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę, że manipuluje dziewczyną. Ale spójrzmy prawdzie w oczy, był w tym dobry. Najlepszy. I nie miał skrupułów. - Nie…och, to nie to! Zupełnie nie to, panie doktorze, tylko… - Leah pękała powoli. Robert niecnie wykorzystywał jej dobroć i chęć niesienia pomocy, które miała wypisane na twarzy. Tak trzeba – powtarzał sobie. – To pomaga przeżyć. - Tylko, panno Jacobs? Dziewczyna westchnęła ciężko, jakby podejmowała najtrudniejszą decyzję w życiu. - Nie tutaj, dobrze? - Och, rozumiem. Jasne. W takim razie chyba nie będzie nietaktem, jeśli zaproszę panią na kawę? Leah spojrzała na zegarek i zaczęła się oddalać. - Za półtorej godziny mam okienko. Spotkajmy się w tamtej kawiarence zaraz po drugiej stronie ulicy, dobrze? O piętnastej. - Do zobaczenia w takim razie, panno Jacobs – odparł Robert i odszedł w swoją stronę. Zamknął salę, oddał klucz w dyżurce i zdecydował, że po tak ciężkim dniu zasługuje na szklaneczkę whisky jeszcze przed spotkaniem z Leah. Postanowił wybrać się więc wcześniej w umówione miejsce i tam zamówić drinka. Pijalnia czekolady „Mont Blanc” należała do ekscentrycznej gwiazdki showbiznesu, córki znanego polityka, która z braku lepszego pomysłu na siebie postanowiła zostać właścicielką wykwintnej, drogiej kawiarni. Oraz – niestety – dekoratorką wnętrz. Urządziła przybytek w taki sposób, że każdy przeciętny klient miał nieodparte wrażenie, iż znalazł się właśnie w lokalu o niezwykłej elegancji. Robert widział w tym wszystkim tylko przesadę. Ściany były zbyt nieskazitelnie kremowe, krzesła zbyt miękkie. Kelnerzy trzymali się zbyt prosto, desery były zbyt idealne. Wszystko było okrutnie sztuczne. Ale Robert wiedział, dlaczego Leah wybrała to miejsce. I wiedział, że wybrała dobrze. Powód był prosty: żaden student nie zapuszcza się w takie miejsca. Ich zwyczajnie nie stać na takie luksusy. Wykładowca uśmiechnął się do siebie: a więc dziewczyna była myśląca i cwana. Mała lisica. Leah zjawiła się punktualnie i podeszła do stolika, kiedy Robert dopijał swoją whisky. Mężczyzna wstał i odsunął rudowłosej kobiecie krzesło. Kelner zjawił się przy nich od razu i Leah zamówiła herbatę z cytryną. Usiadła sztywno, jakby niepewna, czy dobrze robi. - Dziękuję, że pani przyszła, panno Jacobs. - Nie ma za co, panie doktorze. Przecież obiecałam – odparła, nerwowo bawiąc się pasemkiem włosów. - Mogła pani zmienić zdanie. Uznać, że to…niewłaściwe. - Pomagać drugiemu człowiekowi, to zawsze właściwe. A pan, proszę wybaczyć moją śmiałość, ale pan wydaje mi się…zagubiony. Rob roześmiał się, próbując w ten sposób ośmielić dziewczynę. Ujęła go jej szczerość i bezpośredniość. Tak, dobrze byłoby mieć kogoś takiego po swojej stronie. - Rozgryzła mnie pani. Muszę przyznać, że początki pracy na uniwersytecie nie są łatwe. Niech mi pani powie, panno Jacobs…czy w tym całym studenckim systemie nie istnieje coś takiego jak limity? To znaczy…ciężko jest prowadzić seminarium, które w moim przekonaniu miałoby przybrać formę konwersatorium, kiedy w sali dosłownie gnieździ się sześćdziesiąt osób. Do tego…niezbyt zainteresowanych treścią… - Och, a więc pan rozumie! – ucieszyła się Leah. - Obawiam się, że jednak nie, panno Jacobs… - Hmm – dziewczyna zastanowiła się przez chwilę, jakby nie bardzo wiedziała od czego zacząć. – Nie wiem, jak to ująć. To dość, wydaje mi się, krępujące. No więc… limity rzeczywiście istnieją, panie doktorze, ale…dobrze zacznijmy od tego – miotała się Leah, zupełnie zapominając o herbacie – że jestem starościną pierwszego roku. W zeszłym tygodniu w środę, przyszła do mnie delegacja złożona ze wszystkich dziewczyn z naszej grupy. Domagały się, żebym poszła do dziekana i poprosiła o uruchomienie USOS-a po raz drugi. I zwiększenie limitu miejsc przy okazji. Jestem ich przedstawicielką i chociaż mnie samej pomysł nie bardzo się podobał, poszłam. Dziekan jakimś cudem zgodził się i…dlatego tak u pana tłoczno. Ten mechanizm Robert już pojął, nadal jednak nie miał pojęcia dlaczego tak właściwie wszystkie te podlotki rzuciły się właśnie na jego seminarium. Co takiego było w Miltonie, oprócz tego, że był niezmiernie trudny, co przyciągnęłoby taką rzeszę studentów? Gdyby Rob był nauczycielem z powołania, pewnie rozpierałaby go duma. On jednak, był tylko zdumiony. - Rozumiem. Panno Jacobs…jeszcze jedno… - Tak? – Leah chyba po raz pierwszy spojrzała Robertowi prosto w oczy. - Co takiego jest w tym moim seminarium…? - Nic – wyrwało się dziewczynie, zanim Robert dokończył myśl. – Och, nie to miałam na myśli…to znaczy…dla mnie to bardzo ciekawy temat…Milton…ale…Zaraz! – Leah wreszcie zebrała się w sobie, powstrzymując potok słów i poprawiając się na krześle. – Pan naprawdę nie rozumie!? Teraz Robert poczuł się głupio. Nie było jednak wyjścia, musiał się przyznać. - Naprawdę. Leah poczerwieniała na twarzy, jakby zrobiło jej się nagle piekielnie gorąco. - Panno Jacobs? Leah? Nic pani nie jest? - Nic. Nic, panie doktorze. To tylko takie…niezręczne. Ja…chyba muszę odetchnąć… Niewiele myśląc, Robert zabrał ich płaszcze i wyprowadził zmieszaną dziewczynę z restauracji. Kiedy październikowy wiatr owiał policzki Leah, ta ruszyła przed siebie. Robert trzymał się pół kroku za drepczącą nerwowo dziewczyną. Nie odzywał się, postanowił dać jej chwilę na zebranie myśli. Zanim panna Jacobs się odezwała, dotarli do nieczynnej już o tej porze roku fontanny. Leah usiadła na ławeczce i wzdrygnęła się z zimna. Robert podał jej płaszcz i usiadł obok. - A więc? – nie wytrzymał. Dziewczyna zachowywała się dziwnie, bardzo tajemniczo i Robertowi nie dawało to spokoju. - Pan mnie wyśmieje, panie doktorze. - Dlaczego miałbym panią wyśmiać? - Bo to co powiem, jest śmieszne. - Powód? - Tak, powód. To nie mój powód… ja przyszłam…mój powód jest inny. Ale one… - Leah, niech się pani uspokoi, proszę. Obiecuję się nie śmiać, zgoda? Skoro to nie pani powód, to w czym problem? - W niczym…to znaczy…proszę mnie źle nie zrozumieć, ja…podzielam zdanie koleżanek… bo to zabrzmiałoby nieuprzejmie gdybym powiedziała, że tak nie sądzę, prawda? Sądzę, oczywiście, ale przyszłam dla Miltona, dla treści. A one…- Leah zacisnęła wreszcie powieki i wydusiła. – One przyszły, bo uważają, że pan jest przystojny. I przyszły dla formy, dla pana… Robertowi na chwilę odebrało mowę. Że też się tego nie domyślił. Chociaż właściwie nic dziwnego. Takie postrzeganie świata, typowo ludzkie, a do tego damskie, jest mu zupełnie obce. Nagle zrozumiał, jak dużo musi się jeszcze nauczyć. Jak wiele pojąć, żeby wreszcie przestać się wyróżniać. Odstawać. Każdy normalny mężczyzna byłby przecież świadom swojego wyglądu, tego że podoba się kobietom i tego, że – jeśli jest wykładowcą uniwersyteckim – będzie przyciągał studentki. Ale nie on. Tego Robert Macphoisto nie przewidział. Był na siebie zły, zaraz jednak powiedział sobie, że przecież jeszcze nic straconego. Pójdzie porozmawiać z dziekanem. Wyłuszczy mu sprawę, dogadają się i po problemie. Tak, dziekan na pewno pójdzie mu na rękę. - Dziękuję, panno Jacobs – Robert wstał i odwrócił się twarzą w stronę dziewczyny. – Za poświęcony mi czas i wyrozumiałość. Jestem pani bardzo zobowiązany. - Naprawdę nie ma za co, panie doktorze. Bardzo miło spędziłam czas. - Proszę nie kłamać, Leah – Robert zaśmiał się, chcąc rozładować napięcie. – denerwowała się pani okropnie. - To prawda. Tak już mam. Zobaczy pan na egzaminie. Nie zdziwię się, jeśli wejdę tam i nie wyduszę ani słowa. A szkoda, bo literatura angielska naprawdę mnie kręci…to znaczy, podoba mi się. Przepraszam. Muszę już iść. Dzisiaj ja gotuję w domu obiad. - Nie zajmuję pani więcej czasu w takim razie. I smacznego. - Dziękuję – powiedziała Leah i pobiegła w stronę przystanku autobusowego.
  4. To teraz ja, tak jak obiecałam, dorzucę coś od siebie. Najpierw to, co na "nie". W którymś momencie pomyślałem, że gdybym był niewidomy, to pewnie pomacałbym ręką, czy w ogóle mam je na sobie. - dorzuciłabym "żeby sprawdzić, czy w ogóle mam je na sobie" Buty ciach na grzejnik, a skarpety rozwiesiłem obok. - to "ciach" wytrąciło mnie z rytmu czytania. Raczej "położyłem na grzejniku" Jako że ubieram się w tanie - co za tym idzie - gorsze jakościowo rzeczy, oczywiście moje stopy zafarbowały od skarpet! -I teraz moje ulubione zdanie :D Moim zdaniem jest niepotrzebne, bo sztuczne. Tekst to pamiętnik, prawda? A tutaj wygląda to tak, jakby autor pamiętnika miał świadomość, że pisze dla czytelnika. I opisywał siebie na potrzeby czytelnika właśnie. Moim zdaniem, nawet jeśli tekst jest pamiętnikiem tylko w formie, a tak naprawdę ma zostać wydany, powinien zachować formę pamiętnika. A więc autor nie powinien pisać tego, co jest dla niego samego oczywiste. Wystarczyłoby: Oczywiście stopy zafarbowały mi się od skarpet. Ach, no i zabrakło "się". :) gdy nagle krzywiąc się ze wstrętem zrezygnowała. - tu przecinki. gdy nagle, krzywiąc się ze wstrętem, zrezygnowała. To wtrącenie i zdanie mogłoby istnieć bez "krzywiąc się ze wstrętem". Chciał nie chciał, musiałem wrócić do poprzedniej pozycji - raczej mówi się "chcąc nie chcąc", chociaż może u Was nad morzem inaczej. Generalnie wszystko szło dobrze i zjawiłbym się u Bogdana na umówioną godzinę, gdyby nie to, że... no właśnie… - nic, nie szło dobrze! - To szło, czy nie szło? w tym momencie… coś się ze mną dzieje! Nie potrafię odpowiedzieć uśmiechem … Przed oczami mroczki, czoło oblewa pot. Nogi robią się jak z waty... - wchodzę do środka i od razu chwytam się czegoś, by nie upaść... Dostrzegam fragmenty otoczenia, ale nie umiem powiązać ich ze sobą… - Jakby z oddali słyszę swój głos wybąkujący życzenia, widzę rękę wręczającą książkę, wieszak i palce zatykające kurtkę na haczyku – może moje, może Bogdana. Skarpety, które jakoś znów pozbyły się butów… – Byłem rozbity... - musisz się zdecydować na jeden czas. Jak przeszły, to cały czas przeszły. "Coś się ze mną stało...nie potrafiłem" itd. Sama zresztą mam z tym problem... Jakimś cudem zobaczył we mnie swojego... - nie wiem - przeciwnika, oponenta? - teraz tak, przeciwnik to to samo, co oponent. Powtarzanie tego samego słowa dwa razy nie ma sensu, chyba, że autor pamiętnika/ bohater zastanawia się "co brzmiałoby lepiej". Jeśli koniecznie chcesz tam wrzucić dwa słowa - co faktycznie brzmi lepiej niż jedno - dałabym: rywala. Rywal od przeciwnika też za bardzo się nie różni, ale bardziej niż oponent, który jest tylko synonimem. To, co zobaczyłem przerosło moje oczekiwania. Ujrzałem dwie piękne brunetki, wysokie i zgrabne – które, co mnie jeszcze zaskoczyło, były w identycznie zielonych spódniczkach jak u Marty. - tutaj dodałabym "co mnie jeszcze bardziej zaskoczyło" i zmieniła troszkę szyk: "były w identycznych jak u Marty zielonych spódniczkach." Ta, bliżej mnie, śmiejąc się układała kanapki na talerzu, zaś druga oparta zadkiem o blat, również chichocząc, potrząsała lewą ręką. - przecinek po 'Ta' jest niepotrzebny. "zaś druga, oparta zadkiem o blat, również chichocząc, potrząsnęła lewą ręką" - to wszystko są wtrącenia. Wiem, dziwnie to wygląda, kiedy tak roi się od przecinków. A wiesz, że to nie głupi pomysł! - słownik języka polskiego mówi, że "niegłupi" pisze się razem. Teraz to, co zdecydowanie na "tak". Historia, jak już się rozkręci, może być ciekawa. Dialogi są bardzo naturalne. Na przykład widać od razu, że Artur jest pijany. Podoba mi się to. Niektóre Twoje zdania bardzo mi się podobają. Jak na przykład: "szybciej niż w tym zdaniu do kropki..." albo "To właśnie w goleniowskim szpitalu narządy rodne mojej matki wydaliły mnie na ten popieprzony świat. " Podoba mi się też synestezja "lepki głos". Czekam na więcej. Mam nadzieję, że moje komentarze Cię nie zniechęcą, a na coś się przydadzą. Pozdrawiam gorąco! Leah
  5. Ojej...nie wiem, co powiedzieć... Dziękuję! Pierwszy raz usłyszałam tyle komplementów połączonych z konstruktywną krytyką. Mam nadzieję, że dalsze rozdziały także przypadną Ci do gustu! Twoje opowiadanie przeczytam z największą chęcią i na pewno dorzucę swoje 3 grosze. Do swojego wprowadziłam część proponowanych przez Ciebie poprawek. Nie wszystkie jednak, a to ze względu na specyficzny charakter mojej postaci. Na przykład Robert tylko ze względu na to, że jest Robertem, będzie używał słów typu "fanaberie", "dyrdymały" czy nawet "brewerie". Wszystko wyjaśni się już niedługo. Pozdrawiam! PS Wieczorem przeczytam Twoje dzieło i opatrzę stosownym komentarzem :)))
  6. Dziękuję bardzo za podpowiedzi! Wykryłeś mnie! Swoją drogą, tego opowiadania jest już tyle, że o tej wklejce z Wikipedii na początku zupełnie zapomniałam! Obiecuję, że więcej w tekście Wikipedii nie ma i nie będzie. Już się tłumaczę - wikipedia potrzebna mi była tylko i wyłącznie na początku ponieważ: a) jak człowiek chce robić za wykładowcę uniwersyteckiego, to głupot raczej wypisywać nie może. A że źródłem wiedzy wszelakiej dla studentów jest właśnie wikipedia - stąd obrzydliwa wklejka. b) Robert w trakcie pisania pięknie mi się ukształtował i już wiem, co będzie mówił i jak. Nie potrzebna mi już pomoc Cioci Wiki. Na początku miałam problem z uzyskaniem efektu, na którym mi zależało jeśli chodzi o Roberta. Teraz jest już lepiej - postać żyje. Pozdrawiam! Miłej nocy i Tobie! PS Poprawki wezmę pod uwagę i wprowadzę w najbliższym czasie. :)
  7. Opowiadanie jest w całości moje, pisane w oryginale po polsku. Nazwiska nie są jednak polskie - to takie małe przewinienie, które wytykają mi wszyscy czytający moją prozę. Całość może wydawać się tłumaczeniem, ponieważ studiuję anglistykę i sama widzę w swoich tekstach naleciałości. Profesjonalne? Cóż, dziękuję. Muszę przyznać, że to nie jest moje pierwsze opowiadanie, jednak nic nigdy nie wydałam... Zastanawia mnie, czy masz zamiar czytać dalej?
  8. Many red devils ran from my heart And out upon the page. They were so tiny The pen could mash them. And many struggled in the ink. It was strange To write in this red muck Of things from my heart.[i/] “Diabeł udomowiony”[b/] Dedykuję, Alex i Robertowi – moim Aniołom i Demonom.[i/] I Pierwszoroczniaki. Tak łatwo ich rozpoznać, wystarczy spojrzeć w te ciekawe oczy, odetchnąć powietrzem naelektryzowanym energią młodości. Pierwszy rok. Świeża krew. Robert uśmiechnął się do siebie nieznacznie, obserwując dziewczęta i chłopców wyciągających książki z przeładowanych toreb i przygotowujących do półtoragodzinnego notowania. Niedługo zaczną przychodzić tutaj, żeby przespać się po kolejnej całonocnej imprezie. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze tryskają entuzjazmem. - Witam państwa – Robert zdecydował się zacząć wykład. Nieliczna grupa zamilkła, jakby zaskoczona. – Nie musicie notować. Nie przewiduję żadnego testu na zakończenie tego kursu. Wolałbym natomiast, żeby podzielili się państwo ze mną swoimi przemyśleniami na temat kwestii poruszonych podczas tego seminarium. I teraz pytanie: czy ktoś z państwa pokusił się o sprawdzenie, co właściwie będzie tematem naszych spotkań? Zamilkł na chwilę i rozejrzał się po sali wykładowej. Ogromna przestrzeń i ustawione amfiteatralnie rzędy ławek tworzyły niepotrzebny dystans pomiędzy wykładowcą a studentami. Trzeba będzie to zmienić. Do tej chwili nikt się nie odezwał, ale w ostatnim, najwyższym rzędzie Robert dojrzał nieśmiało uniesioną rękę. - Tak, panno… - Jacobs. Leah Jacobs. - Panno Jacobs, proszę. Robert uniósł kąciki ust w nikłym uśmiechu. Już wiedział, że jej koledzy i koleżanki nie polubią dziewczyny. Zawiść. Znał dobrze to uczucie i wiedział, że nie jest ono obce współczesnym nastolatkom. - Muszę powiedzieć, że tytuł seminarium mnie przyciągnął. – Zaczęła dziewczyna z zadziwiającą jak na pierwszoroczniaka pewnością siebie. - I właśnie dlatego tak dobrze go pamiętam. To: „Światy nieba i piekła w twórczości Johna Miltona. Raj obnażony.” - Raj obnażony. – podchwycił Robert, wyciągając z teczki opasłe tomiszcze i unosząc je w górę tak, żeby każdy mógł je zobaczyć. – Jak się zapewne domyślacie, jest to z mojej strony gra słowna na tytule najsłynniejszego dzieła Johna Miltona, „Raj utracony”. Myślę jednak, że na wstępie powinniśmy bliżej poznać Johna. W sali zaszumiało, kiedy sześć osób, posłusznie stosując się do rad samego wykładowcy, odłożyła długopisy i rozsiadła się wygodnie. Kątem oka Robert dostrzegł, że jeden z chłopaków ukradkiem wyciąga kanapkę. - Marzeniem Miltona, purytanina, proszę państwa, było stworzenie wielkiego eposu. Założę się z państwem, że każdy z was kiedyś o tym myślał. Humaniści, niestety, są istotami mniej złożonymi niż ścisłowcy. A jednak nie można powiedzieć, że humanistą zostaje się, bo nie jest się ścisłowcem. Humanistą zostaje się z woli tworzenia słowem pisanym… W miarę jak Robert mówił, powoli, jedna po drugiej, wszystkie sześć głów zwróciło się w jego stronę. Już nie notowali, nie słuchali muzyki, nie pochłaniali pod ławką drugiego śniadania, nie przeglądali kolorowej prasy, nie robili niczego, co mogłoby zakłócić rytm zajęć. Robert mówił, a oni słuchali. - Ale dość moich dygresji. Wracając do pana Miltona, miał on całkiem ładną żonę. Odeszła jednak od niego już po sześciu miesiącach pożycia. Sprowokowało to Johna do napisania traktatów o rozwodzie. Bo trzeba wam wiedzieć, że ówczesne prawo nie uznawało takich fanaberii. W latach 1641 i 1642 ukazało się 5 traktatów o tematyce religijnej, będących przede wszystkim purytańską krytyką katolicyzmu. Jak widzicie John lubował się raczej w tekstach akademickich. Wszystko dlatego, że mimo stricte purytańskiego podejścia do życia lubił się wymądrzać. Śmiałe pióro Miltona zostało dostrzeżone przez samego Cromwella, który mianował go sekretarzem do spraw korespondencji zagranicznej. Żmudna praca w kancelarii i długoletnie nadwerężanie wzroku podczas czytania i pisania doprowadziły Miltona do ślepoty. Powinno to państwu od razu przywodzić na myśl… - Robert odczekał chwilę, mając nadzieję, że żywo zainteresowani studenci przechwycą jego skojarzenie. Przeliczył się. Nadal siedzieli tam jak zaczarowani. – Homera, wielkiego wieszcza Homera i jego „Iliadę” i „Odyseję”. W tym samym roku Milton po raz drugi się ożenił - z Catharine Woodcock, która zmarła przy urodzeniu dziecka 15 miesięcy później. John nie miał szczęścia do kobiet, to prawda. Po upadku dyktatury Cromwella w życiu zaczęło się Miltonowi powodzić jeszcze gorzej. Był w końcu nazywany „Pierwszym Piórem Rewolucji”, a kiedy rewolucja upadła mogło się wydawać, że pisanina Miltona jest również całkowicie zbędna. Udało mu się jednak powrócić do spokojnego życia i do poezji, u boku trzeciej żony – Elisabeth Minshull oraz córek. Czytały one ociemniałemu poecie książki i spisywały dyktowane przez niego utwory. Owoce dojrzałej twórczości Miltona to między innymi opublikowany w 1667 roku wielki poemat epicki „Raj utracony” oraz „Raj odzyskany”. My w trakcie naszych spotkań zajmiemy się dogłębną analizą tego pierwszego. Na nasze następne spotkanie, za tydzień, prosiłbym państwa o przeczytanie Księgi Pierwszej. A teraz dziękuję, do widzenia. Wychodzili z sali wykładowej powoli, jakby z ociąganiem. To pozwoliło Robertowi, do tej pory zatopionemu we wspomnieniach, przyjrzeć się dokładniej każdemu z nich. Pierwszy z tego osobliwego transu wyrwał się jeden z młodych mężczyzn, wysoki, ciemnowłosy, niebieskooki buntownik z wyboru. Ten sam, który uznał wykład za przedłużoną przerwę śniadaniową i zanim magia Miltona zaczęła działać, ukradkiem konsumował kanapkę. Robert uśmiechnął się znowu. Ci młodzi ludzie dostarczali mu niesamowitej rozrywki. Ten młodzieniec raczej długo tutaj nie zabawi. Musiałby pozwolić się utemperować, a na to nie ma najmniejszej ochoty. Następna w kolejce do wyjścia była blondynka o pucołowatej, ale poza tym przeciętnej twarzy. Ubrana w obcisłe jeansy i kusy, wściekle zielony podkoszulek rzucała się w oczy. Robert postanowił odprowadzić dziewczynę wzrokiem i sprawdzić, czy wyjdzie razem z Buntownikiem, ale ona stanęła z boku, czekając aż wszyscy pozostali wyjdą. Rob postanowił zignorować dziewczynę i powrócił wzrokiem do czteroosobowego ogonka ciągnącego się w stronę wyjścia. Następny szedł ciemnoskóry student o podłużnej twarzy, głowie pozbawionej włosów i z ołówkiem za uchem. Natychmiast zyskał przydomek „Intelektualista”. Za Afroamerykaninem żwawo podążała rudowłosa Leah. Kiedy stawiała kolejne kroki na schodach, rozpuszczone kosmyki podskakiwały na ramionach, odbijając resztki październikowego słońca, wpadającego przez wysokie, wykuszowe okno. Obok panny Jacobs, ściskając pod pachą gruby zeszyt, z przewieszoną przez ramię ciężką torbą, szła kolejna dziewczyna. Zamyślona potknęłaby się na ostatnim schodku, ale szczęśliwie odzyskała równowagę i, czerwieniejąc na twarzy, niemal wybiegła z pomieszczenia. Ostatnią ze studentek, ciągnącą się na końcu ogonka, wyróżniał gruby, czarny warkocz i okulary o cienkich, srebrnych oprawkach. Ubrana w brudnozielony golf z ogromnym kołnierzem, wyglądała na starszą od reszty. Wyszła z sali za Leah i jej koleżanką, nawet nie obejrzawszy się na Roberta. Z jej postawy czytać można było jak z otwartej książki. Ona przyszła tu studiować, a studiowanie oznaczało multum notatek i zdobywanie konkretnych informacji. A nie jakieś tam dyrdymały. Po chwili, która skupionemu na szczegółach wyróżniających jego uczniów Robertowi wydała się wiecznością, piątka studentów zniknęła za drzwiami. Została tylko „Gwiazda”. - Panie profesorze – zaczęła podekscytowana dziewczyna wysokim, nieprzyjemnym dla ucha głosem – ja chciałam… - Daleko mi jeszcze do tytułu profesora, panno Bezimienna – rzekł Robert próbując dać dziewczynie do zrozumienia, że zapomniała się przedstawić. Ona jednak, jakby w ogóle go nie słyszała, kontynuowała rozpoczęte zdanie tym samym denerwującym tonem. -…powiedzieć, że czytałam tę książkę Alex Borowsky…pan profesor wie, o czym mówię? No więc, chciałam zapytać, czy zgodzi się pan ze mną, że to podobne do Miltona…? Robert westchnął ciężko. Miał nadzieję, że to pojedynczy przypadek w tej grupie. Jeśli nie, to by oznaczało, że potwierdzi się najczarniejszy ze scenariuszy jakie przewidywał i zaobserwowany przez niego spadek inteligencji oraz brak spostrzegawczości dosięgnął nawet środowisko akademickie. - Nie – przerwał wywody dziewczyny Robert – a jeżeli chce pani porównywać „Midnight” z „Rajem utraconym” to chyba nie zrozumiała pani przesłania którejś z pozycji. Albo, co bardziej prawdopodobnie – pomyślał mężczyzna kwaśno – żadnej z nich. Młoda studentka patrzyła na niego niewinnym wzrokiem, nieświadoma jego zmieniającego się z każdą sekundą podejścia do tej pracy, studentów, wszystkiego, co związane było z uczelnią. Robert już wiedział, że spacer nie wystarczy. Po konfrontacji z osobą o tak ograniczonych możliwościach mentalnych, będzie musiał iść się napić. - Ja… - próbowała wtrącić dziewczyna. - Panno…jak się pani nazywa? - Rose Bacon, proszę pana. - Panno Bacon – Robert postanowił dać dziewczynie ostatnią szansę. Co nie oznaczało, że zrezygnuje ze szklaneczki porządnej szkockiej whisky w dobrym towarzystwie. Co to, to nie. – Proszę mi powiedzieć, o czym właściwie jest książka Alex Borowsky? - O wampirach – wypaliła „Gwiazda” bez namysłu- a wampiry są podobne do diabłów. Robert stłumił westchnienie, przygładził włosy i powiedział najspokojniej jak umiał: - Panno Bacon…jeśli chce mnie pani przekonać do tezy o podobieństwie miltonowskiego eposu i przełomowego w dziedzinie literatury fantastycznej dzieła Alex Borowsky to…proszę napisać o tym esej. Na tysiąc słów. Jeśli uda się pani ta sztuka, zaliczę pani zajęcia. I nie musi tu pani więcej przychodzić. Mam dla pani tylko jedną radę: proszę przeczytać „ Raj utracony”. I oczywiście sięgnąć do innych źródeł akademickich. A teraz, proszę wybaczyć, spieszę się na spotkanie. Rose Bacon nie kryła zadowolenia, kiedy żegnała się z Robertem i tanecznym krokiem opuszczała salę wykładową. Robert odczekał chwilę i również wyszedł, zadowolony, że pozbył się natrętnej studentki przynajmniej do końca semestru. Grube mury wydziału filologicznego, mieszczącego się w zabytkowym, neogotyckim budynku z początku XX wieku, na pierwszy rzut oka nie wydawały się przyjazne i raczej nie przyciągały, a wręcz odstraszały studentów swoją monumentalnością. Robert natomiast, czuł się w Collegium Maius jak w domu. Między innymi właśnie dlatego zdecydował się przyjąć posadę wykładowcy literatury brytyjskiej na tym uniwersytecie. Podobny do zamku warownego budynek należący do uniwersyteckiego kompleksu dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Było to poczucie złudne i Robert doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Tak jak i z tego, że wreszcie go dopadną. I znowu będzie musiał uciekać, ukrywać się, zmieniać miejsce pobytu, nazwisko, wygląd. Nie, Robert Macphoisto nie był tchórzem. Był po prostu realistą. Wiedział aż za dobrze, że z tymi tam na dole nie da się wygrać. Można ich było oszukiwać, zwodzić, ale na krótką metę. Dlatego Robert przygotowany był na to, że nigdzie nie zagrzeje miejsca na dłużej. Cóż…taka była cena życia. Mężczyzna zarzucił na siebie grafitowo-szary płaszcz, a na szczupłe, blade dłonie naciągnął skórzane rękawiczki. Pchnął ciężkie drzwi i opuścił wydział. Przystanął na chwilę na kamiennych schodach, grzejąc równie bladą jak dłonie twarz w promieniach zimowego słońca. Pogoda zachęcała do spacerów, minął więc bramę wjazdową i ruszył w dół wyłożonej kocimi łbami ulicy do jednego ze swoich ulubionych pubów. W połowie uliczki przystanął na chwilę przy budce telefonicznej. Dwadzieścia minut później Robert rozsiadł się w miękkim fotelu ze szklanką whisky w dłoni. Pub, który upodobał sobie mężczyzna, mieścił się w piwnicy jednej z pamiętających lepsze czasy kamienic. Obdrapany fronton budynku i zwisające na jednym zawiasie skrzydło bramy skutecznie odstraszały studentów, poszukujących nowoczesności, blichtru, świateł. Dzięki temu, to miejsce mogło poszczycić się szczególną, salonową wręcz atmosferą. Gdyby Rob palił, siedziałby tu teraz zapewne, pykając cygaro. Zadowolił się jednak miękkim fotelem, spokojną muzyką w tle i prawdziwą szkocką whisky. Z lekkim uśmiechem, błąkającym się na wąskich, krwawoczerwonych ustach, Robert czekał. Przed oczyma powoli, jak w zwolnionym filmie, przepływały mu obrazy, wspomnienia leniwych popołudni spędzonych w towarzystwie Elizabeth i Johna. Pamiętał murowany piętrowy dom, zielony, pachnący magnoliami ogród. Pamiętał perlisty śmiech Liz i ciszę, jaka zaległa w domu po jej odejściu… - Robert! – znajomy głos wyrwał mężczyznę z zamyślenia. Wykładowca wstał, przywitał się z przybyłą i szarmancko odsunął dla niej krzesło. - Witaj, Alex. Miło cię widzieć. - Czekałam aż zadzwonisz. Wprost umieram z ciekawości, opowiadaj jak twoja nowa praca? - Dopiero zaczynam – odrzekł mężczyzna, dyskretnie zwracając na siebie uwagę kelnera. – Ale nie zaprosiłem cię tutaj, by rozmawiać o sobie. Przynajmniej nie bezpośrednio. - Kelner bezszelestnie pojawił się przy stoliku z kartką gotową do notowania. – Kieliszek Santenay-Gravieres Premier Cru, zgadłem? - Rozpieszczasz mnie – zaśmiała się Alex, a kiedy kelner oddalił się, dodała: – Tak, brakowało mi lampki wina w dobrym towarzystwie. Ale, Robert, Santenay to już burżujstwo. - Mamy co świętować – oświadczył mężczyzna. - Och? - Jesteś sławna. I wiesz o tym już od bardzo dawna. Ale dzisiaj, moja droga, twoja popularność osiągnęła nowy wymiar – Kelner przyniósł alkohol i Robert wzniósł toast. – Dziś, moja droga, zostałaś porównana do samego Johna Miltona! Wypijmy za to! Rozmowa potoczyła się swoim naturalnym, niewymuszonym torem. Widać było, że Alex i Rob świetnie czują się w swoim towarzystwie. Sącząc swoje ulubione trunki, zaśmiewali się do łez, kiedy mężczyzna opowiadał pisarce o swoich pierwszych zajęciach i rozmowie z nieszczęsną Rose Bacon. - I wtedy – opowiadał Robert – poprosiłem, żeby streściła mi twoją książkę. Dla pewności. Zgadniesz, co powiedziała? - Chyba nie muszę. Nakreśliłeś taki jej obraz, że odpowiedź może być tylko jedna – Alex upiła łyk wina. - O wampirach! – krzyknęli zgodnie i stuknęli się szklankami. Nagle, Robert poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Rozejrzał się czujnie i dyskretnie. Siedzący dalej w głębi sali ludzie, przyglądali mu się ciekawie. Robert pokręcił głową. Nie, to niemożliwe. Wciągnął głęboko powietrze. Nie, z pewnością nie była to Gwardia. Gdyby siedzieli mu na ogonie – ha, cóż za ironia – wyczułby ich. Ten specyficzny odór ciągnął się za nimi, zdradzał ich obecność zanim jeszcze ludzkie oko mogło ich dostrzec. Był więc bezpieczny. Nadal bezpieczny i cały. A jednak z jakiegoś powodu, ludzie przyglądali mu się bezczelnie. - Alex? – Robert zniżył głos do szeptu i pochylił się w stronę rozmówczyni. - Gapią się na ciebie – kobieta potwierdziła jego przypuszczenia. – Nic dziwnego, wyróżniasz się. - Wyróżniam!? Niby czym, twoim zdaniem, się wyróżniam? Bo jak dla mnie, gwardziści skutecznie pozbawili mnie tych części mojej osoby, którymi mógłbym się wyróżniać! - Nie krzycz, to po pierwsze. Tutaj to również zwraca uwagę, Rob. No i…miałam raczej na myśli, że jesteś niczego sobie mężczyzną. Postawny, przystojny, masz w sobie trochę tajemniczości…to samo zresztą kierowało pewnie biedną, głupiutką Rose, kiedy zapisywała się na twoje zajęcia. No i niespełniona miłość do Jacoba. – Alex zachichotała. - Zaraz, przecież kiedy ta cała Bacon zapisywała się na moje seminarium, nie wiedziała jak wyglądam. Alex wstała i zaczęła się ubierać. Opatulając się grubym, kremowym wełnianym szalem, mrugnęła do przyjaciela. - Wystarczy, że nazywasz się Macphoisto. Robert westchnął. - To źle? - Zabawnie. Inaczej. Pójdę już, Rob. Trzymaj się i odzywaj się częściej, panie wykładowco! Robert został sam przy stoliku. Patrzył za odchodzącą przyjaciółką i dopijał swoją whisky. Zaraz potem sam również zebrał się do wyjścia.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...