Wykrzyczana cisza, której nikt nie słyszy, każdy doświadcza. Obłąkany samotnością, nocą. Lękający się miłości. Godziny, dni, miesiące zabiorą wszystko. Nie pozostanie nawet nie mieć. Nie pogodzę się, nigdy.
Nie wart bóg modlitwy. Nie będzie zakładu, bo nie jestem tu dlatego. Nie dla poklasku. Bez chwili zawahania, maszerować samemu. Być tylko na chwilę. Nie zrozumieć kilku spraw i odejść. Urodziwszy się, zacząć umierać. Z bolącą głową od nieznośnych cierpień, utonąć w łzach, odrzucając oczywiste. Skręcając się z bólu, nie przyznać się. Nie przyznać do lęku.
Brudnym i niechcianym. Znosić obelgi. Wytrzymać spojrzenia. Poczekać spokojnie, aż drogi się najdą. Każdy, dzień jak we mgle z nieodłącznym drugim wątkiem. Życie jakby napój o smaku pomarańczowym. Samemu wycisnąć, i nie uronić ani kropli.