w oddechu twoim tkwiąc podnoszę łeb do góry
nocy skrzepniętej łyk idą czarne chmury
nieboskłonu myśli łez nigdy nie zliczą
któż zechciałby liczyć krople idąc płynącą ulicą
wypuścisz mnie z dłoni wraz z tchnieniem
którego ostatni podmuch ujdzie z księżyca lśnieniem
twoje usta wykrzywione w przyjaznym uśmiechu
wiemy dobrze oboje jaka jest cena grzechu
ponad prochy tej ziemi ponad zgliszcza snów
serca bijące w jednym tonie cichych słów
umarły
tak głośno krzycząc czego chcą