
Daniel_Szaman
Użytkownicy-
Postów
8 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Daniel_Szaman
-
jeden taki raz
Daniel_Szaman odpowiedział(a) na Daniel_Szaman utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Przed chwilą, przez moment byliśmy wijącymi się ustami, ciałami w punkcie rosnącego doświadczenia Stygnący czas bez pośpiechu ślicznym wizerunkiem upajał mnie minionym winem, początkowo sączonym, później wlewanym haustami prawie do zachłyśnięcia z wysokim tętnem, pulsującym oddechem delikatnych perfum zasnąłem dla realności, zapomniałem o życiu, o szczęściu spoglądającym w zieleni brak ubezpieczenia rytuału degustacji brutalnie zdziera powłokę uniesienia oblewając zimnym potem winy-obawy Zrywam ból wiadomości dodatniego sprzężenia z możliwością kontynuowania życia w strachu, przeżywam bezimienne wino barwiące mnie na cieniste wspomnienie -
- Dzień dobry dyrektorze – powiedziała wchodząc do przestronnego gabinetu, wypełnionego mgłą dymu tytoniowego. - Momencik - odparł grubszy mężczyzna, wygodnie usadowiony w skórzanym fotelu, przed masywnym dębowym biurkiem. Ostatnie wydarzenia sprawiły, że na jego twarzy dotąd radosnej, rysował się obraz zmęczenia i rezygnacji. Brak snu odbił się na jego siłach witalnych. - Co tym razem? Znowu jakieś ciekawe nowiny na temat naszych kontrahentów? - To mamy jeszcze jakichś? - zażartowała, po chwili zdała sobie jednak sprawę, że to mogło nie wyjść najlepiej. Spojrzał na nią z wymuszonym uśmiechem. - Tak więc o co chodzi panno Sorrens? - Przyniosłam do podpisu faktury za paliwo do sprzętu – powiedziała, kładąc papiery na biurku. Przeszła przez pokój i otworzyła mieszczące się po lewej stronie gabinetu przestronne okno. Świeże powietrze zawitało w pomieszczeniu. - Zaraz się tym zajmę, proszę chwilę poczekać. - Tak zaraz się tym zajmiemy – dodałem. Pozwólcie, że się nie przedstawię. Chciałbym zachować z pewnych względów anonimowość. Ważne jest to, że pracowałem w tej firmie. I to nie byłem byle kim. Praktycznie dzieliłem biurko z dyrektorem. Mój podpis był niemalże tak samo ważny jak jego. Ja podpisywałem się na początku dokumentacji, w lewym górnym rogu, do niego należał podpis końcowy. Ta posada była dla mnie idealna. Czułem, że zostałem dla niej stworzony. - Ale co dobre nie może trwać wiecznie. Nie wiedziałem wtedy, że mój czas się kończy. Pozwólcie, że opowiem jak to się zaczęło. Cofnijmy się więc dwa lata - to kawał czasu, wiem. Pamiętam to jak dziś. Sekretarka wprowadziła mnie do gabinetu dyrektora. Byłem pod wrażeniem tego pomieszczenia. Na środku znajdowało się pięknie rzeźbione biurko, które stało na wzorzystym dywanie w odcieniach brązu. W rogach wielkie, gęsto rosnące paprocie, dawały przyjemne uczucie relaksu. Zostawiła mnie tam bez słowa, od dyrektora też nic się nie dowiedziałem. Uśmiechnął się tylko, spoglądając na mnie. - To chyba tu będę pracował – ucieszyłem się – przy samym dyrektorze. Wyobrażacie sobie moją radość? Ale w sumie czemu się dziwić. Byłem młody, dopiero co po szlifie, pełen zapasu energii. Zerknąłem na dyrektora, siedział zamyślony. Czyżby mnie sprawdzał? Nie mogę dać poznać, że się denerwuję. Uspokoiłem się i postanowiłem wyjść z inicjatywą. - Za co mam się zabrać? Nic nie odpowiedział, tylko jak gdyby nigdy nic zaczął wypełniać jakieś dokumenty. - Cóż za ciekawa strategia – pomyślałem – rzucony na głęboką wodę, musiałem nauczyć się pływać i to bez instruktora. Czuję, że w tej firmie rozwinę skrzydła. Cały jednak czas nerwy mnie nie opuszczały. Spojrzałem na szefa, który właśnie coś pisał na komputerze. Czekałem na jakieś zadanie. Chwilę później podał mi papiery do podpisu, najpierw przekartkowując mi je przed nosem. Była to umowa odnośnie najmu hali do przechowywania maszyn. Chyba mnie polubił. - Tak właśnie zaczęła się moja służba w tej firmie. Lubiłem porównywać moją pracę z pewnego rodzaju misją, lecz to takie moje małe odbicia od rzeczywistości. - A co? Wy nigdy tak nie macie? Zawsze pracujecie na pełnych obrotach? Nigdy nie myślicie o relaksie? No to powiem wam, że to było w chwilach odpoczynku. Zresztą nie ważne. Wracając do tematu – byłem dumny ze swojej pracy. Wiadomo, bywało ciężko, ale chyba wszędzie tak jest, choć nie wiem dokładnie, bo jak dotąd było to moje jedyne zajęcie. Poza tym nawet jeśli nie, to nie przeszkadzało mi to. Przyczyniła się do tego podsłuchana rozmowa z pokoju obok. Było to mniej więcej tak: - Słuchaj to normalny wyzysk – jakaś osoba była wyraźnie oburzona – pracujemy często po dziesięć godzin. - Żeby tylko – dodał ktoś inny - Właśnie. A kiedy ostatni raz zapłacili nam za nadgodziny? - chwila ciszy – Nie pamiętam już nawet kiedy. To się musi zmienić. - Przestańcie – ostro dodał niski głos – tylko narzekać potraficie. Myślicie, że gdzie indziej jest lżej? Nie sądzę, nie w tych czasach. Poza tym niektórzy nie mają nawet tego luksusu. Dowiedziałem się, że moja praca to „luksus”. Dlatego nawet kiedy musiałem siedzieć po nocach, nie narzekałem. Miałem wygodne miękkie siedzenie, ładne biurko w ładnym biurze. Pamiętam okres kiedy naprawdę było ostro. Pracowaliśmy bez wytchnienia. Kończyliśmy specyfikację jakiegoś sprzętu, zaczynaliśmy umowę o pracę operatora koparki, kiedy to zostało zrobione nadszedł czas na kosztorys kładzenia nawierzchni. Papier, za papierem, dokument za dokumentem. Dyrektor, ja, dyrektor, ja....i tak non stop, przeglądanie, podpisywanie. Po pewnym czasie mój wygięty kręgosłup zdrętwiał, zrobił się sztywny jak gdyby był z metalu. Tak to jest jak za dużo się pracuje. Otwierałem się co jakiś czas, by się wyprostować co nieco i zregenerować zapas sił. Nie wiem, która to była godzina, chyba dość późno. Dyrektor zamówił pizzę, lecz nie byłem głodny. Patrzyłem jak konsumuje ją w pośpiechu, po czym znowu zabraliśmy się do pracy. Istny horror. Z biegiem dni moja powierzchnia pracownicza starła się trochę. Sprężyna napędzająca mnie do działania, przytrzymująca moje zapasy energii chyba trochę zardzewiała, nie wiem czy to przez to, że dyrektor oblał mnie kiedyś herbatą. Być może, ale nie wnikałem w to. Nie dawałem nic poznać po sobie i chyba się udawało, gdyż szef nic nie zauważył. Dalej miał do mnie zaufanie i wszystkie dokumenty były przeze mnie przeglądane i zszywane mocnym podpisem, oczywiście podpis dyrektora był najważniejszy...póki co. Właśnie to „póki co” rozwijało się później. Wdarła się w moje postępowanie ambicja, niewiarygodna ambicja. Nie wystarczała mi już pozycja drugiego podpisu. Nie to, że było źle, ale denerwowało mnie to, że on ma ostatnie zdanie. To ja chciałem grać pierwsze skrzypce, to ja chciałem zszywać wszystko ostatecznie mym dźwięcznym podpisem. Od tego momentu sytuacja w pracy stawała się napięta. Nie wiem dlaczego, czyżby dyrektor wyczuł moje zamiary i nie miał już do mnie zaufania, co by się zgadzało, gdyż coraz mniej dokumentów przechodziło przeze mnie. Może czuł się zagrożony przez moje metalowe szczęki ambicji. Biedny człowiek, nie rozumiem jego strachu, przecież ja tylko chciałem jego stanowisko. Wiem stałem się zachłanny. W miarę czasu apetyt rośnie. Zadziwiające jak to się zmieniają priorytety. - Tak to było. I znajdujemy się z powrotem w miejscu, w którym zacząłem swoją opowieść. Panna Sorrens przyszła jak zwykle. Nie przypuszczałem, że może być zwiastunem klęski. Więc mieliśmy zająć się tymi fakturami od paliwa. Panna Sorrens czekała cierpliwie obok. Dyrektor przetarł dłonią krótko przystrzyżone siwe włosy. Spojrzał na dokumenty. - Niech to szlag – krzyknął – Chcą nas wyrolować. Ciekawe ile razy już to zrobili? Najpierw kontrahenci, a teraz jeszcze nasi pracownicy. Co jeszcze? Może urząd podatkowy! Krwiopijcy. Było niedobrze. Nie widziałem go jeszcze w takim stanie. Siedziałem cicho na swoim miejscu i czekałem na rozwój wydarzeń. Szarpnął słuchawką telefonu, wykręcił numer i po chwili: - Sekretariat? Połączcie mnie z budową...Jak to jaką? A ile mamy budów w tej chwili?...No właśnie, to co się pani głupio pyta. Był wkurzony. - Starr, daj na linię Ferksa i to szybko. - Ferks! Co jest z tym paliwem?...Nie wiesz!?...Pozwól, że przypomnę...Jaką pojemność ma bak walca?...No właśnie sto dwadzieścia litrów...A faktura mówi, że dwieście...wiesz może jak to możliwe?...nie co?...przestań się jąkać i szukaj nowej pracy – trzasnął słuchawką. - Co za kretyn – powiedział i rzucił dokumentami, które rozsypały się po podłodze. Panna Sorrens szybko podbiegła i pozbierała. Po chwili leżały już na biurku. - Dziękuje – odparł przez zaciśnięte zęby. Spojrzał na mnie i podał mi faktury. Nie rozumiałem. - Przecież coś się nie zgadzało, więc dlaczego miałem to podpisać? Być może chce mnie pogrążyć – pomyślałem. Jego spojrzenie przeszywało mnie na wylot. Nie miałem wyjścia, musiałem podpisać. Cały zesztywniałem i zaciąłem się, po chwili jednak z powrotem panowałem nad sobą i zabrałem się do pracy. Pech jednak chciał inaczej. Choćbym nie wiem jak się starał, nie mogłem złożyć podpisu. Lewy górny róg był już cały podziurawiony. Nie potrafiłem. - Co za bezużyteczny śmieć – ryknął na mnie. Nie dobrze...bardzo nie dobrze – bałem się. - Proszę zabrać mi to z przed nosa i wyrzucić – krzycząc "to", miał na myśli mnie. - Najpierw pracownik budowy, teraz ja – pomyślałem – nie ma to jak podwójna redukcja. Okazało się, że nie jestem niezastąpiony. Być może dlatego, że bał się, że kiedyś mogę zająć jego miejsce, a być może dlatego, że byłem zwykłym zszywaczem do papieru.
-
dzięki za rady, po przeczytaniu tego jeszcze raz, poprawiłem co nieco. Poprawki będą nanoszone pewnie z czasem, wraz z kolejnymi czytaniami.
-
Doktor Nobody cz. II
Daniel_Szaman odpowiedział(a) na Leszek_Dentman utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
przyjemnie się czyta, tekst przemyślany. fakt drobne błędy są, lecz nie wpływają na całokształt. pierwsza część też bardzo pozytywna. motyw z polaczkiem niezly. czekam na kolejne części, pozdrawiam:) -
dziękuje za opinie:) pozdrawiam:)
-
dziękuje asher za uwagi. obrażony mógłby być ten, kto jest perfekcyjnym pisarzem:P ja jestem debiutantem tak więc do obrazy mi daleko:) elementarne braki mogły wystąpić, to jest dopiero moje drugie opowiadanie. warsztat zdobywa się pisząc, więc mam nadzieję, że z czasem będzie lepiej:) wydaje mi się, że uzyskałem zamierzony efekt używając takich, a nie innych środków. pozdrawiam
-
Zegar wybijał swoim rytmicznym tykaniem upływający czas. Minuty, na których luksus nie mogłem sobie pozwolić. Była już 12:00, czyli za jakieś pół godziny miałem być na spotkaniu w sprawie pracy. Autobus linii numer 325 odjeżdżał dokładnie za dziesięć minut - plus, minus trzy minuty, jak zapewniał Miejski Zakład Komunikacji. - Cholera! Czy zawszę muszę robić wszystko w takim pośpiechu? - zakląłem w duchu. Wpadłem do łazienki, umyłem twarz, wycisnąłem trochę pasty miętowej na szczoteczkę i szybko, pobieżnymi ruchami umyłem zęby, po czym przepłukałem je letnią wodą. Wytarłem twarz ręcznikiem i wyszedłem zgasiwszy światło. Ruszyłem do wieszaka i zdjąłem idealnie wyprasowaną czarną koszulę. Lubiłem ten kolor. Zakładając ją cofnąłem się kilka kroków, by spojrzeć na zegar umieszczony na komodzie za drzwiami - 12:05. Wsunąłem koszulę w spodnie i sięgnąłem ręką po siwą marynarkę. Ostatniego guzika koszuli nie zapinałem, nie trawiłem krawatów. Raczej to nie będzie miało wpływu na mój wizerunek - pomyślałem. Zahaczyłem jeszcze raz o łazienkę, woda toaletowa o intensywnym zapachu, na pewno pomoże. Z tego co się orientowałem, dyrektorem do spraw zatrudnienia była kobieta. Przekręciłem klucz zamykając drzwi i wyszedłem z klatki. Spojrzałem na zegarek - 12:07. Do przystanku miałem jakieś pięćset metrów. Zacząłem biec. Przeciąłem pobliski trawnik i omal nie zatopiłem buta w przykrej niespodziance. - Co za śmietnik! Wybiegając z za rogu poczty wpadłem na Kasię. - Cześć Piotr! - powiedziała, uśmiechając się promiennie. - Hej - rzuciłem z nieukrywaną radością. - Co tam u Ciebie? - Nie teraz, mam spotkanie - odparłem, oddalając się w pośpiechu - Zadzwonię i umówimy się na piwko. Masz ten sam numer? - Tak. Powodzenia! Ruszyłem dalej w stronę przystanku, szybkie sprawdzenie czasu - 12:09. Byłem już na ostatniej prostej, gdy dostrzegłem autobus. Zostało mi jeszcze jakieś sto metrów. - Dam radę! - krzyknąłem do siebie, podnosząc tym samym swoją wydajność. Nagle zakręciło mi się w głowie. Poczułem się lekko niestabilnie. Pewnie dlatego, że w tym całym pośpiechu nie zdążyłem nic zjeść. W umyśle widniał mi slogan: "Śniadanie, najważniejszy posiłek dnia", wpajany usilnie przez moich rodziców od czasów szkoły podstawowej. To wszystko przez to, że za późno wstałem. Trzeba jednak było nie imprezować poprzedniego dnia. ...impreza- wspomniałem z zadowoleniem - Już dawno tak dobrze się nie bawiłem. Opadłem lekko z sił, ale nie zwolniłem biegu. Zostało mi do pokonania tylko skrzyżowanie, po którego drugiej stronie stał przystanek...lekkie zawirowanie... ...ciemność...niepewność...oszołomienie...szum przestrzeni odartej z powierzchni...nic...nic, poza dziwnym uczuciem, które towarzyszyło mi przez cały czas odkąd...no właśnie odkąd?...Nie wiedziałem gdzie jestem...kiedy jestem. Moja przeszłość, teraźniejszość, a nawet przyszłość przychodziły do mnie na przemian. Zlewały się w jedno, nachodziły na siebie, by następnie odchodzić każda w inną stronę, pozostawiając mnie nicości. Starałem się skupić, znaleźć jakiś punkt odniesienia, coś dzięki czemu uzyskam kontrolę nad otaczającą mnie...rzeczywistością? - nie byłem tego pewien. Nie byłem pewien czegokolwiek. - Czy czerń wkoło można nazwać rzeczywistością? - pomyślałem. Czuję ją, odbieram całym sobą...nie wiem...brak odskoczni...brak pomysłu...brak...zaraz, zaraz...Mam!...punkt zaczepienia, pomysł, znaczy jeżeli myślę, to istnieję. A jeżeli istnieję, to czerń jest rzeczywistością. - Tylko co ja tu robię? Jak się tu znalazłem? A może to sen? - powiedziałem, pomyślałem, a może krzyknąłem. Formy mojej ekspresji nieco się pomieszały. Nie byłem nawet przekonany czy wydaje jakieś dźwięki. Słyszałem kiedyś o świadomości snu, lecz z tego co wiem, to kontrolowanie wydarzeń w nim zawartych odbywało się pod koniec sennych marzeń i zwiastowało rychłe przebudzenie się. PRZEBUDZENIE...to słowo zostało podchwycone z nieukrywanym podnieceniem przez mój umysł. Czyli, biorąc pod uwagę moją nową teorię, wszystko się zakończy wraz z nadejściem świtu, kiedy to powieka pod wpływem światła uniesie się i przywróci mnie rzeczywistości - tej prawdziwej. Tak! - podobała mi się ta nowa teoria. Uspokojony trochę, choć nie czułem się komfortowo w tej sytuacji, rozpostarłem się w przestrzeni. Przepraszam, zgodnie z moim nowym odkryciem byłem we śnie, tak więc, rozpostarłem się w granicach snu. Czas zacząć kontrolować - pomyślałem z podnieceniem - Co by tu na początek? Wiem! Jakieś solidne otoczenie, coś w czym czułbym się mniej wrogo. Na przykład...no nie wiem...niech będzie...domek w górach. Drewniany, zbudowany z solidnych belek, z dużymi oknami. Ława przed domem, będzie ulubionym siedziskiem. Wysiliłem swój umysł, aby uzyskać zamierzony efekt...nic. Zaraz...coś jest nie tak...Jeżeli się nie mylę, to we śnie powinna obowiązywać zasada: "Mówisz-masz". Czy właśnie nie po to są sny?...A tu tylko puste wyobrażenia, których nawet nie można zobaczyć, a co dopiero dotknąć. Chrzanie takie marzenia. Dobra, spokojnie, może to dlatego, że jestem początkujący w tej dziedzinie, może potrzeba czasu. Trening czyni mistrza. Skoncentruję się bardziej, to może pomóc, a już na pewno nie zaszkodzi. Uspokoiłem się, wysiliłem psychikę, nastawioną teraz na chęć wygenerowania obrazu...nic...spróbowałem jeszcze raz...nic...do trzech razy sztuka - syknąłem z furią - chwilowy przebłysk, gdzieś w ciemności. - Sygnał jest, teraz już po nitce do kłębka. Skoncentrowałem swoje myśli na tym odcisku światła, który pozostał po błysku, a który mógł być drogą, do mojego domku w górach. Myśli przepływały mi niczym pstrągi w potoku. Miałem tam wszystko, tylko nie to, co akurat było ważne. Zamiast coraz jaśniej, było coraz mroczniej. Chcąc iść do przodu, cofałem się wstecz. - Dobra, mógł by zawitać już świt - zdenerwowałem się. Starałem się wyciszyć, lecz jak tego dokonać, kiedy z każdej strony cisza naciskała na mnie z ogromną siłą. Przytłaczała mnie swym ogromem. Widziałem ciszą, słyszałem ciszą, szeptałem i myślałem ciszą. - MAM JUŻ TEGO DOSYĆ - krzyknąłem ciszą. Moja radosna teoria powoli zaczynała gnić. Jeśli rzeczywiście byłem we śnie, to dlaczego otaczała mnie pustka, przecież sen powinien być o czymś, a nawet jeżeli był o pustce, to dlaczego czułem się w niej tak realnie, tak, że mogłem rozmawiać z sobą. Jeżeli istniałem marzeniami - TO PO JAKĄ CHOLERĘ umiejscowiłem się tutaj. Tyle innych bardziej sympatycznych miejsc istnieje, czekających na odwiedzenie oczami wyobraźni, tyle przygód, tyle...hmmm Ale oczywiście ciemność też może być. Jest taka głęboka...i ciemna. Super, po prostu super. Jak to się dzieje, że... Nagłe błyśnięcie i urywane sentencje. ...byłeś?...odobno... - co do k...- zakląłem umysłem. ...duuużo żarcia....aniała muzy... Znowu zapadła cisza w towarzystwie wszechobecnej ciemności. To było dopiero dziwne. Chyba zwariowałem, moja psychika cierpi na jakieś braki, fundując mi takie sny. Doprawdy... W trakcie kiedy kreśliłem umysłem kolejną frazę, myśli zaczęły mi wirować jak w młynku do kawy. Zaczęły tworzyć takie trajektorie, że pogubiłem się przy pierwszym zakręcie. Dotychczas lekko przyzwyczajony już do tej przestrzeni, zaczynałem z powrotem czuć się niepewnie. Traciłem grunt, a raczej...w sumie to nie wiem co traciłem, gdyż nie wiem jak nazwać ten stan, w którym się znajdowałem, pomijając miejsce, które było już totalną abstrakcją. Góra...dół...odwrót...wykręt...zakręt...salto...korkociąg...tak pokrótce to wyglądało. Dokładnie nie wiem jak było, ale jeżeli umysł to istnienie, a on impulsami wskazywał na takie ewolucje, to widocznie tak musiało być. Istna paranoja. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że zdawałem sobie z niej sprawę. Martwiło mnie to. Po serii figur powietrznych, albo inno-przestrzennych zobaczyłem w oddali punkt, który szybko się przybliżał, zwiększając znacznie swoją powierzchnię, a może objętość - pogubiłem się w wymiarach. Punkt przerodził się w sferę, było widno, powiew wiatru, świeżość. Ledwie zdążyłem się przyzwyczaić do nowych warunków, a tu znów punkt w oddali, tyle że tym razem, jak się chwilę później okazało, była to zapowiedź ciemności, jakże dobrze już znanej. Znowu cisza, znowu bez wymiar, a raczej wymiar bez wymiarów. Nie wiedziałem co się dzieje, umysł w tej chwili miał chyba upośledzone funkcje postrzegania. Czas, miejsce, bez znaczenia, bez sensu. Rozmyślanie nad tym zjawiskiem zajęło mi tylko chwilę, nie dlatego, że wszystko stało się jasne, lecz dlatego, że w moim kierunku podążała kolejna fala punktów...sfer...powierzchni ..objętości ... brył...walców...kul...zmienno-plastycznych wariacji. Straciłem sens przy piętnastej kombinacji przenikających się przestrzeni. Targany falami wstrząsów, to jasności, to ciemności, umysłem wypadłem z obiegu. Początkowo czułem, widziałem: jasność - powiew, dźwięk, ciemność - cisza, spokój. Później jakiekolwiek postrzeganie nie było już możliwe. Widziałem tylko: błysk, cień, błysk, cień, błysk...Strumień, chyba wiatru, dął nieustannie. Stałem się testerem tunelu aerodynamicznego. Świadomość gnała głównym torem, by po chwili wypadać z szyn i znowu powracać. Nie do pomyślenia. Tak właśnie było, nie myślałem. Nie byłem w stanie. Później dostrzegłem trzy inne tunele, dwa równoległe, trzeci prostopadły do już istniejącego. To było w chwilach kiedy na moment odzyskiwałem władzę nad umysłem, a raczej jej strzępek. Podważyłbym nawet tę władzę, zważywszy na to co "widziałem". Nie możliwą do zrozumienia dla mnie percepcją widziałem w tych tunelach inne świadomości. Wiedziałem, że jedna z tych w równoległych tunelach płynie ze mną, a druga w przeciwnym kierunku... - Tak inne świadomości... - Nie! Zaraz! To były moje świadomości. To niemożliwe. Zwariowałem. Do końca życia w kaftanie. Wstrząsy się nasilały, strumień powietrza nie słabł, a może słabł, ciężko wyczuć. W każdym bądź razie po pewnym czasie zauważyłem poprawę, gdyż tunele znikły i byłem znów w jednej świadomości. Być może nie jest jeszcze tak źle. Kaftan poczeka - uśmiechnąłem się. Kolejna seria tym razem, jakby spowolniona, lecz wzmocniona. I nagle RAZ...DWA...TRZY uderzenia jasnej sfery, niczym fleszem aparatu. Znalazłem się w powietrzu. Tego byłem pewien, gdyż widziałem chmury, różnych odcieni szarości, niemal na wyciągnięcie ręki. Spojrzałem na ręce, ich obraz też wydawał się realny. Nie sądziłem, że tak się ucieszę widokiem własnych rąk, własnego ciała, ale po takim czasie nieistnienia fizyczności, zdawało się to być logiczne. - Widzę! - krzyknąłem. Po chwili zorientowałem się dopiero, że słyszę wypowiadane słowa. - I słyszę! - powiedziałem z nieukrywaną radością. Kolejny flesz i już byłem na ziemi. Rozejrzałem się, poznawałem okolicę, byłem na swoim osiedlu. Znów zapadła ciemność. Po chwili, gdzieś z oddali, dobiegały bardzo przytłumione, lecz miarowe dźwięki...tuk...tuk....tuk. Było coś jeszcze. Starałem się na tym skupić całym sobą. Było to jakby odtwarzanie taśmy magnetofonowej, na zwolnionych do granic możliwości obrotach. Nie potrafiłem stwierdzić co to mogło być, gdyż dźwięki te nakładały się na siebie. I znowu błysk. Znajdowałem się pięćdziesiąt metrów przed skrzyżowaniem, biegłem. Błysk, i znowu ciemno. Znowu te uporczywe dźwięki wybijające rytm w mojej psychice...tuk...tuk...tuk, przemieszane ze zwolnionymi odgłosami. Powoli jednak sekwencje przyspieszały i mogłem co nieco wychwycić. - znnnooo... dyyyyżżżżuuuuuur ... tuk... tuk... nooocccccccccnnnyyyy... cczzzyyyylllliiiii... tuk.. tuk. Tragiczny odbiór, jednak z każdą chwilą się poprawiał. ...jjjuutttroo maammy wolne - sądząc po głosie, był to mężczyzna. - Zdecydowanie - odparł kobiecy głosik. - Lepiej być nie mogło. Akurat jutro są ćwierćfinały ligi mistrzów. Ajax kontra Barcelona. Zapowiadają się wielkie emocje. - Wy i te wasze mecze - odparła z lekką zgryźliwością. Nagle ostre światło walnęło mnie po prostej linii. Teraz zamiast ciemnej, widziałem jasną plamę. Starałem się przyzwyczaić wzrok do nowych warunków, gdy mężczyzna powiedział: - Chodźmy coś zjeść. I znowu tuk...tuk...tuk, które teraz słyszałem bardzo wyraźnie. Rozpoznałem ten dźwięk. Było to stukanie podeszwy buta o kafelkową posadzkę. Kilka kroków i jasne światło zgasło, pozostało jakieś ciemniejsze. Jeszcze nie potrafiłem określić koloru, ale było znacznie przyjemniejsze dla oczu. Chwilę później zaskrzypiały drzwi i ów para wyszła. Leżałem przez chwilę otumaniony tym wszystkim. Odzyskałem wzrok. Pomieszczenie, w którym się znajdowałem zalane było stonowanym ciemnozielonym światłem pochodzącym z lamp jarzeniowych, zawieszonych pod sufitem. Patrząc z tej perspektywy doszedłem do wniosku, że jestem w pozycji leżącej. - Łóżko szpitalne? - pomyślałem - Ale dlaczego? - Postaraj sobie przypomnieć, postaraj sobie przypomnieć, nic prostszego, na pewno wiesz - wmawiałem sobie. Spróbowałem się podnieść, nie mogłem. Czułem jakby odrętwienie. Nie mogłem nawet głową ruszyć. - Co jest? - syknąłem. Skoncentrowałem cały swój wysiłek na próbie podniesienia się. Usiadłem. Zamknąłem oczy starając sobie uzmysłowić co się wydarzyło. - Moment...moment. Myśl! Myśl! - nakazywałem sobie. Gdzie ja byłem?...gdzie ja...dom...wyszedłem z domu...Ale po co?...Kasia...spotkałem Kasię... Powoli obraz się rozjaśniał. - Cześć...co tam... - przykro mi Kasiu ale nie mogę z tobą teraz rozmawiać...nie mogę... Dlaczego nie mogę? Czułem, że jestem już blisko. ..Powodzenia!...powodzenia....powodzenia? - Już wiem! Praca! Szedłem na rozmowę w sprawie pracy. Nie mogłem z nią rozmawiać, gdyż spieszyłem się na autobus. Teraz myśli szybko wiązały się w całość. - Biegłem, byłem już blisko przystanku. Zakręciło mi się w głowie... Nagle poczułem mocne ukłucie w świadomości. Mimo usilnych starań nic więcej już sobie nie przypomniałem. Widocznie przewróciłem się pod wpływem osłabienia, uderzyłem głową o chodnik i straciłem przytomność. Tak mogło być, lecz po co gdybać, zaraz znajdę pielęgniarkę i wszystkiego się dowiem. Zeskoczyłem z łóżka i ruszyłem w stronę drzwi. Nim do nich dotarłem, jakiś wewnętrzny głos zatrzymał mnie. Coś było nie w porządku. Chwilę stałem zmieszany. Odwróciłem się i zobaczyłem, że ktoś leży na moim miejscu, a może obok. Nie potrafiłem tego stwierdzić, gdyż blisko mojego stało jeszcze jedno łóżko, a w tym świetle ciężko było określić dokładne miejsce pacjenta. Podszedłem bliżej. Dojrzałem przypiętą kartkę. Przyjrzałem się jej. Na górze był numer. Pod nim widniało... - Nie to niemożliwe...nie, proszę nie...Nieeeeeeeeee - krzyknąłem, lecz pewnie i tak nikt mnie nie usłyszał. Nie mógł usłyszeć. ...imię i nazwisko: Piotr S. z pieczątką KOSTNICA MIEJSKA.
-
Las tej nocy był naprawdę tajemniczy. Siedzieliśmy przy ognisku wpatrując się w wesoło tańczące płomyki, które radowały się swym jakże krótkim życiem, chcąc wyciągnąć jak najwięcej radości, nim ulecą w bezpowrotną nicość. Było już dobrze po północy. Alkohol swobodnie krążył w organizmie, dając tym samym uczucie przyjemnego otępienia. Kiełbaski leniwie wylegiwały się nad ogniskiem. W miarę upływu czasu,a być może to wpływ piwka, zaczęliśmy coraz więcej śpiewać. Na początku bez przekonania, słabe dźwięki uchodziły w las. Po paru chwilach jednak staliśmy się bardziej ośmieleni, może głosami innych osób, a może śpiewem lasu, który od pewnego momentu pod batutą wiatru wygrywał melodię nieprzeniknionej tajemnicy. Zrobiło się naprawdę ciepło i przyjemnie. Śpiewy, śmiechy i rozmowy wśród przyjaciół. - Czego można chcieć więcej? - pomyślałem. Czas jednak nieubłaganie goni do przodu. I nadszedł moment kiedy to część znajomych musiała jechać do domu. Widać było na ich twarzach rysujące się zmęczenie, dlatego też po krótkim pożegnaniu odjechali. Przez pewien czas było widać światła samochodu migające po pniach drzew, po chwili słychać było tylko dźwięk silnika, po czym i on zamilkł, pozostawiając ciszę. Zostaliśmy we trzech, piwko już się skończyło, a noc jeszcze młoda była. Złożyło się szczęśliwie, że znajomy Jarka pozostawił po sobie jeszcze jednego "asa". Chwila napięcia i po krótkim pyk, otwarta została przyjemna droga dalszego wieczoru. Piliśmy winko i śmiejąc się dyskutowaliśmy na tematy abstrakcyjne, jak zwykle w takim stanie. Dołożyłem drew do ognia, żeby światło swym ciepłym blaskiem broniło nas przed ciemnością. Rozłożyliśmy śpiwory wkoło ogniska, tworząc swego rodzaju krąg... krąg spokoju i bezpieczeństwa. Ognisko buchnęło płomieniem jasnym, pełnym. Później nikt już nic nie mówił. Łukasz z Jarkiem chyba zasnęli. Leżąc, wpatrywałem się w ogień, niesamowity żywioł, którego barwa i struktura nie pozwalała oderwać wzroku. Drwa trzeszczały pod wpływem wysokiej temperatury, syczały, pękały jakby dręczone agonalnym bólem. Ogień trawił je spokojnie, bez pośpiechu. W miarę jak trwał, coraz bardziej robił sie zachłanny i coraz częściej trzeba było dokładać świeżych drew. Te znów broniły się jak mogły, lecz po nierównej walce poddawały się, dając tym samym ciepło i światło. Położyłem się na plecach i spojrzałem w niebo. Było przejrzyste i pełne gwiazd. Co jakiś czas przepływały chmury, przysłaniając widok, lecz tylko na chwilę. Gdybym znał się na astronomii pewnie bym je pogrupował i poukładał w sensowne konstelacje, lecz znałem tylko Wielką Niedźwiedzicę, której zresztą nie widziałem z tej perspektywy. Pozostało mi tylko spoglądać i podziwiać ich ogrom. Co jakiś czas przelatywał jakiś punkt. Pewnie satelita, aczkolwiek umysł podsuwał mi też inne możliwości. Tak czy owak pozostałem przy satelicie. Nie mogłem zasnąć, ogrom lasu, skrywanej w ciemności tajemnicy nie pozwalał mi na sen. Spojrzałem na brata i Łukasza, spali, choć pewnie jedno słowo i mogliby się zbudzić. Ognisko już dogasało, żarzyło się żywą czerwienią. Mieniło się obrazem tysiąca ogników. Ciemność wydawała się bardziej okrywająca. Do mego umysłu zakradł sie strach. Wziąłem latarkę i zacząłem miotać promieniem dookoła po drzewach, jak gdyby spodziewając się czegoś, lecz nic tam nie było. Umysł nieraz podsuwa różne wyobrażenia. Zgasiłem latarkę, ciemność choć skrywająca wiele, była przyjemna. Spokój, cisza, szum drzew, ciepło od żarzącego się ogniska, to wszystko sprawiało, że czułem się dobrze. Nabrałem w płuca powietrza, głęboko zaciągnąłem się oddechem lasu, a następnie powoli je wypuściłem, czerpiąc z niego jak najwięcej. Było cudownie, choć bezgraniczny spokój nieraz był przygniatający. Kontrastował z głośnym życiem miejskim. W tym zamyśleniu przesunąłem wzrok na przeciwną stronę ogniska. Wewnętrznie podskoczyłem, moje tętno przez chwilę osiągnęło stan powszechnie uznawany za podwyższony. Jarek dotychczas śpiący, siedział na śpiworze i wpatrywał się we mnie. - Przestraszyłeś mnie - powiedziałem. - Jak zaczniesz coś sobie wyobrażać, to Twój umysł staje się dobrej klasy horrorem - odparł, po czym dodał - Która godzina? - 2:30 - rzekłem - pełnia nocy...ciekawej nocy. - Idę spać dalej - po czym zagrzebał się w śpiwór. Znowu wziąłem latarkę i zacząłem przeczesywać wątłym światełkiem pobliskie drzewa, zastanawiając się co robię. - Czyżby chęć znalezienia czegoś skrytego, nadnaturalnego była aż tak silna? - pomyślałem. A tu znowu nic...znowu rozczarowanie...a może ulga? Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie. W każdym bądź razie czułem niedosyt, jednocześnie czasami mając dość tej ciszy - istny paradoks. Przez zaabsorbowanie lasem, nie zauważyłem, że ognia już prawie nie ma. Powiedziałem do Jarka: - Nazbieraj drewna. - Byłem wcześniej-odpowiedział w półśnie, chwilę później dało się słyszeć lekkie chrapanie. - To by było na tyle jeżeli idzie o wyprawę Jarka - powiedziałem do siebie z rozbawieniem. Po chwili zastanowienia wziąłem latarkę i odszedłem od miejsca w którym siedzieliśmy. Na szczęście było trochę drewna przy leśnej drodze, którą przyjechaliśmy. Zacząłem zbierać gałęzie, wtem gdzieś w oddali, zdawało mi się, że słyszę śpiew. Zatrzymałem się wytężając słuch...nic tylko wiatr w leśnej gęstwinie. Mógł to być jakiś omam słuchowy, wywołany nadmiarem ciszy, mogło to być cokolwiek. Zebrałem już dość drewna i zacząłem wracać do ogniska, gdy znowu usłyszałem ten dźwięk. Cichutki, niemal niesłyszalny śpiew idealnie zharmonizowany z szumem lasu. Przystanąłem, lecz tym razem nie umilkł, a być może stałem się bardziej wyczulony na ten odgłos. Był tak przejrzysty, tak ciepły. Teraz jak poznałem jego brzmienie, odbierałem je niemal całym ciałem. Lekki dreszczyk przebiegał tam i z powrotem po moich plecach, rękach. Zostawiłem drewno i postanowiłem zbadać źródło tego niecodziennego koncertu. Światełko latarki niewiele pomagało. Na szczęście niebo zrobiło się bezchmurne i blask księżyca rozświetlając trochę okolice pomagał w tej wędrówce. Zgasiłem więc latarkę i dalej przedzierałem się, wspomagany jedynie naturalnym światłem przyrody. Poczułem się integralną częścią lasu. Dźwięk przyjemnie rozchodził się w umyśle, strach ustąpił miejsca ciekawości. Nie wiedziałem skąd pochodzi. Brzmiał tak jak gdyby dobywał się z każdej strony...z każdego drzewa, z każdego liścia, z każdego krzaka. Szedłem wsłuchując się w muzykę, która wprowadziła mnie w pewnego rodzaju trans. To było dziwne, gdyż szedłem bez zastanowienia, choć nie znałem lasu. Melodia była moim przewodnikiem rysując mapę w mojej głowie. Przyciągała mnie ku sobie. Raz zasłyszana nie opuszczała już mnie, nie milkła, nie starała się mnie zgubić, bynajmniej taką miałem nadzieję. Początkowo ciężko było się przeciskać przez potężne gałęzie, gęste krzewy i wystające konary drzew, lecz z czasem im bardziej wsłuchiwałem sie w tajemniczą pieśń, im bardziej się jej poddawałem, tym las stawał się bardziej przejrzysty i przyjazny. Tak jakby drzewa wiedziały dokąd zmierzam, na czyje zaproszenie tutaj przyszedłem. Czułem, że gałęzie nie stawiają już oporu, a wręcz przeciwnie, pomagają mi przechodzić. Po pół godzinie marszu dźwięk nie opuszczał mnie ani na chwilę, stał się mi bliski, bez niego na pewno bym przepadł w tym lesie. W zaistniałej sytuacji wiedziałem już na pewno, że ten kto śpiewa tę melodie nie może być zły. Uśmiechałem się do siebie jak dziecko na myśl o tym, że mogę spotkać kogoś kto śpiewa czysto niczym strumyk z serca lasu, pięknie niczym świerszcze koncertujące co noc i ciepło niczym...nie potrafiłem znaleźć odpowiedniego słowa na porównanie, chyba za bardzo byłem podekscytowany. Wtem dojrzałem przez gałęzie drzew pewną jasność, była ona jednak dziwnie delikatna i stonowana, bez zastanowienia przyspieszyłem kroku, by szybciej ujrzeć skrywaną prawdę. Gdy doszedłem już naprawdę blisko światła, okazało się że drzewa otaczają malutką polankę. Odgarniałem ostatnie gałęzie, ostatnią bramę, która prowadziła wprost do głosu lasu. Stanąłem na skraju polanki, nie mogłem się ruszyć, nie mogłem nawet okiem mrugnąć. To co zobaczyłem przeszło moje najskrytsze oczekiwania. Ujrzałem istotę, której praktycznie nie powinno być w naszym świecie. Istotę, która była opisywana w wielu książkach. Wielu by oddało wiele żeby przeżywać to co ja właśnie przeżywałem. To była elfia pani! Prawdziwa elfia dama! Nie mogłem w to uwierzyć. Była śliczna, brak mi słów żeby opisać jak bardzo. Biła od niej jasność, lecz nie raziła w oczy, wręcz była dla nich balsamem. Spojrzała na mnie, w tym momencie poczułem dziwną suchość w ustach i lekko zakręciło mi się w głowie. Jej spojrzenie było spokojne, przepełnione ogromną dobrocią, docierające do każdego zakamarka mojej duszy. Przykucnęła przy młodym jelonku, głaszcząc go i coś szepcząc mu do ucha. Ten gdy tylko usłyszał jej słowa ruszył w gęsty las. - Witaj- usłyszałem w mojej głowie, choć byłem przekonany, że nie otwierała ust. Jej słowa zabrzmiały niczym śpiew, który mnie tu przywiódł. Skinąłem głową na znak przywitania. Nie wiedziałem jak zareagować, ale pomyślałem, że przecież do tak dostojnej osoby nie powiem po prostu - Cześć. Uśmiechnęła się, tak jak gdyby rozumiała moje myśli. Wstała i zaczęła iść w moim kierunku, a raczej płynąć po trawie, która niczym dywan przesuwała sie pod jej delikatnymi stopami. Widziałem w niej piękno, a jednocześnie mądrość kilku wieków. Jej życie nierozerwalnie połączone z przyrodą, dające wiedzę starych dębów, spokój leśnej ciszy, delikatność mgiełki i piękno blasku księżyca. W pewnym momencie chciałem uciec, gdyż nie wiedziałem czego się spodziewać, a strach potęgował się we mnie, lecz ostatecznie zwyciężyła chęć poznania. Gdy tak rozmyślałem nie zauważyłem, że jest już przede mną. Teraz mogłem dostrzec głębię jej oczu. Były koloru lasu, nie potrafiłem stwierdzić co to dokładnie za kolor, ale to skojarzenie nasunęło mi się samoistnie. Jej spojrzenie wyciągało z człowieka najgłębsze emocje, nagle poczułem, że łzy spływają mi po policzkach - dziwne, naprawdę dziwne. Otarła wierzchem dłoni moje policzki, jej dotyk był niczym muślin, delikatny, bezszelestny. W jednej chwili poczułem, że cała negatywna energia odpływa. Przymknąłem oczy aby głębiej odczuć niezwykłą moc. W tym właśnie momencie jej usta spoczęły na moich obdarzając mnie pocałunkiem, którego nigdy nie zapomnę. Chciałem otworzyć oczy, lecz nie mogłem. Ten pocałunek trzymał mnie w zawieszeniu bezwymiarowej przestrzeni. Nic nie mogłem zrobić, tylko czerpać z tego niewysłowioną przyjemność i jednocześnie niesamowitą energię. Energię, która napawała szczęściem. Otworzyłem oczy. Siła, która przytrzymywała mi powieki nagle rozpłynęła się. Rozejrzałem się, byłem znów przy ognisku. Powoli pierwsze promyki słońca rozświetlały las. Jarek i Łukasz spali nadal przy popiołach wczorajszego blasku. Podniosłem się ze śpiwora zdezorientowany. - Czy to wszystko było sennym wyobrażeniem? - zapytałem siebie. Nie wiem czy to był sen, czy wydarzyło się to naprawdę. Jeżeli nie było to jedynie omamem, w co wierzę, to zostałem obdarzony czymś wyjątkowym, jeśli jednak był to sen, to chyba będę chciał śnić dalej. Spojrzałem w las. Dla zwykłego oka nic niezwykłego. Drzewa kołyszące się na wietrze, przemykająca tu i ówdzie zwierzyna, paprocie chwytające promienie słońca. Normalny rytm natury, który codziennie toczy swą wędrówkę...lecz wiedziałem co się w nim kryje, schowane przed ludźmi, ukryte magią tajemnice, które wydają się być tylko snem.