Padałem deszczem mego serca
Prószyłem śniegiem mego ciała
Moje oczy zaszły chmurami wahania
Moje źrenice stały się gwiazdami
Usta zaś zamilkły w otchłani słów
Niebo mego umysłu zszarzało okrutnie
Oceany mego życia poczęły wysychać
Stałem samotnie w lesie własnego ja
Nie wiedząc co uczynić z rzeką błękitną
Która wiła mi się w rękach
Która była rzeką mego losu
Płynąłem na falach mego morza goryczy
Łowiłem złociste ryby mego mózgu
Karmiłem białe albatrosy mej dobroci
Będąc pośród wód rozległych i głębokich
Które przeciekały mi przez palce
Które były wodami mego czasu
Aż przybyłem do wyspy pełnej piasku i skał
Odpoczywałem w cieniu palm mej starości
Świeciłem słońcem mej pamięci
Budząc się coraz rzadziej z mych snów okazałych
Gdyż była to wyspa mej śmierci