Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

es_zet

Użytkownicy
  • Postów

    6
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez es_zet

  1. Miło, miło, ale czekam dalej na bardziej krytyczne spojrzenie :)
  2. Pierwszy promień słońca przebijał się właśnie pomiędzy liśćmi jabłoni. Delikatny i ciepły jak oddech powiew wiatru wzbił w powietrze obłoczek kurzu. Sapiechowa wystawiła stopy spod pierzyny i przewróciła się na drugi bok. Maruch stał przed pękniętym lustrem obmywając twarz zimną wodą z metalowej miski. Jędrek wciąż chrapał, nieświadomy bólu głowy, który czeka go po przebudzeniu. Stary Garguła jak zwykle wstał pierwszy, umył i ubrał się pierwszy i jak zwykle nie jedząc śniadania pierwszy wyszedł i siadł na ławce przed domem. Kogut piał. Stary Garguła oparł się o ścianę, wyciągnął fajkę. Był to piękny Oom Paul, którego Garguła sam wykonał z kawałka wrzośca. Nabił, zapalił i zamyślił się, bo trudno o coś innego przy fajce niż zamyślić się. Wiedział, że nie było takiej rzeczy na świecie, której Maruch zazdrościłby i pożądał bardziej niż Gargułowej fajki. Maruch miał swoją, z gruszy, kupioną na targu jeszcze pięć lat temu, gdy z Sapiechową pojechali na odpust. Ale gdzie gruszy do wrzośca i gdzie byle fajce z byle targu do duszy tchniętej w kawałek drewna. A w fajce starego Garguły więcej było duszy niż w niejednym człowieku. Choćby w Jędrku, w Jędrku na pewno było mniej. Jędrek wstawał późno i pił do późna, a jak nie pił to się tylko za babami uganiał, chociaż i tak żadna go nie chciała, więc bardziej się naprzykrzał niż uganiał, bo kto się za babami ugania ten prędzej, czy później którąś dogoni, a Jędrek nic, nawet jednej. I nie dlatego, że wstawał późno i pił do późna, ale przez to właśnie, że duszy w nim było mało. A człowiek jak mówi, czy to drugiego człowieka, czy nawet do zwierzęcia albo i sam do siebie jak mówi, to duszą mówi. Przez to Jędrek, jak miał coś powiedzieć to błąkał się w słowie własnym, gubił się, plątał się tak, że bywało jakby słowo zasupłał i nie było takiego co by potrafił to słowo rozsupłać, także nikt nie wiedział co Jędrkowi w duszy siedziało, być może nic i być może dlatego jak ktoś w okolicy mówił Jędrek to myślał głupek. Garguła pyknął kilka razy fajkę i utkał przed sobą pokaźnych rozmiarów obłok, w którym raz to dłuższe, raz krótsze wstążki dymu pływały, unosiły się, tańczyły, a żadna nie plątała się z drugą i każda swoją szła drogą i w swoje miejsce. I kto wzrok miał jeszcze dobry i duszy w sobie dużo, ten mógł w tych wstęgach nie tylko obrazy, ale całe historie zobaczyć, a kto miał węch dobry ten mógł nie tylko świąteczną słodycz wyczuć, ale cały rok we wszystkich swych zapachach. A miał stary Garguła i wzrok i węch jeszcze dobry, przeto nadziwić się nie mógł ile to może w jednej fajce siedzieć, a mogło więcej niż w niejednym człowieku. Choćby w Maruchu, bo w Maruchu tylko złość i zazdrość siedziała. Maruch, chociaż z Gargułą ani przez ścianę, ani przez płot nie mieszkał, to przychodził każdego dnia, niby to w odwiedziny. Niby to się przymilał, niby chwalił, a już Gargułowej fajki to się nachwalić nie mógł i gdyby mógł samym wzrokiem przenosić przedmioty, to na co tylko nie spojrzał, przeniósłby do kieszeni co małe, a co duże to prosto do domu. Ale nie mógł samym wzrokiem przenosić, bo jakżeby mógł, to tylko w myślach chwytał i chował dla siebie. A bywało, że Gargułową fajkę chwycił tak mocno, że musiał stary od nowa przypalać, bo tak ją Maruch w myślach trzymał, że aż płomień zdusił. Wracał potem Maruch do domu to całą drogę go gryzło, i nie tylko fajka go gryzła, ale i wszystko co po drodze widział i czego pożądał, aż trzęsło to gryzienie Maruchem dopóki czegoś nie zdeptał, kogoś nie wyzwał, a najczęściej to Sapiechową, że kurwa, bo jej też zazdrościł, że życie kiedyś miała i opowiadać dzisiaj o czym. Pierwszy srebrny promień z trudem przebijał się między liśćmi jabłoni. Delikatny i ciepły jak oddech powiew wiatru wzbił w powietrze odrobinę kurzu. Sapiechowa nakryła się kołdrą ściskając w dłoni różaniec. Maruch stał przed pękniętym lustrem i powtarzał głośno sam do siebie, że jeszcze im pokaże. Jędrek na splątanych nogach wlókł się pijany po schodach. Stary Garguła siedział na ławce przed domem, pykał fajkę i tkał sobie sen w mglistym obłoku fajkowego dymu. Pies szczekał. --- Wszelka krytyka mile widziana.
  3. Dziękuję bardzo. Cieszę się, że się podobało. Muszę też dodać, że to opowiadanie to najdłuższa rzecz jaką napisałem i wydaje mi się, że końcówka jest beznadziejna.
  4. Dla mnie to niefortunny polsko-angielski zbitek, ale jak już mówiłem na poezji sie nie znam. Skoro jednak sam zachęcasz do poszukiwań to zapytam zgodnie z moją pierwszą myślą: Your...what? ;)
  5. "My made in Poland" odruchowo przeczytałem całe po angielsku i zastanawiałem się przez chwilę o co Ci chodzi, ale ja się na poezji nie znam.
  6. W tej samej chwili, w której wyszła z domu i zamknęła za sobą drzwi, kropla zimnego, jesiennego deszczu rozbiła się na jej lekko zadartym nosie. Niespiesznie rozejrzała się po ulicy. W gęstym tłumie parasolników, była jedyną osobą pozbawioną tego jakże nieporęcznego i zbędnego gadżetu. Już wielokrotnie zastanawiała się, dlaczego ktokolwiek z własnej woli mógłby zrezygnować z przyjemność spaceru w deszczu. I choć nigdy nie znalazła odpowiedzi na to pytanie, nie zrażała się ani brnięciem w największą ulewę, ani obecnością otaczających ją parasolników. Tymczasem skuleni pod swoim parasolami ludzie, kryli się przed deszczem, jakby to grad strzał sypał się na nich z nieba i każdy z nich z taką zawziętością ściskał rękojeść parasolki, jakby wznosił żelazną tarczę nad głowę. I żaden z nich, nawet jeden, nie zwrócił uwagi na nią, stojącą w tej ulewie bez żadnej osłony, bo żaden z nich nie miał czasu by cieszyć się deszczem, tak bardzo byli pochłonięci zmaganiem z parasolami. Nasyciwszy wzrok obrazem tych współczesnych rycerzy ruszyła powolnym krokiem w kierunku kwiaciarni. Mimo że nigdy nie kupowała kwiatów dla siebie samej, a okazji do kupowania dla innych miała niewiele - można by nawet powiedzieć, że nie miała ich wcale, ale to byłoby niegrzeczne - to każdego dnia i tak szła prosto do kwiaciarni. Właściwe nie była to taka prawdziwa kwiaciarnia, z ogromną przeszkloną wystawą, przez którą widać setki jaskrawych roślin, a przez uchylone drzwi rozlewa się zapach kojarzący się wszystkim z kolorem zielonym, czerwonym i żółtym. Przeciwnie, owa kwiaciarnia była zwyczajnym straganem, a może nawet czymś mniej, bo czy można nazwać straganem kilka wypełnionych wodą kubłów, z których sterczą nibykwiaty? I gdyby nie stojący przy nich charyzmatyczny pan Żaba, zapewne każdy przechodzień parasolnik przeszedłby obok tej kwiaciarni straganu, myśląc że ktoś tu wystawił śmieci, a może nawet nic by nie pomyślał tylko przeszedłby obok zmagając się z parasolem. Kierowała się więc prosto w stronę pana Żaby i chociaż ulica należała do tych krótszych - krótszych do tego stopnia, że można by nazwać ją Zakątkiem, a może nawet czymś jeszcze mniejszym, ale to byłoby już niegrzeczne - to przedarcie się przez nią stanowiło nie lada wyzwanie. Po drodze należało minąć zakład optyczny, sklep spożywczy, rzeźnika, cukiernika, ślusarza, sklep rybny, drogerię, dom pani O i pewnego mima, który deszcz, nie deszcz stał zawsze w tym samym miejscu. Jakże to wszystko mieściło się na tak malutkiej uliczce, trudno to sobie wyobrazić. Gdyby jakiś architekt, na przykład ten który mieszka na stancji u pani O, pokusił się o naniesienie tychże miejsc na mapę, musiałby nakreślić je jedno na drugim. Także wszystko stanęłoby na zakładzie optycznym, a na samym czubku tego wszystkiego niczym anioł na choince stałby mim. A jakby mało było przedzierania się przez ten kupiecki gąszcz to zgodnie z panującym tu zwyczajem należało przywitać się z każdym sklepikarzem z osobna. Trzeba tu nadmienić, że każdy z nich tak jak pan Żaba stał na ulicy i oczekiwał zwyczajowego "dzień dobry", wliczając w to panią O, której głowa wystawała przez okno na parterze codziennie od godziny dziesiątej do szesnastej, architekta który nigdy nie opuszczał pokoju na pierwszym piętrze, przez co zwyczajowe "dzień dobry" należało głośno wrzucić przez uchylony lufcik, nie zapominając o mimie, który po prostu stał w godzinach bliżej nieokreślonych za to zawsze w tym samym miejscu. Tym samym droga do kwiaciarni, krótka i prosta, zmieniała się w cały świat albo i więcej. Dlatego też za każdym razem, gdy tak jak teraz udało jej się dotrzeć na drugi koniec ulicy, nie pomijając przy tym nikogo w zwyczajowym "dzień dobry" była z siebie dumna i niezwykle zadowolona, nie każdemu przecież zdarza się codziennie przebyć cały świat. Z uśmiechem zatrzymała się przy kwiaciarni i natychmiast przystąpiła do przebierania w nibykwiatach. Pan Żaba jak zawsze zaciekawiony obserwował ten dziwaczny rytuał. Zaczynała od zamknięcia oczu, chwycenia na oślep kilku nibykwiatów, po czym podstawiała je kolejno pod swój lekko zadarty nosek i wąchała jeden po drugim. Pan Żaba był kwiaciarzem wystarczająco długo by wiedzieć, że nibykwiaty nie pachną wcale, nic a nic, ani trochę. Oczywiście raz na dziesięć tysięcy lat, w jednym na dziesięć tysięcy światów rodził się taki nibykwiat, który nibypachniał, ale tego pan Żaba wiedzieć nie mógł, bo nie był kwiaciarzem wystarczająco długo. Gdy tylko zakończyła badanie nibykwiatów, a jej lekko zadarty nosek przestał miarowo drgać, otworzyła oczy z których natychmiast wysypało sie dziesięć tysięcy łez, których pan Żaba dostrzec nie mógł, bo skutecznie maskował je ulewny deszcz i brak parasola. W tej samej chwili stojący nieopodal w całkowitym bezruchu mim, poruszył nieznacznie dużym palcem lewej stopy. Ruch ten przełożył się na niedostrzegalne drgnięcie nogi, co wprowadziło całe ciało mima w równie niedostrzegalne wibracje. Zimny dreszcz centymetr po centymetrze prześlizgnął się po jego plecach, aż dosięgnął karku. Mim wzdrygnął się na to niecodzienne mrowienie, było to jednak bardziej wzdrygnięcie duszy niż ciała. A jednak pani O, która jak zawsze pomiędzy godziną dziesiątą, a szesnastą ze swego okna na parterze obserwowała miłość niespełnioną, spostrzegła jak serce mima zaczyna bić szybciej i szybciej. Należy zaznaczyć, że na całej ulicy nie było nawet jednej osoby, poza panią O, która potrafiłaby dostrzec tak nieznaczny szczegół. Można by też powiedzieć, że na całej ulicy nie było nikogo poza panią O, kto w ogóle dostrzegłby jakikolwiek ruch ze strony mima, nawet gdyby ten wykonał salto. Można by - ale to byłoby niegrzeczne. Im mocniej i szybciej biło serce mima, tym mocniej pani O ściskała w dłoni rąbek firany, aż w końcu stało się nieuniknione. Mim głęboko zachłysnął się deszczowym powietrzem, na co jego serce zamarło na najkrótszy możliwy ułamek sekundy i właśnie wtedy pani O zerwała firanę, która wylądowała na jej głowie niczym ślubny welon. Łaaa! - wrzasnęła pani O - myśląc, że to pan Szczygieł ze sklepu rybnego pochwycił ją w sieć i nie było w tym nic dziwnego, bo pan Szczygieł zawsze zwracał się do niej nie inaczej jak tylko "moja rybko, rybeńko". Łaaa! - krzyknęła drugi raz, gdy nagle zdała sobie sprawę, że zwabiony hałasem architekt opuścił wreszcie swój pokój i stoi tuż za jej plecami. Łaaa! - zapiszczał architekt widząc panią O w welonie i upuścił na podłogę cyrkiel, który w pośpiechu zabrał ze sobą, być może dla obrony, a może tylko przez roztargnienie. Chwilę później cienki i długi jak ołówek architekt leżał już ramię w ramię obok cyrkla. Tymczasem ostatnia kropla deszczu spadła na chodnik w pobliżu kwiaciarni, a tuż przy niej rozbiła się ostatnia z dziesięciu tysięcy łez. Jeden po drugim, kolorowe parasole składały się, lądowały w torebkach, lub stawały się całkowicie zbędnym gadżetem, z którym nie było wiadomo co począć. Pan Żaba również złożył swój parasol, wsparł się na nim niczym na lasce i zadumał się. Jego promienne i bezustannie uśmiechnięte oblicze nagle stężało uwydatniając głębokie zmarszczki, a policzki opadły ciągnąc za sobą w dół usta. Od roku nie sprzedał nawet jednego nibykwiatu, popadł w długi które rosły z dnia na dzień piętrząc się jak stos nieuprzątniętych śmieci, a jego kwiaciarnia z pięknego lokalu przepełnionego setkami różnokolorowych kwiatów, których zapach ulatujący przez uchylone drzwi kojarzył się z kolorem zielonym, czerwonym i żółtym skurczyła się do kilku kubłów. Przez najkrótszy możliwy ułamek sekundy Pan Żaba pomknął za pierwszym zachowanym wspomnieniem mokrych od rosy dłoni, w których trzymał pierwszy znaleziony nibykwiat, przez równie krótką chwilę chwycił się nadziei poczym odwrócił się i odszedł stukając parasolem o chodnik. Minął mima, dom pani O, gdzie kątem oka dostrzegł ją w welonie, stojącą przed klęczącym architektem, minął drogerię, sklep rybny, ślusarza, cukiernię, rzeźnika, sklep spożywczy, zakład optyczny, minął cały świat. A gdy dotarł już do końca świata zrobił jeszcze jeden ostrożny krok poza kraniec świata, a potem następny i kolejny. W międzyczasie w domu pani O, dochodził do siebie architekt, który zdążył już odzyskać przytomność. Kocham panią - wyszeptał tak cicho, że słowa te dałoby się odczytać jedynie z ruchu jego ust, gdyby tylko nimi poruszył. Kocham pana krzyknęła pani O - z niedowierzaniem spoglądając w stronę otwartego okna na mima, który stał teraz przy kwiaciarni sprzedając nibykwiat kobiecie bez parasola. Dziękuję - powiedziała kobieta. Ja również - odrzekł mim, a były to pierwsze słowa jakie wypowiedział od urodzenia. „Ja również” - odczytała z ust mima pani O i aż zamarła w bezruchu, czekając na "panią kocham". Właśnie w tej chwili ponownie z nieba lunął deszcz i ktoś, niewiadomo kto, jakby specjalnie, czy też na złość, błyskawicznie otworzył ogromny, czarny parasol przesłaniając cały widok z okna. W tej samej chwili, w której weszła do domu i zamknęła za sobą drzwi niebieski płatek oderwał się od nibykwiatu i poszybował przez uchylone okno niesiony tak delikatnym podmuchem wiatru, że można by powiedzieć, że wcale tego podmuchu nie było - ale to po prostu byłoby niegrzeczne. Dziesięć tysięcy dni później, dziesięć tysięcy światów dalej, w mokrych od porannej rosy dłoniach, pan Żaba trzymał nibykwiat i wcale nie zamierzał go sprzedać.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...