Panie dobry jak chleb,
co roku droższy,
spotkałem cię wczoraj
we własnych przekleństwach.
w małym palcu miałem
zanurzone paliczki,
rozwrzeszczany paznokieć,
rzeszę mięśni pogańskich,
a mogłeś w nim mieszkać spokojnie,
spijając ze mnie wieczorną kawę.
głosem zamknięty w rezonansie skrzypiec
brzmisz jak cisza między błyskiem a grzmotem.
nie rwiesz powietrza na strzępy.
wrzesz moją krew i ciało.
w ustach onanizowanych bluźnierstwem
zaczynam artykułować hebrajskie westchnienia.
znajduję w swym gnieździe koronę cierniową.
astygmaty zaciskam mocno jak zielony bilecik.
bez twarzy, mimo imienia
stajesz się we mnie przestrzennie.
i nie powiem już nigdy
Żeś czerstwy.