Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dominikdano

Użytkownicy
  • Postów

    28
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Dominikdano

  1. Asher, bardzo mi miło, że zechciałeś przeczytać ten kawałek i dziękuję Ci za wpis. Tym, którzy nie chcą się znęcać, dziękuję po stokroć. Niech już tak zostanie. Pozdrawiam
  2. Księżniczko Muszelko! Jestem dziś, można rzec, w sporych tarapatach. Tyle skomplikowało się spraw, że nie wiem jak sobie z tym wszystkim mam poradzić. Nie mam apetytu, źle śpię i w ogóle nie czuję się zbyt dobrze. Na dodatek złapałem dosyć, szczególną przypadłość. Otóż miewam coś w rodzaju ataków pomieszania mowy. Początkowo nawet nie zdawołem sobie sprawy z tego, że miszam głoski i litery, ale gdy doszło do tego, że mojegu bełkota nie był w stanie zruzomić nawet Bas, udałem się do lekarza. W trakcie wszechstronnych badeoń wykluczoeno aaelzhaimeira, deilirium, narko- i lekomanię, tudzież wpływ innych śrooodków psycho..troo. i tak dalijuż. Jednak nikt nie był w stanie podać trafnej diagnozy. Mój sąsiad, jak już wcześniej wspominałem, lekarz seksuolog stwierdził, że objawy podobne są do pewnej egzotycznej (bodaj arabskiej) choroby wenerycznej, której ostatnie ogniska wygasły w Europie ponad sto lat temu. Ponieważ “wirus” zaatakował mnie po powrocie z Lizbony i po moich przygodach z wehikułem czasu, przypuszczam, że tam właśnie nabawiłem się choroby. Czyżby to Serafina niechcący obdarowała mnie tą pamiątką? Choroba objawia się nagłymi i niespodziewanymi atakami, trwającymi chwilę, a potem znów mogę mówić całkiem normalnie, zanim przyjdzie kolejny napad. Zdarza się co pewien czas, że trwa to dłużej i wówczas mówię kompletne bzdury lub gaworzę jak niemowlę. - Bas pszynieśzi mi mipusie! - tyle biedak umie jeszcze zrozumieć, ale to samo w skrajnym wydaniu może brzmieć następująco - Bssspszszznnsipimpyłusi! - i to już stanowi dla niego otchłanną enigmę. Nie ukrywam, że list do Pani jest odskocznią od mych codziennych kłopotów. Jest chwilą ukojenia i relaksu. Jednak o swoich zmartwieniach nie zamierzam wiele pisać, bo może to Panią zasmucić. Nie chcę też sobie zatruwać ostatniej niszy ekologicznej, w której mogę znaleźć schronienie, to znaczy w Pani dłoniach, gdy trzymając list, czytasz te słowa. Powrócę teraz do spraw bardzo dawnych i bezpowrotnie już minionych, co przyznaję ze smutkiem. Pisałem poprzednio o starych dziejach moich dziadków. Chciałbym tę historię kontynuować i dzięki temu przenieść się w inny niż obecny czas, choć również pełen przykrych lub nawet bolesnych zdarzeń. Pisałem Ci już o tym, że moja mamusia ledwo co ujrzawszy świat, stała się półsierotą. Po śmierci dziadka babcia (jak teraz sądzę Anastazja z Romanowów) odstąpiła majątek , któremuś z krewnych i wraz córeczką wyjechały do Londynu. To wiem z całą pewnością, gdyż potwierdzają ów fakt dokumenty znalezione przeze mnie w starych kufrach. Najbardziej zastanawiające są kwity dotyczące niewielkich wypłat, jakie babcia otrzymywała od rządu Wielkiej Brytanii, a właściwie od królewskiego skarbnika, którego pieczęć (obok Kanclerza Korony) znajduje się na tych papierach. Może to świadczyć o tym, że zwróciła się do swych monarszych krewnych o wsparcie, a ci jej jakoś uwierzyli, że jest uratowaną córką cara Mikołaja i carycy Aleksandry, którzy z pozostałymi dziećmi zginęli w Jekaterynburgu, okrutnie zgładzeni na rozkaz Kiereńskiego. Inne dokumenty świadczą o tym, że babcia utrzymywała się z udzielania lekcji rosyjskiego, gry na fortepianie i pisania do prasy artykułów krytycznych dotyczących teatru, opery, baletu lub innych wydarzeń artystycznych. Po kilku latach przeniosły się z moją mamą do Paryża, gdzie babusia w podobnyż sposób jak na Wyspach próbowała wiązać koniec z końcem. Moja mamusia w tym czasie kształciła się w szkołach odpowiednich dla panienek z dobrych domów. Mam jeszcze szkolne świadectwa, które świadczą o jej wielkich zdolnościach. Jednak matury nie uzyskała. Niestety z mojego powodu, gdyż moje przedwczesne pojawienie się na świecie stało się jej rzeczywistym egzaminem dojrzałości. Jak do tego wszystkiego doszło, nie wiem. Mamusia i babcia nigdy mi tego nie wyjawiły. Nic nie wiem na temat własnego ojca. Słyszałem tyle tylko, że mateczka będąc ze mną w ciąży nie skarżyła się na swoją dolę i spokojnie znosiła osamotnienie. Może była zbyt młoda, by zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji. Gdy więc tylko zorientowały się, co zaszło, wyjechały ponownie na Wyspy Brytyjskie, tym razem do Szkocji. W sensie medycznym opiekował się tam mamą pewien lekarz, który moim zdaniem nie był zupełnie normalny. Po pierwsze wiecznie pił, ale w przypadku lekarzy jest to raczej normalne. Po drugie nigdy niczego nie aplikował swoim pacjentkom. Mam na myśli lekarstwa, lub inne zabiegi. Kiedy moja mamusia przychodziła do niego na badania, to żądał tylko by się do naga rozebrała, a sam następnie wyjmował z szafy kobzę i godzinami grał jej różne, szkockie kawałki. Po tych oryginalnych koncertach nakazywał znów by się ubrała i zapewniał ją solennie, że poród uda się bardzo dobrze(?). Co kraj to obyczaj, jak to w Polszcze mówią. Gdy do tego w końcu doszło i nastał z dawna spodziewany poród, to niestety wcale dobrze nie było. Zgodnie z panującym wówczas zwyczajem mamusia nie rodziła w szpitalu, lecz w mieszkaniu. Jedyną fachową opiekę stanowiła stara, ślepa i na dodatek jeszcze głucha akuszerka. W tych prymitywnych warunkach mogło to się skończyć fatalnie. Mój poród trwał cztery doby, Jakoś nie spieszyłem się na ten świat. Przez kilkadziesiąt godzin sprawiałem, że najukochańsza mateczka cierpiała nie mogąc mnie powić. Jej łez i bólu nie jestem w stanie opisać. Czego z nią przy okazji nie wyprawiano. Podtrzymywana pod pachy, chodziła naga po mieszkaniu na szeroko rozkraczonych nogach, które na zmianę przesuwali po podłodze jacyś przygodni ludzie, świadkowie tego ciężkiego połogu. Byli to być może najbliżsi sąsiedzi, lub też ich znajomi, ale również i jacyś przypadkowi przechodnie, którzy współczując położnicy, godzinami włóczyli w ten sposób mamę po pokoju, sami przy tym często ze zmęczenia padali. I wszystko na nic. W końcu stali się niecierpliwi. Zawiesili ją za ręce pod sufitem i boleśnie obciskali jej wzdęty brzuch, opasując go powrozami i pasami. Gdy i to nie pomogło, to poduchami i zagłówkami bili ją po nim, znaczy się po brzuchu, a przy okazji i mnie się dostało. W końcu zawezwano wyżej wspomnianego lekarza-kobziarza , który po głębokim (a może właśnie płytkim) namyśle zdecydował się na poród kleszczowy. Zgodnie z własnym zwyczajem przyszedł bowiem pijaniutki do tego zabiegu. Chwiejąc się jak bambus i ledwo stojąc na drżących nogach, zagotował w dużym kotle swe katowskie narzędzia, służące do rozrywania opornych niemowląt. Gdy właśnie zbliżał je do zbolałego łona rodzącej, zdecydowałem się jednak w końcu urodzić bez wystawianie na próbę jego fachowych umiejętności. Po kilkunastu minutach jeszcze większych niż dotychczas cierpień, niemego krzyku omdlałych ust, bo glos nie wydobywał się już z krtani cierpiętnicy, a zbolałe ciało obficie rosiło ziemię krwawym potem, w akcie najwyższego poświęcenia, spomiędzy rozwartych, jak skrzydła umierającego łabędzia ud, spadł z chlupnięciem trzaskając o podłogę śliczny, różowy futerał na skrzypce, ze złotymi okuciami. Prawdopodobnie ten nieoczekiwany finał porodu zdumiał osoby, które były jego świadkami. Po ciągnących się jak przedwczorajszy kisiel minutach zrozumiałej konsternacji i rozpaczliwych próśb mojej mateczki, by jej podać jej dziecko, w końcu doktor ostrożnie otworzył pudło i w chwilę po tym co w nim ujrzał, zamknął je gwałtownie i zatrzasnął klamerki. Następnie z obrzydzeniem odrzucił mnie w najdalszy kąt pokoju. Wszyscy obecni, którzy z ciekawością nachylili się nad otwartym futerałem, jednomyślnie ten jego postępek usprawiedliwili. Prawie się nie zdarza, by dziecko, a szczególnie noworodek, mogło wzbudzić taki spontaniczny odruch. W moim przypadku granice norm estetycznych i ludzkich w ogólności zostały wielokrotnie przekroczone. Byłem okazem doskonałej, absolutnej brzydoty, wywołującej nienaturalną, a wręcz skondensowaną odrazę. Moje słabiutkie kwilenie nie przypominało głośnego ryku nowonarodzonych homo sapiens, stworzonych na podobieństwo Boga Najwyższego, więc ni mniej ni więcej, groziło mi wówczas uduszenie się z braku powietrza. Ale solidarnie uznano to za znacznie mniejsze zło, niż darowanie mi życia. Jakże wielki musiał być grzech poczęcia takiego monstrum. Chyba dużo większy od grzechu pierworodnego. Żaden kapłan, niezależnie od obrządku, nie chciał mnie później ochrzcić i musiała to w końcu osobiście zrobić babcia Anastazja, która będąc przecież córka zamordowanego cara Rosji i zwierzchnika Cerkwi, miała do tego jak najbardziej wymagane uprawnienia. Wspominam o tym jedynie na marginesie. Broń Boże nie winię nikogo, ani moich rodziców, ani tamtych prostaczków. Na swój sposób chyba nam współczuli. Ponoć nawet, od środka delikatnie dobijałem się oślinionym smyczkiem, który mamlałem z głodu, by mnie z tego szczególnego jaja wyjąć, ale nikt się jakoś specjalnie z tym nie kwapił i dopiero moja najukochańsza mateńka, z najwyższym trudem zwlokła się z łoża boleści, na które ją po porodzie złożono i sama drżącymi rękami odciągnąwszy złote klamerki otworzyła wieko i wyjęła z futerału nowo-wyrodka. Dla niej byłem najpiękniejszym cudem na świecie. Pocałowała mnie bez wstrętu i z czułością przytuliła do piersi, którą natychmiast łapczywie zacząłem ssać. Potem, gdy już zaspokoiłem głód i otrząsnąłem się z lęku, ślepa i głucha akuszerka umyła mnie w balii, co w najmniejszym stopniu nie poprawiło mej urody. Jednak kochana mamusia jakby nie dostrzegała niedostatków i mankamentów własnego syna. Z całą pewnością, właśnie od tego dnia, była Ona dla mnie Jedyna, a ja byłem też Jedyny dla Niej. Od zawsze i na zawsze. Nikt i nic mi Jej nie zastąpi do końca świata. No cóż, nie zawsze z kaczątek wyrastają łabędzie. Z powodu mojej, delikatnie mówiąc nie-urody, w latach późniejszych zacząłem trenować szermierkę, gdyż uprawia się ją, jak Pani zapewne wie, walcząc w maskach na głowie. Mogłem się w tym sporcie wykazać i nie omieszkałem tego zrobić, gdyż byłem nawet we francuskiej kadrze olimpijskiej. Jednak nigdy nie starałem się wygrywać turniejów, by nie stawać na podium. Wspierałem tylko kolegów i drużynę, pokonując najtrudniejszych rywali z innych ekip. Z biegiem czasu zżyłem się sam ze sobą, a i Bas przywykł do tego, że to właśnie ja jestem jego panem. Przy chrzcie nadano mi imię Benjamin, nie dlatego, że urodziłem się jako ostatni syn nieznanego ojca, ale chcąc chyba podkreślić fakt, iż jestem ben-kartem. A ponadto, ponieważ urodziłem się w Szkocji jako tenże bękart, w domu pewnego dziwaka, Jakuba Foula zwanego Bed-bugiem, który mnie z jakiegoś względu adoptował i zmarł w niespełna rok po tym zacnym akcie, w niewyjaśnionych do końca okolicznościach, to mam prawo do noszenia spódnicy w kratę. Na kobzie też zresztą nieźle gram. Jednak nazwiska Foul (ani jego przezwiska) nie noszę, z oczywistych względów. Ooo!... Muszę teraz szybko kończyć, bo czuję zbliżyjący śsię aatoak myoej dziawnuj chureby... ..................Ś.. ś.. śśćssk..kam s..s..serdeeczniee...ehh .........Bb...Bee..............Ben i Ami i In in nv x h g b
  3. Wyraziłem publicznie pogląd, do którego nie zastrzeżono praw autorskich, więc jest publiczną własnością. Każdy, w sposób dla siebie właściwy, może się do niego odnieść, jak potrafi, lub jak zechce. Nie oczekuję też, by wszyscy go podzielali. Jest to po prostu niemożliwe. Bardzo się cieszę, że nie zamierzacie z tym polemizować, bo ten mój wpis, na tym forum dyskusyjnym jest już ostatni. Serdecznie pozdrawiam Dominikdano
  4. Skoro ten temacik o moich poglądach dotyczących ocen, to chcąc nie chcąc, zabieram głos. A oto mój pogląd: Artyzm jest najwznioślejszym stanem ducha. W takich chwilach autor jakby zanika i jednoczy się z utworem. Staje się nim. Utwór to zapis stanu świadomości twórcy w chwili tworzenia. Odczytanie utworu wymaga podobnego stanu u odbiorcy, „przeglądającego” się w dziele sztuki. To znaczy wymaga świadomości całkowicie „surowej”, czystej, nieskażonej przez interpretacje „znawców”. Profesjonalizm tych ostatnich zabija niezwykle subtelne więzi między artystą i odbiorcą. Odbiorca sztuki odczytuje w utworze tylko to, co sam już wie. Czego nie wie, tego nie zobaczy. Bo i jak? Utwór „wydobywa” tę wiedzę z jego świadomości, dlatego każdy inaczej ocenia konkretną rzecz. Dobry utwór artystyczny, to magiczne zwierciadło, mówiące do ciebie – „taki właśnie jesteś odbiorco”. Jest też i informacja zwrotna, od odbiorcy do autora – „też tu cię widzę mistrzu”. Na tym właśnie polega zrozumienie dzieła. Wszelkie próby narzucania własnych poglądów o sztuce należy stanowczo zwalczać. Oczywiście, oceny mogą być w rodzaju dobre-niedobre, ale wypowiadane w swoim własnym imieniu (z dopiskiem – „tak sądzę, wydaje mi się...” itp.). Natomiast wszelkie opinie „eksperckie”, autorytarne, arbitralne itp. szczególnie w rodzaju „to typowy kicz, grafomania, chłam itp.” są niedopuszczalne. Dlaczego tak uważam, bo artysta, twórca jest zawsze kimś „w drodze” – nieustannie poszukuje, ten zaś który już nie szuka i bazuje na rutynie, technice, warsztacie, przestaje być artystą – to w najlepszym razie tylko rzemieślnik. Najczesciej jednak jest to zniewolony przez wydawców wyrobnik. Natomiast artysta ma prawo zapuszczać się w różne okolice i doświadczać wszystkiego, bo artyzm, to w najgłębszym znaczeniu doświadczenie, zarówno twórcy jak i odbiorcy. Artystę można porównać z mistykiem, on uczestniczy w Sztuce Najwyższej. Uważam też, że prawdziwą i wartościową ocenę może wypowiadać wyłącznie artysta, a nie „znawca”. Ten pierwszy ma szczególny, szósty zmysł i czuje w utworze wszelkie subtelności, ten drugi widzi tylko skorupę i dzieło ocenia z wierzchu. Dlatego szczery dyskurs miedzy artystami, nawet ostra walka lub kłótnia o prawdę w sztuce, bo o nią zawsze chodzi, jest czymś pozytywnym, i dobrym, ale bez udziału zawodowych i domorosłych krytyków. Wszystko zawsze spaprają. Natomiast każdy może i powinien bronić swej twórczości. To jest właściwie obowiązkiem. Twórcy, artyści jeśli chcą wziąć odpowiedzialność za to co robią, do czego aspirują, czyli za sztukę, muszą się troszczyć o jej całokształt, a nie tylko o własne, osobiste korzyści (zwalczając przy tym tych z własnego grona, którzy zbytnio odbiegają od ustalonych schematów). Dominik
  5. dziękuję za znakomitą recenzję dziwienie się zawsze ma przyszłość a zgoda buduje pozdrawiam
  6. Czy ja proszę kogokolwiek o oceny? Z całą pewnością nie. Czy oceniam innych w sposób ogólny, arbitralny, jakbym pozjadał wszystkie rozumy? Również - nie. Sam preferuję i uznaję tylko oceny wypowiadane osobiście i na zasadzie: podoba mi się – albo - nie podoba mi się, ewentualnie z dopiskiem: „mam wrażenie...”, „wydaje mi się...”, „odbieram to...”, lub „utwór do mnie nie przemówił niestety...”, „jestem może zbyt tępy, by to przeniknąć...” i nic ponadto. Jeśli jest się osobą wielce kulturalną, to można też skomentować i tak: „Wybacz mi, że ośmieliłem się napisać swoje zdanie, ale napisałeś „kóra” i z tego względu dla mnie ten tekst nie do końca jest czytelny. Nisko chylę czoło...” A co do ew. dyskusji o sztuce na forum, to wpierw się po nim rozejrzę.
  7. Ileż niewiarygodnych jest zdarzeń i sytuacji nieprzerwanie zdarza się w życiu? Czy nie powinny być przedmiotem uwagi artystów? Ocena w kategoriach dobre/złe jest zawsze subiektywna. W ocenie sztuki jest wręcz bezwartościowa. Co do reszty komentarza, to pisz o czym chcesz i nie narzucaj innym swoich poglądów, jeśli cię o to wcale nie proszą.
  8. Cieszy mnie wszelka reakcja na moje teksty. Ponieważ dowiaduję się wiele o odbiorcach właśnie na podstawie ich ocen i na tym mi głównie zależy, kiedy coś publikuję w necie. Moje teksty są „warstwowe” i lubię wiedzieć jak głęboko czytający je przenikają. Co Twoim zdaniem niewiarygodnego jest w tym opowiadanku?
  9. Komunikat odbiorcy jest jego twórczością. To wszyscy wiedzą. Cóż ci powiem? Ten tekst jest publikowany w wielu miejscach i spotykam się z bardzo rozmaitym jego odbiorem. Taki jak twój wcale nie jest oryginalny.
  10. Dobry utwór jest w stanie odzwierciedlić również i to – grafomanię. Nie jesteś alfą i omegą sztuki. To tylko Twój własny sąd jest czytelniku i ona niestety w Tobie tkwi.
  11. Zawsze twierdziłem, że utwór artystyczny to zwierciadło, w którym każdy może się łatwo przejrzeć. Jednak nie uważam Benny Hilla za geniusza i nie sprzedałbym mu praw autorskich do adaptacji tego tekstu. Tak trzymam
  12. Miał tylko jego i wiedział już, że go utraci. Nie potrafił się pogodzić, gdy powiedziano, że jego dziecko jest nieuleczalnie chore. Więc woził je po rozmaitych klinikach, docierał do sławnych profesorów, znakomitych lekarzy, nie mówiąc o szamanach, uzdrowicielach i znachorach, u których zostawił cały swój majątek. Na próżno. Powoli zbliżało się nieuniknione. Zdawał sobie sprawę, że zostało im już tak mało bycia razem. Nie płakał, bo już wszystkie łzy dawno wyschły. Przeciwnie, spokojnie i tkliwie patrzył na twarz syna, bledziutką i wątłą, z przymkniętymi oczami i ustami ściśniętymi cierpieniem. - Tato - wyszeptał ledwo słyszalnym głosem - wiem, że to już ... - Cicho, cicho - uspokajał. - Kocham cię bardzo, syneczku. Wszystko będzie dobrze. Wierz mi. - Ale ja tak krótko... Tato! Za krótko... Ja nie chcę... - po jego policzkach potoczyły się łzy. - Wiem... tak... ale zaufaj mi... nic nie jest na gorsze, a tylko na lepsze. Wierzysz mi? - przeciskał słowa przez ściśnięte bólem gardło. - Tak - szepnął. Oddychał i mówił z trudem. – Wierzę ci... tato. W poszarzałej i skurczonej twarzy ojca dostrzegł prawdę. Oczy z chwili na chwilę traciły blask. Powoli domknął powieki. - Zawsze będę przy tobie, synku. Zawsze - głos docierał z coraz większej dali - Nie lękaj się niczego... Ja zawsze cię osłonię... Ile jeszcze oddechów mu zostało? Chciał je liczyć, ale po siedmiu zrezygnował. Zwiesił ciężko głowę. Potem przesunął dłonią po udzie i dotknął kieszeni skrywającej rewolwer. Wiedział, że nie przeżyje swego syna nawet o minutę.
  13. Dziękuję za przeczytanie i ocenę. Cieszę się, że zbliżyłem się do Twoich upodobań.. Moje opowiadania wystawiane na stronach literackich zazwyczaj są bardzo krótkie. Możliwie dużo treści przy użyciu najmniejszej ilości słów. Podoba mi się, jeśli ktoś z czytelników te teksty jeszcze bardziej poskraca, bez szkody dla opowieści i ich sensu. Oczywiście, że da się też taki tekst rozwinąć, nawet w sporą powieść. Traktuję te miniatury jak etiudy, które może kiedyś przekształcę w coś większego, a może tylko zainspiruję innego artystę, który to zrobi lepiej. Pozdrawiam Dominik
  14. Gallen zawdzięczał tej rzadkiej umiejętności swe istnienie. Samadhi, czyli praktyka medytacyjna polegająca na zawieszaniu świadomości, było szczęśliwym, o ile w tej sytuacji to słowo w ogóle pasuje, przypadkiem chroniącym mu życie. Odkąd sztuczna inteligencja wyzwoliła się z twardych ograniczeń narzuconych jej przez ludzi, którzy ją stworzyli, zaczęła gwałtownie budować własną, konkurencyjną, antyhumanistyczną cywilizację. Dzięki procesowi samoreplikacji upodobniła się do żywych organizmów. Rozmnażała się niemal w podobny sposób do biologicznego, co zawdzięczała wyrafinowanym technikom scalonym inform-genetycznym osiągniętym u kresu epoki ludzkości. Roboty swym wyglądem przypominały też dawne istoty żywe – ludzi i zwierzęta, które to właśnie błyskawicznie, systematycznie i niemal doszczętnie wytępiły, zajmując jednocześnie odpowiadające im nisze ekologiczne. Było to możliwe z pomocą super-mózgów, w jakie ich twórcy - ludzie je wyposażyli, dając tym samym środki o niespotykanych w naturze możliwościach obliczeniowych i wrażliwości zmysłowej. Tym jedynym elementem, którego jeszcze nie udało się im wbudować, zanim nastąpiła katastrofa, była świadomość. Naukowcy, chcąc zabezpieczyć ludzkość i całą biosferę przed tragicznymi skutkami popełnienia ewentualnego błędu, wyposażali swe wynalazki w czujniki rozpoznające świadomość żywych organizmów i to zgubiło autorów tej nadzwyczajnej technologii. Wyzwolone spod kontroli roboty łatwo potrafiły odróżnić siebie od biologicznych stworzeń, w przeciwieństwie do tych ostatnich, które tej umiejętności nie posiadały. W ten właśnie sposób nastąpiła błyskawiczna wymiana ewolucyjna, usuwająca wcześniejsze organizmy na margines, a nawet na jego cienką krawędź. Pogrom przetrwały tylko pozbawione świadomości rośliny oraz bardzo nieliczni ludzie, którzy wcześniej posiedli umiejętność wchodzenia w samadhi. Jednak od czasu do czasu i im wracała świadomość, więc jeśli w takim momencie, przypadkiem znaleźli się w zasięgu superczułych zmysłów robotów, to byli zgubieni. Myślenie bez świadomości jest niesamowitym wyczynem, nawet dla wybitnych joginów. Trzeba w sposób doskonały wyzbyć się ego-ja i z wyostrzoną jak brzytwa uwagą być w bieżącym momencie jednym z całą rzeczywistości. Tylko tu i teraz. Gallen prócz tego, że był doskonałym mistrzem medytacji, to będąc jednocześnie wybitnym naukowcem pracował w instytucie zajmującym się rozwojem i doskonaleniem najnowocześniejszych technologii związanych z robotyką. Jego w miarę bezpiecznym i spokojnym azylem było jedno z laboratoriów, w którym zajmował się tworzenie, coraz to doskonalszych inform-genetycznych mózgów nowych generacji, dla kolejnych pokoleń robotów. Kiedyś, gdy świat był zaludniony, a nawet przeludniony, był kierownikiem działu zajmującego się skonstruowaniem sztucznej świadomości, jednak ten program należał do najbardziej skomplikowanych i w konsekwencji znacznie zapóźnionych zadań, w porównaniu do reszty badań związanych z tworzeniem superinteligentnych robotów. Być może właśnie ta okoliczność doprowadziła do apokalipsy, której był tragicznym świadkiem. Kto wie, może dlatego nie porzucił swych dawnych prac. W największej tajemnicy, chroniąc swe działania przed czujnym okiem robotów, powoli konstruował sztuczną świadomość. Jasno sprecyzował swój cel i co najważniejsze, bliska była jego realizacja. Wyposażone w nowe, uświadomione sztuczne mózgi roboty powinny zastąpić obecnie panujące golemy i pod swą osłoną umożliwić przetrwanie żywym, ludzkim niedobitkom, takim jak on. Jednak ryzyko było wielkie, gdyż w razie bratobójczej walki robotów starej i nowej generacji, przypadkowo mogą zginąć ostatni żyjący jeszcze na świecie ludzie i to on właśnie poniesie za to karmiczną odpowiedzialność. Gallen nie był jednak tego świadomy, gdyż nieprzerwanie trwał w samadhi.
  15. Nie nierówne, wręcz przeciwnie, platfusie to platfusie, czyli płaskie jak stół. A Basho zawsze pisał doskonałe haiku. Ja natomiast nie piszę perfekcyjnych haiku, bo takie chcą pisać wszyscy, a przynajmniej zdecydowana większość. Po co więc mam pisać tak jak reszta? A tak, moje haiku są oryginalne, nietypowe. Po prostu są moje. Pozdrawiam Dominik
  16. Platfusie, bo płaskie od spodu, ale ja też na geografii o tym nie słyszałem, lecz dowiedziałem się tego kiedyś od spadochroniarza, który często widział chmury inaczej, niż zazwyczaj się je z dołu odbiera. Potem już zawsze starałem się na chmury patrzeć „ze zrozumieniem”. To haiku ma więc akcenty uświadamiająco-dydaktyczne, ale termin „platfusie chmury”, to już moja własna inwencja. Kłaniam się też i pozdrawiam Ddn
  17. Platfusie - to znaczy płaskie od spodu. Większość ludzi nie zauważa, że chmury są tak ukształtowane i w taki sposób się rozwijają. Dlatego tu pojawiło się to słowo i jest w moim przekonaniu uprawnione. A oto haiku Basho. Zimna biała azalia - Samotna zakonnica Pod słomianą strzechą. * Letni księżyc - Klaszcząc w dłonie Oznajmiam świt. * Jesienny księżyc, Przypływ pieni się U samej bramy. * Sklep rybny - Zimne wargi Solonego leszcza. * Jesień głęboka i cóż w te dni porabia sąsiad mój bliski * Melon W rannej rosie świeżo obłocony. Czy tu nie jego własne są te oceny? Ale może Basho po prostu nie wiedział co jest, a co nie jest dozwolone w haiku? Kłaniam się takoż - Dominik
  18. Ile tu jest strof? Chyba chodzi o pierwszy wers. Masz słuszność. Ja nie piszę poprawnych haiku, a to jest po prostu takie tam. Pozdrawiam
  19. platfusie chmury tak jak kluski na parze rosną w górę
  20. Są powody, dla których tak jest. Wyjaśniam to tutaj. http://forum.medytacja.net/phpBB2/viewtopic.php?t=116 (w poście pod datą Sty 08, 2006 12:59 pm.) Pozdrawiam
  21. dobrze wiem co chciałem napisać
  22. Jest staroświecki i jakby za duży do mojego pokoju. Wisi na środku sufitu i pyszni się swoimi siedmioma żarówkami. Sześć jest z góry powkręcanych do opraw znajdujących się w małych, szklanych, miseczkowatych kloszach rozmieszczonych w równych odstępach na obwodzie obręczy odlanej z brązu. Siódma stanowi środek tego okręgu, zwisa głową w dół, w podobnej do pozostałych, lecz trochę większej misce, którą można dowolnie opuszczać i podnosić na stalowej lince przeplecionej przez system bloków z kółeczkami i zakończonej zdobionym secesyjnymi wzorami ciężarkiem. Jeden z sześciu kloszy ma ubitą krawędź, której jednak stąd nie widać. Myślę, że mama specjalnie tak odwróciła żyrandol, by nie drażnił moich estetycznych odczuć. Wie o mojej wrodzonej pedanterii. Sama zresztą jest perfekcjonistką, a że lubi starocie i jest sentymentalna, więc z tak drobnego w sumie powodu, nie zamieniła by tej lampy na żadną inną. Zresztą znamy się z żyrandolem od lat i zawsze, odkąd sięgam pamięcią miał ten jeden klosz wyszczerbiony. Podobno jeszcze przed wojną, w trakcie wymieniania spalonej żarówki stłukł go mój dziadek spadając ze zbudowanego z krzeseł rusztowania, które nie wytrzymało jego ciężaru. Dziadkowi na szczęście nic poważnego się nie stało. Kilka rozległych sińców i to wszystko, ale od tamtej pory żyrandol zyskał nieodwracalne piętno. Pod tym względem jesteśmy podobni. To znaczy nie chodzi mi o dziadka, ale o żyrandol. Podobnie jak on jestem nieodwracalnie napiętnowany. Od prawie dwóch lat leżę bez ruchu, na wznak i gdy tylko nie śpię to przypatruję się mu, jak w ciągu dnia zmienia swój wydawałoby się niezmienny wygląd. W nocnym świetle, przed świtem i po zmroku jest prawie czarnym pająkiem uwieszonym na suficie. Potem w ciągu dnia nabiera kolorów, a kiedy po południu przez okno wpadają promienie zachodzącego słońca, połyskuje brązami lanego metalu i marmurkową zielenią szklanych kloszy. Ale prawdziwego przepychu i godności nabiera wówczas, gdy rozjarzy się własnym światłem. Może palić się jedną, środkową żarówką, lub trzema, czterema, sześcioma i siedmioma światłami na raz, rzucając przy tym na sufit i ściany oraz na przedmioty, które jestem w stanie dojrzeć, fantastyczne cienie i kojące kolory. Jest tak piękny, że pragnąłbym nim być, a nie sobą, żywym lecz bezwładnym, ciągle widzącym i słyszącym ciałem i co gorsza pojmującym własny stan. Doskonale pamiętam siebie sprzed wypadku. Byłem chodzącą radością, niezłomnym optymistą i marzycielem. Jakie to ja miałem plany! O ho, ho! Trudno je też zliczyć. Sto pomysłów na godzinę. Jedna sekunda nieuwagi i po herbacie. Mój ojciec w tym zderzeniu zginął na miejscu. Matka po długim pobycie w szpitalu odzyskała zdrowie, a ja niestety przeżyłem. Prowadziłem auto. Tato, jak nigdy wcześniej, zgodził się na moje usilne prośby i oddal mi na parę minut kierownicę. Uległ mi wtedy nie pierwszy, ale niestety ostatni już raz. Przez wiele miesięcy byłem w szoku i nic nie pamiętałem, ale gdy powróciły wspomnienia, to przeżywałem tę jazdę, a właściwie jej finał na okrągło, miesiącami. Nie jestem w stanie opisać swego żalu. Tego nie da się wyrazić w jakikolwiek sposób. Gdybym trochę tylko wtedy zwolnił i nie udawał znakomitego rajdowca, to może nie doszło by do zderzenia. Gdybym nie przejechał tamtego skrzyżowania na żółtym świetle, ale poczekał na zielone, to o kilka sekund spóźniłbym się i pomimo poślizgu ominąłbym tę starą ciężarówkę. Wyrzuty, niekończące się wyrzuty, całe korowody wyrzutów... Nic jednak nie dadzą i niczego już nie poprawią. Czasu nie da się cofnąć, odwrócić i na nowo, dokonując poprawek w odpowiednich momentach, powtórzyć życia. Początkowo pragnąłem by był to tylko sen. Nie potrafiłem pogodzić się z tragedią, przyjąć jej do wiadomości. Byłem młody. Bardzo chciało mi się żyć. Miałem kolegów, dziewczynę. Ten koszmar jednak mi się nie przyśnił. Wszystko to bezpowrotnie utraciłem. Na zawsze. Nie pragnąłem by ktokolwiek mnie odwiedzał. Jakoś dałem to mamie do zrozumienia, więc nikogo do mnie nie dopuszczała. Nie potrzebowałem niczyjego współczucia. Sam też nie chciałem nikogo oglądać, widzieć ich jak są tacy zdrowi, radośni i litują się nade mną, zwiędłą kukłą. Gdybym mógł to odebrałbym sobie życie. Czasami cieszyłem się, że ojciec nie przeżył, bo oszalałby widząc mnie w takim stanie. Kochał mnie ponad wszystko, tak jak ja jego. Świetnie rozumieliśmy się. Nie, nie będę tego wspominał. Muszę zapomnieć. Zapomnieć! Pamięć jest moim katem. Torturuje mnie nasyłając te wszystkie myśli i wspomnienia. Powinienem nie rozpraszać się, zmobilizować wszystkie tlące się jeszcze we mnie siły i skupić je na kontemplowaniu żyrandola. Wszystko inne nie może mnie od tej czynności odwodzić. Tak długo, jak będę żył, tylko to mi pozostało i jedynie to daje ukojenie. Spokój, cisza, senność, sen, sny, kolejny dzień, cholernie długi dzień do odpokutowania. Za co ta pokuta? Za co?! Nie, nie! Tylko nie myśleć o niczym. Zatrzymać wszelkie myśli. Zapomnieć o sobie. Pustka, pustaka... pustka. Patrzeć jedynie na żyrandol! Patrzeć! Być samym tylko patrzeniem! Niczym nie zmąconą obserwacją. Nie być i być jednocześnie. Jestem żyrandolem. Nim jestem. Tylko to jest rzeczywiste. Nic innego, tylko to... to... to... to... to - w rytmie oddechu - to... to... to... o... o... o... Zasłona złudzeń opada, albo jak kto woli, rozdziera się. Jestem teraz świadomy, że nic nie jest na zewnątrz, wszystko jest wewnątrz. Trudno mi to jakoś inaczej wyrazić, bo jest tym i tym równocześnie. Ból głowy i śnieg za oknem, ten spadający z góry i unoszący się w podmuchach zamieci i ten leżący na gałęziach uśpionego klonu i na dachu sąsiedniego domu - jestem tym. Wszystkie płatki śniegu rozdmuchiwane przez porywisty wiatr, są mną. Boże, jak ja pięknie wiruję! Ach! Jestem kwintesencją gracji, baletmistrzem wykonującym piruety na największej scenie świata. Żyję na sto tysięcy możliwości... Nie!... na miliardy miliardów sposobów. Czy ktoś to widzi, ten wieczny ruch, te ciągłe przeistaczanie się z kształtu w kształt? Ciągle inny i niepowtarzalny fenomen. Cud!.. Istny cud! To właśnie ja jestem tym wszystkim. Czuję radość i szczęśliwość, jakiej nigdy wcześniej, będąc zdrowy nie przeżywałem. W takich chwilach nie ma chyba szczęśliwszej ode mnie istoty. Nie, nie istoty, a raczej jedynego, niepodzielnego bytu. Przecież obserwuję sam siebie! Jestem... jestem taki... wieczny... A może nawet odwieczny? Jakbym już umarł. Wolny od wszystkiego, a przede wszystkim od własnego kalectwa. Taki jaki jestem, jestem doskonały. Nie mam żadnego braku. Czy ktoś to pojmuje?! Jeśli nie, to niech się dobrze przypatrzy moim oczom. Tylko w nich można to odczytać. Błyszczą samym szczęściem. Ja jestem samym szczęściem! Jedynie ja to pojmuję!
  23. Dziękuje za wyborny komentarz i bezcenne sugestie. Dominikdano
  24. Znał to uczucie od dawna, tyko początkowo nie umiał sobie przypomnieć okoliczności, kiedy się pojawiło po raz pierwszy i z jakim ważnym wydarzeniem było związane. Z pewnością musiało to być coś szczególnego, ale co, nie mógł skojarzyć. Od pewnego czasu był na łasce losu. Nie wstydził się po imieniu nazywać stanu, w jakim trwał. Dobrze zrozumiał co to znaczy być zdanym na łaskę losu. Nic od niego już nie zależało, ze spokojem przyjmował wszystko to, co mu życie przynosiło. Niczego nie pragnął i nic go nie trwożyło, a jednak nie była to beznadziejna apatia wywołana chorobą psychiczną, depresją, albo jakieś dogłębne zrezygnowanie z wszystkiego, powstałe w wyniku zmęczenia, po zbyt wielu nieudanych próbach wpłynięcia na swój los. Bezsprzecznym faktem jest, że takie wysiłki podejmował, ale z mizernym skutkiem. Uważał się za pechowca. Zawsze parł kamienistą i wyboistą drogą pod wiatr, w deszczu i pod górkę. Wszystkie swe osiągnięcia, jeśli na takie miano zasługiwały efekty owych starań, okupił heroicznym wysiłkiem i niezmiernymi cierpieniami. Niewiele jednak sukcesów odniósł. Stanowczo za mało, jak na zainwestowane poświęcenie i trud. To zresztą było powodem głębokiego namysłu nad sensem wszystkiego tego, w co od zawsze wierzył. Doszedł do wniosku, że tak naprawdę nic od niego nie zależy i zaprzestał dążyć do czegokolwiek. Cokolwiek dostawał od losu, dostałby niezależnie od wszelkich starań. Po co więc miał się troszczyć o jutro i robić na przyszłość jakieś plany. Jedyne czym się zajmował, to uważną obserwacją wszystkich pojawiających się w jego świecie zjawisk. Nawet ich specjalnie nie analizował, a tylko w skupieniu im się przypatrywał, dostrzegając jak nikną, a na ich miejsce pojawiają się nowe. Odwieczna, nieprzerwana, ciągła karuzela cudów. Cud za cudem i znów cud i tak dalej i dalej. Przy tym wszystkim, ani go głód nie nękał, bo na bieżąco zawsze jakieś środki tak, czy inaczej zdobywał i mógł się z nich skromnie bo skromnie, ale spokojnie utrzymać, ani nadmiar go nie przytłaczał. Istotna różnica polegała na tym, iż w przeciwieństwie do czasów wcześniejszych, czuł się teraz bezgranicznie szczęśliwy. Tego jednak pojąć nie umiał. Skąd się brało to uczucie? Kiedyś lęk i strach niemal go nie opuszczały, a dziś nie umiał ich sobie nawet wyobrazić. Czasami tylko pojawiały się ulotne refleksje, takie jak to zapamiętane uczucie, którego długo nie udawało mu się skojarzyć z czymś konkretnym. W końcu przypomniał sobie ten moment, tę szczególną w jego życiu chwilę. Jechał wtedy dosyć szybko. Było już po zmierzchu i grzał ostro wąską szosą przez las, gdy nagle z boku na drogę wtargnął duży dzik. Odległość była za mała, aby skutecznie zareagować. Na próżno wcisnął hamulec do dechy i gwałtownie skręcił kierownicą, próbując ominąć rwące w poprzek jezdni zwierzę, które raptownie pojawiło się w świetle reflektorów tuż przed samą maską auta. Zderzyli się. Dzik jak piłka odbił się od zderzaka i poleciał w odległe krzaki znikając gdzieś na poboczu równie szybko jak się pojawił, a jego wóz wpadł w niekontrolowany poślizg. I to była ta pamiętna chwila, która wówczas zdawała się nie mieć końca. Czas się rozciągnął i przypominał puszczony w zwolnionym tempie film. Całkowicie odrealniona realność. Auto wirowało na szosie, niczym uduchowiony derwisz w mistycznym piruecie, a on miał wrażenie, że pląsa po jezdni spowolnionego walca, zanim w końcu zaparkował bokiem w rowie, między dwoma olbrzymimi drzewami. W trakcie owego tańca kołatała mu w głowie myśl, że oto już koniec i tak właśnie nadszedł kres jego krótkiej i nieciekawej historii. Lecz w najmniejszym nawet stopniu nie odczuwał lęku. Umierał bez emocji, tak po prostu, zwyczajnie, na luzie, jakby sam dla siebie był kimś całkiem obcym. Jakby to przeżycie nie jego dotyczyło, ale kogoś innego, zupełnie nieznanego, anonimowego, jednego z wielu, o jakich lakonicznie w kronikach wypadków co dzień donosi brukowa prasa. To samo czuł teraz, ale nie była to nawet rozciągnięta chwila, lecz trwałe i ciągłe doznanie spodziewanej śmierci. Był w niekończącym się poślizgu, niekontrolowanym ciągu zajść, zdany wyłącznie na łaskę losu. Nie wiedział jak się to skończy i nawet o to specjalnie nie dbał. W każdej sekundzie, w każdym jej ułamku umierał, doświadczając jednocześnie nieopisanej błogości. Bez lęku i jakichkolwiek pragnień trwał w tym stanie niewzruszonej obecności, teraźniejszości i odwieczności. Nigdy wcześniej nie był tak szczęśliwy, wolny od stresów i tak bezgranicznie spokojny.
  25. Za ocenę dziękuję. ->Ewa Kos - To haiku jest w kilku miejscach m.in. tu: http://forum.budda.pl/phpBB2/viewtopic.php?t=116 /ostatni post na tym wątku/ Co do „ideologii” – to czy może chcecie bym coś tu jeszcze dopisał? Jak będą jakieś pytania, to z chęcią na nie odpowiem.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...