
Kurka kremowa
Użytkownicy-
Postów
1 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Kurka kremowa
-
Kontrakt - powieść kryminalna; fragmenty
Kurka kremowa odpowiedział(a) na Kurka kremowa utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Autorzy: Tomek Klarecki, Iza Smolarek Dzień drugi (poniedziałek) Dzień drugi (poniedziałek) Na Krakowskim Przedmieciu nie było jeszcze tłoku. Ludzie i samochody mijały się nieuważnie. Wilk manewrował ostrożnie swojš Toyotš, klnšc w duchu limacze tempo i spoglšdajšc na zegarek. Pulchnej brunetce w czerwonym Saabie bez trudu udało się wymusić na nim pierwszeństwo. Zagapił się na sylwetkę wozu - dobre auto - i odruchowo skonstatował naruszenie przepisu. Na chodnikach, jak zwykle, pełno było smukłych studentek, co nie pozwalało Wilkowi skupić się na kierownicy. Dzień był chłodny, więc okrywały swe wdzięki kilkoma warstwami materiału. "Już za miesišc", pomylał ze smakiem, "półnagie będš kombinować, co by tu jeszcze z siebie zdjšć." Zganił się za lubieżnoć, starajšc się przenieć uwagę na dostojne warszawskie matrony i zabieganych biznesmenów. Ziewnšł. Na rogu Traugutta stał menel z wózkiem. Negocjował zawzięcie z grupkš nastolatków o przebiegłych spojrzeniach. Prawdopodobnie ustalali cenę wynajmu częci wózka na skradzione komórki i portfele. Wilk zatrzymał samochód i udał, że kieruje na dyskutujšcych obiektyw aparatu fotograficznego. Młodzi ulotnili się tak szybko, jakby ich nigdy nie było. Menel wzruszył ramionami i obrócił się plecami do Wilka. Kawiarnia hotelu Bristol o tej porze wieciła pustkami. Przeganiane wiatrem chmury gasiły i zapalały słońce niczym żarówkę, napełniajšc niewielkie pomieszczenie ostrym wiatłem lub pogršżajšc je w zimnej, złotawej szaroci. Na stolikach starały się beznadziejnie lampki o pomarańczowych abażurach; nie bardzo było wiadomo, czy się palš, czy nie. Młoda kelnerka przyjmowała zamówienie od siedzšcej pod oknem pary; dwa stoliki dalej dystyngowane starsze panie piły piwo z wysokich szklanek. Na wprost wejcia, pod cianš, siedział osobnik zasłonięty gazetš, znad której widać było tylko grzywę gęstych, siwych włosów. To musiał być Smykała, chyba żeby okazał się nim pryszczaty facet po lewej, z zachwytem wpatrujšcy się w czubki swoich butów. Siwy wydawał się być całkowicie pochłonięty lekturš, ale Wilk miał nieprzyjemne uczucie, że jest bacznie obserwowany i to od chwili, kiedy otworzył drzwi kawiarni. - Pan Smykała? Siwy podniósł głowę. - Tak, to ja. - Tomasz Wilk. Ucisnęli sobie dłonie. Smykała nie podniósł się z krzesła. Miał w sobie co z buldoga. Kwadratowa głowa spoczywała na krótkim karku i szerokich ramionach. Pod brodš biegły wšskie fałdy pomarszczonej szyi. Mięsiste, surowo zacinięte usta prawie nie różniły się kolorem od starannie wygolonej, różowej twarzy. Dopiero od nosa w górę, wokół oczu i bystrych renic, połyskujšcych poprzez szkła okularów, pojawiało się nieco ciepła. Całoć wieńczyła niesamowita grzywa. Wilk poczuł ukłucie zawici na myl o swoim mocno łysiejšcym ciemieniu. - Przykro mi z powodu mierci syna - z trudem przebrnšł przez zdawkowš formułkę współczucia. - Proszę mi opowiedzieć, co się stało. Smykała nie zareagował na kondolencje. - Mój syn został zamordowany - powiedział twardo. - Na pokrytym betonowymi płytami placu kolejowym, przy nieczynnym od lat odcinku torów, jakich wiele w tym kraju. Nie potrafię sobie wyobrazić, co tam robił. Zabójca umiercił go ciężkim, metalowym narzędziem. Rozbił Wojtkowi głowę tak, że mózg wypłynšł z czaszki. Mówišc, Smykała tłumił emocje. Relacja przypominała zeznanie składane do policyjnego protokołu. Stary esbek prawdopodobnie nie znał innego słownictwa. Do stolika podeszła kelnerka. Wilk zamówił kawę, a gdy jej zgrabny tyłek odpłynšł na zaplecze, zwrócił się znowu do Smykały. - Jacy wiadkowie? - Nie było żadnych. Lekarz medycyny sšdowej okrelił czas zgonu na dziewiętnastš. Ciało leżało obok otwartego samochodu. Następnego dnia rano znaleli je miejscowi pijaczkowie. Brakowało portfela i komórki, więc konińska policja wpisała do raportu motyw rabunkowy, sprawca nieznany. Prokuratura Okręgowa w Koninie postšpiła podobnie i nie kwapi się do prawdziwego ledztwa. Zamiast szukać mordercy, ci pajace przekładajš papiery z biurka na biurko. Smykała był rozgoryczony. Dla człowieka, który przez większš częć życia podnosił słuchawkę telefonu tylko po to, by wydawać rozkazy, wydeptywanie cieżek wród bizantyjskiej biurokracji III Rzeczypospolitej musiało być wyjštkowo upokarzajšce. - ABW? - zaryzykował Wilk. Starał się, by w głosie nie było ironii, ale niezbyt mu się to udało. Smykała żachnšł się gwałtownie. - Zajęliby się sprawš, gdyby syn był prezesem banku, nie zwykłym gryzipiórkiem w spółce maklerskiej - szaroniebieskie oczy wpatrywały się w Wilka tak intensywnie, że poczuł, jak włosy jeżš mu się na całym ciele. - Pan sšdzi, że mam to, na co zasłużyłem, prawda? Że przeze mnie stracił pan pracę. Proszę wiedzieć - pochylił się do przodu, a palce zbielały mu na filiżance - że nie przykładałem ręki do pseudoreformy służb specjalnych. Napisałem Millerowi, że podział UOP na ABW i Agencję Wywiadu uważam za szkodliwy. - Pan... nie...? - Wilk otworzył szeroko oczy. - Nie! - Smykała machnšł lekceważšco rękš. - Kiedy zaspokoję pana ciekawoć, jeli będziemy mieli więcej czasu. Teraz skupmy się na konkretach. Chcę, żeby znalazł pan mordercę mojego syna. - Nie mam wielkiego dowiadczenia kryminalnego - zaoponował Wilk. - Wie pan przecież, czym się zajmuję. - Wiem doskonale. Znam przebieg pana kariery w UOP-ie i w stołecznej policji. Wiem też, jakš opiniš cieszy się pan w branży. Znajduje pan to, czego pan szuka: dokumenty, ludzi, pienišdze i przy okazji - fakty. Wilk słuchał uważnie, pił kawę i mylał. Właciwie więcej miał do stracenia odmawiajšc, niż przyjmujšc zlecenie. Gdyby posłał Smykałę do wszystkich diabłów, koledzy z branży uznaliby to za niesportowe kopanie leżšcego. Stary esbek wyglšdał też na mocno zaprzyjanionego z Jackowskim, najlepszym klientem Wilka. Ba, dostał od niego informacje, za wyciek których, w innych czasach, bezzwłocznie likwidowano ródło. Wilkowi nie udało się dodzwonić do Jackowskiego - prezes największego stołecznego konglomeratu bujał gdzie nad Oceanem Spokojnym - ale co by mu powiedział? Że zastrzeli go po przylocie na Okęcie? Zdšżył nabrać do starego szacunku, za upór i profesjonalizm. Czuł też trochę ojcowskiej solidarnoci ze Smykałš. Sprawa zaczynała go pocišgać; była wyzwaniem, którego nie miał już dawno, wyjciem z rutyny łatwego zarabiania pieniędzy. Nie wštpił, że uda mu się znaleć zabójcę młodego Smykały. Jak w tylu już sprawach, lady były rozsiane wszędzie. Wystarczy, że je pozbiera i z pozornie nieprzystajšcych strzępów ułoży obraz, z którego odczyta wszystko: przebieg wydarzeń, nazwisko i twarz mordercy. - Nie jestem tani - bez przekonania użył ostatniego argumentu. Dobrze wiedział, że mógłby go sobie oszczędzić. - Trzysta złotych dziennie plus koszty - umiechnšł się Smykała. - Jackowski kazał zapłacić panu pięćset. Powiedział, że jest pan tego wart. - Premia za sukces - przypomniał Wilk. - Taki jest pan pewny swego? Wilk wyszczerzył wszystkie zęby i pocišgnšł łyk kawy. Smykała z ocišganiem wyjšł z kieszeni marynarki kopertę i położył jš na stole. Miała przyjemnš, zachęcajšcš gruboć. Jak pier kochanki, dopominała się, by zważyć jš w ręku. - To zaliczka na dwa tygodnie. Piętnacie tysięcy. Mam nadzieję, że wystarczy. Słońce znowu zgasło, ale w kopercie Wilk zobaczył goršce popołudnie gdzie nad Morzem ródziemnym - pełne lagun, flamingów, dosmażonych na złoto frytek i kostiumów bikini tak małych, że prawie nieistniejšcych. [...] Koniński kontakt Smykały okazał się zażywnym jegomociem około szećdziesištki, emerytowanym pracownikiem nieistniejšcej już instytucji, o której Wilk miał jak najgorsze zdanie. Przedstawił się jako Kowalski i nie był zainteresowany rozmowš o tym, czym zajmował się przed emeryturš. Wilk nie naciskał. Miał w swoim notesie z adresami więcej tego rodzaju kontaktów. Zamiast danych adresowych figurował tam tylko numer komórki albo wpis typu "bar 'U Krasnala'- Sochaczew". Do Konina zadzwonił z kawiarni hotelu Bristol, gdzie robił notatki i od niechcenia flirtował z bršzowookš kelnerkš. Kowalski ożywił się na dwięk nazwiska Smykały. - Ależ oczywicie, zapraszam. Proszę przyjechać, choćby dzisiaj. Żona włanie upiekła ciasto. Może pan nawet przenocować. Pogadamy o starych czasach. Starych czasach? Przecież w ogóle się nie znali. Kowalski najwyraniej cierpiał na manię przeladowczš i wybrażał sobie, że jego telefon jest na podsłuchu. - Ale... - Żadnych ale, to przecież dwie, góra trzy godziny jazdy. Wyrobi się pan na siódmš? Zaproszenie zdumiało Wilka. Do domu? Na ciasto i nocleg? Czyżby Kowalski naprawdę nazywał się Kowalski? Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwunasta. Nie było mu w smak przeciskanie się przez warszawskie korki w godzinach szczytu. - Dziękuję, dla mnie to za póno. Chciałbym wieczorem wrócić do Warszawy. Wyjadę za pół godziny. Będę u pana około trzeciej. - wietnie - oznajmił Kowalski. Podyktował Wilkowi adres. - Czekam. Konin był lepki, wilgotny i nachalny, jak samotna dziewczyna na kończšcej się imprezie. Wilk wstrzšsnšł się mimowolnie, wysiadajšc z auta. Obrócił się tyłem do zacinajšcego deszczu. Od bramy kamienicy oderwała się korpulentna sylwetka. - Kowalski. Ucisk dłoni był krótki i konkretny. - Wilk. - Dobrze, że pan już jest. Żona obawiała się, że przydarzyło się panu co złego. Niby tylko babskie gadanie, ale proszę sobie wyobrazić, szeć lat temu szwagier wracał samochodem z Wybrzeża... W rytm rodzinnej opowieci pojechali na miejsce zbrodni. Plac kolejowy, pełen dziur w betonowej nawierzchni, był opuszczony i bezludny. Z jednej strony wznosiły się poronięte chwastami hałdy ziemi, z drugiej stały zmurszałe magazyny z czerwonej cegły, z zapadniętymi dachami. Zardzewiałe i gęsto zaronięte tory należały, według Kowalskiego, do odcinka wyłšczonego z eksploatacji dziesięć lat wczeniej. Do centrum Konina było stšd kilka kilometrów, do trasy Warszawa-Poznań - 500 metrów. Wilk zastanawiał się długo, co sprowadziło w tak ponure miejsce młodego Smykałę, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Wracali w milczeniu. Koniński kontakt Smykały, rozgadany i umiechnięty, gdy witał Wilka, teraz ponuro wpatrywał się przed siebie. Rozpamiętywał stare grzechy, czy mylał o mierci młodego bankiera? Ożywił się dopiero wtedy, gdy przybyli z powrotem do przestronnego mieszkania w ładnie odrestaurowanej kamienicy w centrum Konina. Wilk dyskretnie skontrolował listę lokatorów i tabliczkę na drzwiach. I tu i tam napisane było: Kowalski. Bronisław Kowalski. Zdumiał się nieostrożnociš kontaktu i zaraz zreflektował, że dziwi go to, co zwykłe i oczywiste. Zastanowił się, ile prawdy było w słowach Igi, że w paranoicznym wiecie policjantów i złodziei, w którym się obracał, normalnoć i obłęd pozamieniały się miejscami. Czy dlatego nie chciała z nim zamieszkać? Kowalski krótkim gestem wskazał przybyszowi z Warszawy lakierowany, nakryty wieżym obrusem stół. - Zje pan co, prawda? - damski głos był ciepły; równowaga pomiędzy zwykłš grzecznociš a szczerš uprzejmociš przechylała się zdecydowanie na korzyć ostatniej.. Długie, błyszczšce kolczyki pani Kowalskiej podkrelały jej arystokratyczne ruchy. Wilk był pewien, że na cianie sšsiedniego pokoju wiszš portrety przodków, w tym przynajmniej jednego legionisty i jednego księdza. Zanim skończył pierwszy kawałek ciasta, Kowalski położył na stole papierowš teczkę z dokumentami. Wilk ze zdumieniem spoglšdał na kopie policyjnych protokołów, dotyczšcych morderstwa Wojtka Smykały. Profesjonalizm nie pozwalał mu spytać, jak Kowalski wszedł w ich posiadanie. Podziękował sympatycznej pani Kowalskiej i zabrał się do lektury. Radiowóz wezwano anonimowo, w sobotę, o 5:16. Funkcjonariusze przybyli na miejsce zbrodni o 5:37. Obok samochodu i leżšcego na wznak denata modliły się dwie kobiety. - Zamknęłymy mu oczy - powiedziała jedna z nich. Policjanci pouczyli je o niewłaciwoci nieumylnego nawet zacierania ladów, co wywołało konsternację i oburzenie. Zaklinały się, że nie zaglšdały do samochodu. O nieboszczyku dowiedziały się od tych tam, obszarpańców. Dopiero po dłuższych poszukiwaniach udało się zlokalizować grupkę obywateli, którzy pierwsi znaleli zwłoki. Wszyscy byli w stanie wskazujšcym na spożycie. Niestety, nastšpiło ono poprzedniego wieczoru i funkcjonariuszom nie udało się skłonić ich do zeznań, zanim, po konsultacji z centralš, nie zaoferowali im kilku piw. Te, jak się okazało, rewelacyjnie odwieżyły im pamięć. Barwne relacje o tym, jak natknęli się na otwarty samochód i leżšcego obok trupa (zupełnie przypadkowo, panie władzo; ręka opatrznoci nas wiodła; Zyga poszedł się odlać, panie komendancie i krzyczy do nas...), zajmowały kilka stron maszynopisu. Lekarz medycyny sšdowej i policyjny fotograf przybyli jednoczenie, o 6:10. Do tego czasu wokół samochodu zebrał się tłumek okolicznych mieszkańców. To zmusiło policję do usunięcia najbardziej ciekawskich gapiów i ogrodzenia miejsca przestępstwa. Oględziny zwłok rozpoczęto, w obecnoci przedstawiciela Prokuratury Okręgowej, o 6:20. W tym czasie ekipa policyjna zdejmowała odciski palców i przeszukiwała samochód. W kieszeni spodni denata znaleziono prawo jazdy, identyfikujšce go jako Wojciecha Smykałę. Zwłoki przewieziono do kostnicy przy Zakładzie Medycyny Sšdowej, a samochód na parking policyjny. Sekcji zwłok dokonano tego samego dnia w ZMS, również w obecnoci przedstawiciela prokuratury. Lekarz znalazł na głowie denata trzy rany, zadane ciężkim metalowym narzędziem, prawdopodobnie kluczem francuskim, lewarkiem lub podobnym. Pierwsze i drugie uderzenie rozbiło koci czaszki i spowodowało miertelne uszkodzenia mózgu; trzecie, znacznie lżejsze od poprzednich i zadane pod innym kštem, zdarło płat skóry nad lewym uchem ofiary. Zabójca uderzył po raz trzeci, gdy Wojtek Smykała leżał na ziemi i konał. Czas mierci okrelono na dziewiętnastš do dwudziestej poprzedniego wieczoru. - Jeszcze ciasta? - starsza pani nie czekała na odpowied. Postawiła przed Wilkiem nowy talerzyk i nowš szklankę herbaty. Przerwał lekturę i wbił zęby w doskonały, domowy sernik, z rodzynkami i skórkš pomarańczowš. Gdy znaleziono zwłoki, drzwi samochodu od strony kierowcy były otwarte. Kluczyki tkwiły w stacyjce. W bagażniku stała czarna, skórzana teczka z dokumentami Wielkopolskiego Domu Maklerskiego i kilkoma płytami muzyki country. W samochodzie i wokół niego nie znaleziono ladów, które wskazywałyby, że Wojciechowi Smykale kto towarzyszył. Prawo jazdy, wycišgnięte z kieszeni denata, spoczywało tam w plastykowym etui, razem z dowodem rejestracyjnym i umowš ubezpieczenia samochodu. Czarny Opel Vectra Sedan 1.8 z 2004 roku okazał się własnociš Wielkopolskiego Domu Maklerskiego, samochodem służbowym, przeznaczonym do użytku dyrekcji biura WDM w Poznaniu. Jak było do przewidzenia, znaleziono w nim, oprócz odcisków palców denata, wiele innych. Najwieższe i najliczniej występujšce okazały się należeć do Marka Koniecznego, zastępcy dyrektora poznańskiego WDM-u. Dyrektor Konieczny poddał się dobrowolnie daktyloskopii i potwierdził, że towarzyszył Wojciechowi Smykale w większoci podróży służbowych, jako kierowca i jako pasażer. Z zeznań Koniecznego udało się też wywnioskować, że w wyposażeniu denata brakowało portfela z gotówkš i kartami kredytowymi oraz telefonu komórkowego marki Nokia. Mężczyzny, który tydzień przed mierciš Wojtka urzędował w jego samochodzie, nie udało się zidentyfikować ani odnaleć. Wilk przerwał lekturę, przecišgnšł się i ziewnšł. Przejrzał pobieżnie pozostałe papiery. Było ich jeszcze wiele, między innymi zeznania pijaczków, którzy znaleli zwłoki - niespójne, fantazyjne i niewnoszšce nic do sprawy; zeznania Marka Koniecznego i Jerzego Drużewicza, prezesa WDM-u, bezporedniego przełożonego Wojtka Smykały. Drużewicz przyjechał do Konina w sobotę, na probę konińskiej prokuratury. Potwierdził identyfikację zwłok, opisał obszernie obowišzki młodego Smykały w Wielkopolskim Domu Maklerskim i zeznał, że Wojtek co tydzień, najczęciej w pištkowy wieczór, wracał do stolicy, gdzie cišgle miał mieszkanie. Dyrektorem poznańskiego WDM-u Wojtek Smykała został czterdzieci cztery dni przed mierciš. W Poznaniu mieszkał w wynajętej kawalerce na Sieradzkiej, w Warszawie miał mieszkanie własnociowe na Franciszkańskiej. Żadna z zapisanych w protokołach relacji w najmniejszym nawet stopniu nie wyjaniała, dlaczego Wojciech Smykała, w drodze z Poznania do Warszawy, zboczył w Koninie na nieszczęsny plac kolejowy. Jedynš rozsšdnš hipotezš była ta, iż umówił się tam z człowiekiem, który go zabił. [...] Poprzedniego dnia, w poniedziałek, podczas pierwszej rozmowy telefonicznej, Zakrzewski zasłonił się brakiem czasu. W drugiej, pół godziny póniej, owiadczył, że będzie rozmawiał tylko z policjš i niestety nie może się wikłać, jak to okrelił, " w prywatne, nieautoryzowane ledztwa". Następne telefony kończyły się w sekretariacie, a dyrektor był w delegacji". Wilk stracił cierpliwoć. Zadzwonił do Smykały, potem do centrali WDM w Poznaniu. W końcu, po namyle, przekręcił do Sławka Lipki. Po tym ostatnim kontakcie nie obiecywał sobie wiele, ale nie szkodziło spróbować. Niecierpliwie zabębnił palcami w szklany stolik. Zgarbiony nad biurkiem Zakrzewski wyprostował się gwałtownie, jakby kto dgnšł go w plecy. - Tak, tak - rzucił nerwowo i usiadł na brzegu fotela. Z trudem zmusił się do patrzenia na Wilka. Lekko skręcony tułów i cofnięte pod fotel stopy wiadczyły o tym, że najchętniej by uciekł. - Szukałem teczki Wojtka - usprawiedliwił się - żeby dać panu więcej informacji. Niestety, nie znalazłem. Prawdopodobnie pojechała razem z nim do Poznania. Wilk był pewien, że Zakrzewski doskonale wie, gdzie szukać zaginionej teczki i że nawet gdyby się odnalazła, nie byłoby w niej nic godnego zainteresowania. - Proszę mi opowiedzieć, gdzie i kiedy poznał pan Wojtka Smykałę. - Tutaj, w WDM-ie. Trzy lata temu przyjšłem propozycję objęcia stanowiska dyrektora biura w Warszawie. Wojtek był wtedy zwykłym maklerem. Bardzo dobrym maklerem. Niecały rok póniej mój ówczesny zastępca przeszedł do Citibanku, więc kiedy prezes Drużewicz powołał na jego stanowisko Wojtka Smykałę, przyjšłem ten awans z ogromnym zadowoleniem. Współpracowalimy bardzo harmonijnie. Wojtek był sumienny, obowišzkowy, znał wietnie maklerskie rzemiosło, miał wiele ciekawych pomysłów. Rozumie pan, kreatywnoć nie zawsze jest w bankowoci ceniona. Banki i domy maklerskie muszš trzymać się regulaminów, a te nie pozostawiajš wiele miejsca na inwencję. Wojtek umiał pogodzić jedno i drugie. Przerwał, odrobinę głębiej zagłębił się w fotel i patrzył z napięciem na detektywa. "Niele cię pogonili - pomylał Wilk, przypominajšc sobie rozmowę ze Smykałš". "Już ja ustawię gnoja - obiecał stary, gdy usłyszał o unikach Zakrzewskiego". Drużewicz, prezes WDM-u, który, ku zdziwieniu Wilka, osobicie podszedł do telefonu, był znacznie bardziej oględny w słowach, niemniej przyrzekł interwencję o podobnym charakterze. Smakujšc dyskomfort pocšcego się dyrektora, Wilk zadał pierwszy cios. - Nie obawiał się pan, że tak zdolny i ceniony zastępca może kiedy zajšć pana miejsce? Gdyby Zakrzewski usztywnił się nieco bardziej, jego członki weszłyby w stężenie pomiertne. - Chyba nie podejrzewa pan...? - Że zabił pan swojego zastępcę? - zamiał się Wilk. - Dopóki nie znajdę mordercy, podejrzewam wszystkich, którzy mogli mieć motyw i sposobnoć. - Motyw? Jaki motyw? To nied... niedorzeczne - Zakrzewski poczerwieniał. - W naszej firmie nie ma zwyczaju roszady stanowisk dyrektora i zastępcy. Nie musiałem się niczego obawiać. Niczego, proszę mi wierzyć. - Zwyczaje się zmieniajš, dobrze pan o tym wie. No i mógł pan mieć motyw, niekoniecznie zwišzany z pracš. Może Smykała romansował z pana żonš? Wilk nie miał pojęcia, czy Zakrzewski był żonaty, ale nie zamierzał pozwolić mu na oddech. - A sposobnoć? - dršżył. - Gdzie był pan w pištkowy wieczór, w dniu, kiedy zamordowano Wojtka Smykałę? Zakrzewski podniósł się z fotela. Wyglšdał tak, jakby chciał rzucić w Wilka ciężkš, szklanš popielniczkš. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. - Kawka dla panów - do gabinetu tanecznym krokiem weszła sekretarka. W krótkiej spódnicy i założonych na rajstopy skarpetkach, wyglšdała jak skrzyżowanie pensjonarki z taniš kurwš. - Dziękuję - umiechnšł się Wilk. "- Pinda - pomylał". - Co tak długo? - zapytał ostro Zakrzewski. Najwyraniej musiał znaleć ujcie dla nagromadzonej w żyłach adrenaliny. - W domu też pani się tak guzdrze? Na drugi raz szybciej, proszę. - Dobrze, panie dyrektorze. Rozumiem - odpowiedziała posłusznie, mrużšc oczy. Poprzez udanš pokorę patrzyła na Zakrzewskiego, jak kot na sperkę. Wymienili ledwo dostrzegalne umiechy. Od niechcenia poprawiła cienki, złoty łańcuszek, ginšcy w załamaniu dekoltu. Kawa była aromatyczna i mocna. Wilk pił jš z przyjemnociš. Z żalem stwierdził, że na Zakrzewskiego podziałała uspokajajšco. - Byłem w domu, z żonš i dziećmi - obwiecił dyrektor triumfalnie, gdy odstawił od ust filiżankę. - oglšdalimy Garfielda na DVD. Dwa razy pod rzšd. Mogę panu opowiedzieć całš fabułę. Rudy kot, Garfield, szuka pieska Odie... - Znam ten film - przerwał Wilk. Ze zdumieniem skonstatował, że pomimo fatalnie słabego alibi, Zakrzewski czuł się coraz pewniej. Tylko lekkie drżenie ršk zdradzało jeszcze zdenerwowanie. Z rozczarowaniem pomylał, że szef warszawskiego WDM-u nie przyzna się jednak, szlochajšc, do zabójstwa. - W jakich okolicznociach Wojtek Smykała przeniósł się do Poznania? - Prezes Drużewicz zaproponował mu transfer na stanowisko dyrektora biura WDM-u w Poznaniu. To bardzo odpowiedzialna funkcja. Poznań jest największym biurem w spółce, ma najwyższe obroty, największš liczbę filii, klientów i pracowników. - Jest większy od Warszawy? - Znacznie większy. I ważniejszy - przyznał Zakrzewski. - W tym znaczeniu stało się to, co pan insy... przypuszczał - poprawił się szybko i popatrzył na Wilka z obawš. - Wojtek, gdyby żył, zajmowałby w hierarchii firmy wyższš pozycję ode mnie. Wród dyrektorów regionalnych byłby primus inter pares. Z odpowiednio wysokim wynagrodzeniem. Wbrew oczekiwaniu Wilka w głosie i w oczach Zakrzewskigo nie pojawiły się niechęć ani zawić. Relacjonował awans Smykały, jakby opowiadał o sukcesach ulubionej drużyny sportowej. Może rzeczywicie lubił Wojtka, przyjanił się z nim i życzył mu jak najlepiej. Czyżby w wycigu szczurów były jednak wyjštki? - Jak się panu układała współpraca z Wojtkiem przed jego... hmm, transferem? - Wspaniale, naprawdę wspaniale. Przez następne kilka minut Wilk wysłuchiwał kolejnych peanów na temat Wojtka Smykały. Znudzony, zatamował potok słów: - Czym zajmowalicie się, zanim Wojtek wyjechał do Poznania? Zakrzewski stężał. - Nie wiem, czy mogę... - Może pan - przerwał obcesowo Wilk. - Zamordowano pana kolegę, ba, według pana słów, przyjaciela. W tym, co robilicie, mogš kryć się wskazówki odnonie motywu, nawet osoby mordercy. - Ostatnie pół roku przed transferem Wojtek zajmował się... ofertami... ofertami na rynku publicznym - Zakrzewski dobierał słowa wolno i z wahaniem - poważnymi transakcjami, angażujšcymi WDM i bank na wiele milionów złotych. Znaczšco przyczynił się do wzmocnienia naszej pozycji w tym segmencie rynku. Wilk westchnšł. Najpierw frazesy i potok nic nie znaczšcych pochwał, teraz strumień zawodowego żargonu. Zakrzewski najwyraniej uciekał od konkretów. - Jakimi transakcjami? - Eee... największa to prywatyzacja Krajowego Banku Oszczędnociowego. Weszlimy do konsorcjum prywatyzacyjngo razem z poważnym partnerem zagranicznym. Wojtek zarobił dla banku i WDM-u masę pieniędzy. To, między innymi, przyczyniło się do transferu. - Dostał posadę w Poznaniu w nagrodę za udanš transakcję? - Bardzo udanš transakcję - powtórzył z naciskiem Zakrzewski. - Jak bardzo udanš? - Bardzo. Wilk zastanowił się. Nie spodziewał się, że rozmowa zejdzie na tematy specyficznie zawodowe. Mógł dršżyć dalej, ale najwyraniej nie wiedział, o co pytać. Ogólnikowe pytania prowokowały mało konkretne odpowiedzi. Obiecał sobie wrócić do tego wštku rozmowy w niedalekiej przyszłoci. Zmienił temat. - Znał pan Wojtka prywatnie? Jaki był? - Rozczaruję pana. Pomimo wielu godzin spędzonych razem w biurze, a może włanie dlatego, nasze drogi w życiu prywatnym prawie się nie przecinały. Przyjšł trzy lub cztery razy zaproszenie, moje i żony, na obiad, ale nie odwzajemnił ani razu. Może dlatego, że mieszkał samotnie. - Przychodził sam? - Raz czy dwa pojawił się z dziewczynš. Nazywała się Gabrysia... hmm... czy jako tak. Spotkałem jš towarzystwie Wojtka raz jeszcze, kilka miesięcy temu. Wychodzili z budynku, bardzo sobš zajęci. Gdy wsiadała do samochodu, Wojtek przytrzymał drzwi. - Nie widziałem jej na pogrzebie - zastanowił się nagle, prostujšc plecy. - Ta Gabrysia, całkiem niezła sztuka - umiechnšł się nadzwyczaj zręcznie, obracajšc w palcach pudełko kolorowych spinaczy. Usiłował mrugnšć łobuzersko do Wilka, lecz powieka, zamiast na moment przesłonić oko, wpadła w nerwowy tik, co w połšczeniu ze stężałym w grymas umiechem, ułożyło twarz w odbicie z krzywego lustra. Wilk zatęsknił do swojego pistoletu. - Dużo było ludzi na pogrzebie? - O, tak! Wojtek był bardzo lubiany wród pracowników; przyjechali wszyscy z Warszawy i spora delegacja z Poznania. Pojawiła się pokana grupa klientów naszego biura. Dużo ludzi z finansowego wiatka Warszawy, bo miał w nim wiele dobrych kontaktów. - Dużo obcych twarzy? - Hmm... tak, rzeczywicie dużo. Zadziwiajšco dużo, zważywszy, że poruszalimy się w tym samym rodowisku. Wie pan, nie sposób znać wszystkich, ale spodziewałem się, że rozpoznam większoć, chociaż z widzenia. Tymczasem nie. Widocznie w życiu prywatnym był równie popularny, jak w zawodowym. - Nieutulone w żalu kobiety? - Nie, chyba nie... Wród żałobników przeważali mężczyni, kobiet było mniej. Z nieznanych mi, nie liczšc matki i siostry Wojtka, jedna albo dwie. - Nie znał pan rodziny Wojtka? - Nie. Poznałem ich dopiero na pogrzebie. - I nie wydało się to panu dziwne? - Nie, nie znam rodzin większoci ludzi, z którymi pracuję. Takie czasy. Zakrzewski westchnšł. - Jeszcze kawy? - podniósł wzrok na detektywa. - Nie, dziękuję. Natomiast z chęciš porozmawiam z pana podwładnymi. - Nie ma sprawy, zaraz ich poproszę - dyrektor wyranie się ucieszył, że rozmowa dobiega końca. - Pozwoli pan? - szerokim gestem pokazał Wilkowi obite w niegustownš imitację skóry drzwi. - Gdybym jeszcze się do czego panu przydał, chętnie służę pomocš - wykrzywił twarz w umiechu. - Bardzo, naprawdę bardzo miło mi się z panem rozmawiało. Przeszli do sekretariatu. Pinda krzštała się wokół biurka, udajšc, że pracuje. Zakrzewski nie mógł oderwać od niej wzroku. - Pani Aniu, zainstaluje pani pana Wilka w pokoju Waldka Napierały. Poprosi tam pani Grzegorczyka, a po Grzegorczyku - Stryjeńskš. - Tak, panie dyrektorze - koniuszkiem języka oblizała wargi. Przez chwilę trwali w niezręcznym milczeniu, czekajšc, aż pinda odnajdzie klucz do pokoju Napierały. - Grzegorczyk to rzetelny, otwarty, kontaktowy człowiek - przerwał ciszę Zakrzewski. Wilk nie odpowiedział. Rozglšdał się wokół. Wiszšce w olbrzymich antyramach zdjęcia nie wzbudzały zaufania. Bombaj nocš, Nowy Jork o zmierzchu, wiatła Montrealu, wieczór w Tokio i jeszcze jakie miasto, prawdopodobnie tuż przed witem, gdyż czerń spowijała gęsta mgła. W radio spiker pękniętym dyszkantem kusił "Tylko teraz masz okazję zabłysnšć na naszej antenie, a przy odrobinie szczęcia pokazać się na billboardzie Radia Sun. Zobaczy Cię cała Warszawa! Wystarczy, że wylesz sms o treci: Jaki fun w Radio Sun na numer 7171. Całkowity koszt, to jedyne..." Wilk wyobraził sobie Zakrzewskiego, w marynarce, sandałach, szortach i słomkowym sombrero, błyszczšcego z billboardu rzędem regularnie wybielanych zębów, ponad białymi, owłosionymi łydkami. - Jest! Pinda triumfalnie wycišgnęła klucz z drewnianego, góralskiego kubeczka. Grzegorczyk co chwila zerkał w bok, przyrubowany do krzesła jak nieposłuszny plebejczyk na wyszukanych torturach. Przedstawił się Wilkowi krótko, konkretnie: - Grzegorczyk. Usiadł, nie podajšc ręki. - Niewiele wiem o dyrektorze Smykale - zaczšł niepytany. - Widywalimy się tylko w pracy, a tu prowadzenie życia towarzyskiego jest zakazane - teatralnie rozłożył ręce. - Lubi pan swojš pracę? - spróbował optymistycznie Wilk. - Bardzo lubię - padła natychmiastowa odpowied. - Zapewnia mi samorealizację i rozwój. - Czym się pan zajmuje? - Klientami. - Marudzš? - Nie. - A ludzie, z którymi pan pracuje? Da się z nimi wytrzymać? - Tak. - Spotykacie się po pracy? - Mówiłem panu: życie towarzyskie jest poza obrębem moich zainteresowań. Grzegorczyk gładko przeszedł od owocu zakazanego do egzystencjalnej negacji. Może studiował po godzinach filozofię? - Co może mi pan opowiedzieć o Wojtku Smykale? - Niewiele. - Przyjanilicie się? - W zasadzie tak. - Mielicie wspólne zainteresowania? Tematy do rozmów? - Nie wiem. - Jak to: nie wiem? - No... nie wiem. - Jaki był Wojtek? - Wilk usiłował ukryć wzbierajšcš w nim chęć złapania Grzegorczyka za gardło. - Nie wiem. Próby nawišzania kontaktu wzrokowego były jak łapanie królika w gęstym lesie. Grzegorczyk był jednš wielkš niechęciš, z minš i sylwetkš układajšcš się w niemy protest. - Jak pan sobie radzi z reklamacjami? - spróbował z innej strony. Grzegorczyk przeniósł wzrok ze stołu na okno, a następnie z okna na stół. - Nie jest tak le. Lubię swojš pracę. - Wojtek też lubił? - Chyba tak. Nie wiem. "Grzegorczyk to rzetelny, otwarty, kontaktowy czlowiek." Wilk był pewien, że Zakrzewski i pinda, rozpięci na skórzanych fotelach w czterysta trzeciej pozycji Kamasutry, zamiewajš się do łez. - Czy do Wojtka, do pracy albo po pracy przychodzili jacy znajomi? - Nie wiem. - Nie prosił pana nigdy o drobnš przysługę, pomoc? - Nie. Długie nogi Grzegorczyka, zaplštane wokół krzesła, zaczęły poruszać się coraz niecierpliwiej. Wzrok wspišł się po cianie, zawadził o podwieszane lampy, spadł na szafkę, przeliznšł się po parapecie, wdrapał na stół - wszystko po to, aby zatrzymać się w końcu na popielniczce. - Pali pan? - Wilk podjšł ostatniš próbę. - Nie. Kiedy paliłem. - Jak udało się panu rzucić? - włożył w pytanie tyle zainteresowania, ile tylko udało mu się zebrać. - Silna wola. - Wojtek palił? - Nie wiem. To było beznadziejne. Wilk zamknšł notes. Pomylał o triumfalnej minie Zakrzewskiego, zastanawiajšc się, czy rozmawiać w ogóle ze Stryjeńskš, czy też na własnš rękę poszukać osób, które wiedziałyby co więcej. Postanowił zrobić jedno i drugie. - Z kim jeszcze powinienem rozmawiać o Wojtku? - zapytał dla formalnoci. Grzegorczyk wstał z krzesła. - Nie wiem. - Dziękuję panu za rozmowę. Rozstali się mdławym uciskiem dłoni.