
basik
Użytkownicy-
Postów
16 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez basik
-
Celowe. Mało rzeczy robię bez celu:))). Beksiński - obrazy opisane są wzorowane na jego obrazach. I to właściwie tyle (AŻ tyle):)
-
Czy Ty się boisz, że się pogniewam? Nie, nawet nie mam zamiaru:) Wiesz jak ze mną jest, więc już nic nie mówię. Ale dzięki:) Dokładniejszych informacji nie posiadam. Mówiąc szczerze, trochę sobię chcę "dozmyślać":)
-
Rozumiem. Pisanie chyba byłoby nudne, gdybyśmy pisali tylko o tym, co przeżyliśmy... Ale rzecz gustu... Ciężko mi się wyzbyć patosu, taka moja polska, romantyczna natura:)
-
Jak mi znajdziesz synonim, to podziękuję, bo masz bezsprzecznie rację:) A tak w ogóle, to dzięki:)
-
Czyżby tu było brutalne nabijanie się z wielkiej ideologii ojca Rydzyka? Byś się wstydził... A tak na poważnie, to tekst świetnie się czyta. Zgadzam się z przedmówcami co do dialogów podkioskowych! Może niech ciąg dalszy jednak nastąpi?
-
Następnego dnia... Następnego dnia rozstrzelano trzech dowódców oddziałów odpowiedzialnych za wysadzenie arsenału. Niemcy teoretycznie nie mieli czasu na żadne pokazówki. Oczekiwaliśmy, że ich zastrzelą od razu. Wyraźnie jednak nie mogli się oprzeć pokusie pokazania, że mają Powstanie pod kontrolą. Że mogą nas wszystkich wytłuc, że to tylko kwestia czasu. Demonstracyjnie zabrali ich na nasz placyk. Pod nasze kwatery. Patrzyliśmy wszyscy przez okna. Bezradni, przerażeni. Nie chciałem patrzeć, ale musiałem. Czułem, że nie mogłem zostawić ich... jej, w takiej chwili. Byli ze mną na kwaterze ludzie, którzy dobrze znali ją i tamtych dwóch dowódców. Stali i patrzyli w ciężkim milczeniu. Akurat nas nie atakowano, mieliśmy chwilę, żeby uspokoić skołatane nerwy, a i tak przyklejaliśmy nosy do szyb jak naiwne dzieciaki. Deszcz lał, błyskało i grzmiało. W pomieszczeniu powoli robiło się mokro. Kapało z dachu. Szli dumnie z wysoko uniesionymi głowami. Strugi deszczu spływały im po zaciętych twarzach. Mieli zawiązane oczy. Ona utykała lekko. Ten postrzał nie był bardzo groźny, wylizałaby się, gdyby... Musiała się czuć strasznie upokorzona. Drżały jej kolana. Byłem gotów się założyć, że utrzymywałaby, że to z zimna. Ustawili ich pod ścianą, naprzeciw nas. Ktoś nie wytrzymał i odszedł od okna. Ktoś mruczał modlitwę za umierających. Ktoś dorwał się do erkaemu i chciał strzelać do plutonu egzekucyjnego. Izaak usiłował odbezpieczyć granat. Krzysiek zgromił ich i kazał przestać się wygłupiać. Niemcy organizowali się, klęli, robili straszne zamieszanie. Dowódca ryczał i ciskał przekleństwa. Słyszałem groźnie brzmiące rozkazy. Chciałem coś robić, zbiec na dół, powstrzymać… Nie mogłem się ruszyć. Brakowało mi oddechu. Bałem się, chyba bardziej niż od niej. Co ze mną będzie, jak ona… Dobrze wiedziała, że umrze. Wiedziała także, że patrzyliśmy, więc trzymała głowę wysoko, jak zwykle, chociaż pewnie najchętniej wcisnęłaby ją w ramiona. Ta bezradność... Jak to musiało ją potwornie boleć. Nienawidziła być tyłem do wroga... Nawet w akcji cofała się niechętnie. Dobrze wiedziałem, kogo widziała pod czarną opaską... Kto jej pomagał zachować godność w chwili śmierci. Koszula lepiła się jej do ciała. Z włosów kapała woda. Po policzkach płynął jej deszcz i łzy. Chociaż nie. Przecież nie mógłbym tego dostrzec… Stali ramię przy ramieniu, blisko siebie, tak, jak wtedy, gdy ubezpieczali akcję. A ja... Ja szczerze żałowałem, że nie stałem pomiędzy nimi. Padły pierwsze strzały. Niebo przecięła błyskawica. Moja siostra usiadła na krześle i ukryła twarz w dłoniach. Ja nie mogłem oderwać wzroku od placyku. Upadła na kolana, osunąwszy się po ścianie. „To miasto jeszcze będzie wolne!” – krzyknęła ochryple. To był sygnał do drugiej serii. Później nikt nie krzyczał już nic. Umierała najdłużej, ale spokojnie. Nie upadła na ziemię. Klęczała wsparta o ścianę. O ścianę ze starym napisem „Pawiak pomścimy”... Ktoś, jakiś wariat, z sąsiedniej kamienicy, cisnął w Niemców granat. Na placu było ich trzy razy więcej niż nas w kamienicach. Odstrzelili się serią w okna. Odskoczyliśmy jak oparzeni. Pękały szyby, sypało się szkło. Rozdzielili się i wpadli do budynków... Starcia trwały dosyć długo. Nie obroniliśmy placu, ani kwater. Udało nam się tylko z narażeniem życia wynieść ciała rozstrzelanych i zabitych w starciach. Nie zdążyłem nawet na nią spojrzeć. Pogrzeb był szybki, gorączkowy wręcz. Na którejś z ulic, groby wykopane w pyle, krzyże z metalowych prętów, hełm rzucony niedbale... Trochę się ociągałem, ale trzeba było się zwijać. Krzysiek bardzo poważnie traktował nowe obowiązki.
-
Zgadłeś. Dostałam po niej imię i sama przyjęłam pseudonim. Nastawienie feministyczne... Hmmm... Mogłabym dyskutować, ale łatwiej się "wczuć" w osobę tej samej płci:). To jest większa część całości. Może zamieszczę jeszcze inne jej części:). Dzięki.
-
dzięki za miłe słowa... To jest "mój" temat. Będzie więcej...
-
Biegła. Dostała polecenie, więc musiała biec, chociaż serce tłukło się w piersi ze strachu. Brat powiedział, że im szybciej dobiegnie, tym szybciej skończy się wojna. Więc pędziła, na ile tylko mogły jej pozwolić jej chude, dziecinne nóżki. Mijała znajome zaułki, dobrze znane budynki. Tyle razy pokonywała z mamusią drogę z domu do babci, na Mokotowską. Ale wtedy wyglądało tam zupełnie inaczej. Nie było pyłu, gruzu, śmieci, szczątków mebli, drewnianych krzyży na środku drogi. Teraz w kamienicy babci stacjonowała podobno znajoma Stacha ze swoim oddziałem. Ma przysłać erkaem i granaty na Starówkę, na ich posterunek. Brat tłumaczył jej to długo. Miał wyjątkowo zakłopotaną minę, kiedy się dzisiaj rano odmeldowała. Bała się, że będzie chciał ją zatrzymać... Nie chciał, więc pobiegła. Przytrzymała ręką beret, zeskakując z muru na bruk szerokiej ulicy Mokotowskiej. „Mama nie byłaby zadowolona, gdyby mi beret teraz spadł i gdzieś tu się zagubił.” – pomyślała z niepokojem, ruszając biegiem w kierunku kamienic. Mamę i młodszego brata zostawili w piwnicy trzy dni temu. Mama płakała. Dziewczynka niepokoiła się o nią. Taka była smutna, wcale nie mogła się uśmiechnąć, nawet, kiedy pomachała jej na pożegnanie. Staszek nie chciał powiedzieć, czemu mama ciągle płacze. Kazał siostrze uważać na apteczkę i nie zadawać głupich pytań. Chyba spodziewał się, że wie. Ale nie wiedziała. Dostrzegła w chmurze pyłu sylwetki ludzi. Gasili pożar. Co się paliło, nie widziała z powodu dymu. Wiedziała jednak, że gdzie ogień tam najpewniej i kłopoty. Chciała się cofnąć. Zrobiła nawet kilka kroków w tył. Pomyślała jednak, jak Staszek pożałuje, że ją wziął do Powstania, jeżeli teraz wróci nie wykonawszy zadania. Przeżegnała się i ruszyła w kierunku płomieni. *** - Jestem łączniczką batalionu „Miotła” ze Starówki! – zameldowała dziewczynka pierwszej napotkanej wśród dymu osobie. Żołnierz zmierzył ją spojrzeniem i otarł rękawem oczy. – Mam meldunek dla pani porucznik Czarnej, gdzie ją znajdę? – wyprężyła się i zasalutowała służbiście. Żołnierz uśmiechnął się drapieżnie. - Czarnaaa! – krzyknął w dym. – Wiadomość ze Starówki! Pani porucznik Czarna okazała się młodziutką dziewczyną, młodszą chyba nawet od brata łączniczki. Była brudna, poharatana na twarzy, miała kompletnie podarty mundur. Pod warstwą brudu i pyłu kryła się jednak twarz wyglądająca ładnie i dość przyjaźnie. Tylko oczy w poszarzałej twarzy błyszczały groźnie. Pani porucznik przeszyła małą wzrokiem. - Co ten dzieciak tu robi, Jacek? – zapytała, niespodziewanie nieprzyjemnym, chropowatym jakby głosem. - Jestem łączniczką. – dziewczynka znów zasalutowała. – Mam dla pani wiadomość ze Starego Miasta! Pani porucznik roześmiała się zimnym, ostrym, nieprzyjemnym śmiechem. - Kto by pomyślał. – prychnęła. – Niedługo mi tu przyślą granatniczy oddział niemowląt. No już się nie obrażaj łączniczko. – dodała, już przyjaźniej, na widok urażonej nieco miny dziewczynki. – Jak się nazywasz? - Brat mi mówił, żebym nie ujawniała swojego nazwiska. – odpowiedziała dumnie mała. – Jestem łączniczka „Jaskółka”. To mój pseudonim konspiracyjny. - Brat ci mówił... Jesteś siostrą Staszka Witkowskiego? – skojarzyła pani porucznik. – Poczekaj chwilkę mała! KRZYSIEK, NADZORUJ GASZENIE, JA MUSZĘ COŚ ZAŁATWIĆ! – wydała rozkaz, widząc zamieszanie wywołane jej odejściem. - Ta jest! – usłyszała zduszoną odpowiedź. Wzięła małą łączniczkę za ramię i schroniła się z nią za mur. Zdjęła hełm z głowy. Niesfornie wymknęły się spod niego kosmyki jaśniutkich włosów. Dziewczynka patrzyła na młodą panią porucznik z zazdrością. Gdzie do tych szlachetnych rysów i pięknych włosów jej zadartemu nosowi, piegom i popielatym mysim ogonkom? Gdzie jej piskliwemu głosikowi do ostrego, metalicznego altu? - To jesteś siostrą Staszka? Irenka Witkowska? – powtórzyła pytanie pani porucznik Czarna. - Skąd pani wie... Ups! – dziewczynka chwyciła się za usta. Pani porucznik uśmiechnęła się krzywo. –Tylko niech pani oficer nie mówi w karnym raporcie... – przestraszyła się nie na żarty. - Słowo, nie powiem. – roześmiała się pani porucznik. – Daj spokój z oficerem. Jak już ujawniamy nazwiska – jestem Baśka Czarnecka. – podała dziewczynce rękę w dziurawej rękawiczce bez palców. Irenka uścisnęła ją bez wahania. Jakie twarde były ręce żołnierza. A jakie chude dłonie dziecka wychowywanego w czasie okupacji. - To z czym przychodzisz mała łączniczko? - Mój dowódca prosi o pomoc, pani porucznik! Na Starym Mieście brakuje nam broni. Prosimy o erkaem i kilka granatów. - Kurwa. – zaklęła porucznik Czarna, krzywiąc się. – Powiedz bratu, że mi właśnie spalili kwaterę i granatów nie mam żadnych, a moi genialni żołnierze zepsuli erkaem, bo nie mieli pojęcia jak go naładować. Niech, cholera, łączy się ze mną w żalu, że dostałam takich kretynów pod dowodzenie. Irenka spuściła głowę. Nie wyszło. Misja się nie udała. Pociągnęła nosem. Staszek stwierdzi, że się do niczego nie nadaję. Każe wracać do piwnic. A mi się tam siedzieć nie chce... - Cicho, nie rycz. – syknęła pani porucznik, trochę na wyrost. – Kto to widział, żeby się łączniczka mazgaiła? Dostaniesz broń dla brata. – dziewczyna odpięła klamrę od karabinu i przewiesiła go Irence przez ramię. – Co prawda to nie erkaem, ale w dobrych rękach rzadko chybia. - Dziękuję pani porucznik. – dziewczynka stuknęła bucikami, zasalutowała i chciała odejść. Czarna zatrzymała ją jednak. - Gdzie masz hełm? – spytała ostro. - Nie dostałam. - A opaskę? - Zgubiłam po drodze. Pani porucznik Czarna, znana z przywiązania do symboli, włożyła Irence na głowę swój hełm i oddała swoją opaskę. - Uciekaj mała. – powiedziała nienaturalnie ciepłym głosem. – Uważaj na siebie. Hełm zjeżdżał Irence na oczy gdy biegła z powrotem do brata, z przyciężkim karabinem na plecach. *** Pani porucznik Czarna po kilku godzinach zmuszona była ewakuować kanałami swój oddział z Mokotowskiej na Starówkę. Inne przejścia były na tyle niebezpieczne, że nie mogła ryzykować. Postanowiła przy okazji zajrzeć do Stacha, sprawdzić jak ma się mała „Jaskółka”. Długo wyrzucała sobie, że nie dała dziewczynce eskorty na drogę powrotną. Miała nadzieję, że mimo wszystko nic się jej nie stało. *** Czarną zaskoczyły gruzy trzech kamienic, które jeszcze wczoraj widziała całe. Kazała oddziałowi przeszukać ruiny w poszukiwaniu broni, jedzenia czy prowizorycznych opatrunków. Sama powoli i niepewnie zbliżyła się do leżących w pobliżu ciał. Co chciała zobaczyć? To jasne, że trupy „trupich główek”, parszywych szkopów z cholernego SS. Nie zobaczyła. Cywile. Wyraźnie widać było – troje starszych ludzi, niemowlę i mężczyzna – inwalida bez nogi. Parę kroków dalej ciało dziecka. Na oko dwunastoletniego. - Kurwa mać. – zaklęła zimno. Nienawidziła takich widoków. Podeszła bliżej. Nie wiedziała co ją pchało tam, gdzie iść teraz nie powinna. Oblał ją zimny pot. Na bruku leżała Irenka Witkowska. Podbiegła do niej szybko. Dziewczynka podniosła głowę. Żyła. Twarz miała poszarzałą z bólu, nogę zdruzgotaną pod gruzem, ale żyła. - Irenka! Boże, co się stało?! - Nie wiem, pani porucznik. – odpowiedziała słabo dziewczynka. – Tak jakoś wyszło. - Ciii, nie mów bo się męczysz. SANITARIUSZKA! ŻWAWO MARYSIA, cholera jasna, nie wygląda to dobrze... - Jakoś tak się złożyło... – odezwała się cichutko Irenka. – Ale doniosłam karabin. Staszek się ucieszył. Panią porucznik coś złapało za gardło. Daremnie walczyła z napływającymi do oczu łzami. Daremnie tłumaczyła sobie, ze Marysia coś jeszcze zaradzi. Wystarczająco wiele razy widziała ludzi umierających, żeby zauważyć, jak koszmarnie powolnieją ruchy i mowa „Jaskółki”. - Proszę nie płakać, pani porucznik. – szepnęła Irenka z uśmiechem. – Kto to widział, żeby się żołnierz mazgaił. Nadbiegła sanitariuszka. Miała wylęknione oczy. - Marysia, jesteś wreszcie, rzuć na to okiem, noga jest zdruzgotana, ale może jakoś... – wyrzuciła z siebie Czarna, łapiąc Irenkę za rękę. Dłoń dziewczynki była zimna, pani porucznik nie zwróciła jednak na to uwagi. Sanitariuszka pochyliła się nad piersią dziewczynki. Pokiwała smutno głową. - Pani porucznik... - NO ZRÓB COŚ DO CHOLERY! - Pani porucznik, ona nie żyje. Pani porucznik Czarna po raz pierwszy zwątpiła w sens Powstania. Irenka Witkowska „Jaskółka”, łączniczka batalionu Miotła uśmiechała się słodko.
-
Dziękuję... Tu musiało być ponuro... Nie piszę otymistycznie:)
-
Dzięki za ten tekst. Bardzo, bardzo dobry. Może ze względu na temat, a może na wrażliwość piszącego...
-
I jakby wielka góra płonąca ogniem została w morze rzucona A trzecia część morza stała się krwią /Apokalipsa świętego Jana/ Na początku była ciemność. Zawsze początek to ciemność, zanim nie stanie się... Później pojawiło się małe, niepozorne ziarenko. Potem Wielki Wybuch. Ziarenko rosło, kiełkowało. I powstał wspaniały, piękny świat. Trwał wieki. Ten świat miał wiele końców. I wiele początków. Jeden koniec stawał się kolejnym początkiem. Tak wiele ich świat przeżył, przeżyli ludzie, że nikt nie wierzył w ostateczność końca. Wtedy nastąpił wielki wybuch... *** Myślał, że każdy koniec to początek. Tak go nauczono. Tak powiedział dzieciom, kiedy ze strachem pytały, co się z nimi stanie. Chciałby się nie pomylić. Chciałby dalej móc wierzyć, że zawsze jest co odbudowywać. Ale w pewnym momencie zauważył, że teraz świat skończył się na dobre, na dobre? Na zawsze!. Przeczołgując się pod zwałami gruzów, niezgrabnie uciekając przed osypującymi się ze zgliszcz kamieniami, starał się myśleć, skupić się na tej resztce świadomości, która mu pozostała. Pyłu było mniej niż zaraz po wybuchu. Mógł dostrzec już, wytężając bardzo wzrok, to, co było wokoło niego. Nie wiedział tylko, po co na to patrzeć. Jak patrząc na to myśleć, wierzyć, żyć w ogóle? Świat... Świat był kiedyś taki piękny. Tak kochał obserwować, mógł godzinami wyglądać przez okno. Kochał panoramę wielkiego miasta. Ludzie jak mrówki . Teraz nigdzie nie ma ludzi. Nie ma nawet trupów. Tylko ruiny i zgliszcza... Czy to nie tu stał budynek jego firmy? Może i stał... Co to ma teraz za znaczenie? Liczy się tylko ON! To ON stracił wszystko. Nie ma rodziny, dachu nad głową. NICZEGO! Kto mu ma teraz pomóc? Ktoś pomoże. W dawnym świecie pomagało się ofiarom. Sam wysłał kiedyś jakieś grosze na ocalałych z kolejnej powodzi czy pożaru. Ale jemu... Jemu nie ma kto pomóc. Bo wokół niego jest pustka. Nie ma świata. On jest sam. Pustka ma kolor czarno – buro – granatowy. Cisza... Martwa cisza dzwoni w uszach. Kiedyś kochał ciszę. Ale to było tak dawno... Dym gryzł w oczy. Obok właśnie zawaliły się resztki jakiegoś budynku. Z zapylonej ziemi wzbiły się tumany kurzu. Odsunął się, zakrył głowę ramionami. Usiadł na jakimś kamieniu. Na wprost niego musiała kiedyś stać elegancka willa. To właśnie sobie wyobraził. A tu kiedyś dzieci bawiły się na skwerku, kolorowy plac zabaw, zieleń, ławki... Teraz tylko nędzny kikut sterczący przeraźliwie w górę krzyczy do nieba. Do nieba? To, co jeszcze tak niedawno nazywał błękitem, to, co uwielbiał pokazywać dzieciom – różnokształtne obłoki – nie istnieje! To coś ma kolor ziemi, wszystko ma ten kolor. Na stosie gruzu leży lalka. Niewielka, w bardzo ładnej, bardzo drogiej sukience. To znaczy, ta szmata, którą teraz jest okryta, kiedyś na pewno była bardzo ładną i bardzo drogą sukienką. Zbliżył się do niej zlękniony. Zabawka nie ma połowy twarzy, jednej ręki, obu nóg. Dotknął jej. Najpierw tylko szturchnął palcem. Nie wiedział, czego się boi. Lalka... W tamtym świecie nic nie mogła mu zrobić. Wziął zabawkę do rąk. Mechanizm nie zepsuł się widocznie doszczętnie. „Ma...” zaczęła lalka wygłaszać zakodowaną formułkę, ochrypłym, skrzeczącym, mechanicznym głosem. Urwała. Niebieskie, paciorkowate oczka się zamknęły. Chciał powtórzyć za lalką słowo wypowiadane przez każde dziecko jako pierwsze, chciał otworzyć usta i... nie mógł przerwać ciszy, nie mógł usłyszeć ludzkiego głosu, swojego głosu. Chciał krzyczeć, czuł, jakby nie miał ust. Chciał płakać, też nie mógł... Odrzucił zabawkę i ruszył dalej. Był zmęczony, zmęczony aż do mdłości. Pragnął tylko się położyć i zasnąć w spokoju na zawsze już. Tak jak ci wszyscy, których nie widział. Gdzieś pod gruzami dostrzegł szafę. Jedną stronę drzwi miała wgniecioną, ale i tak zachowała się zadziwiająco dobrze. Odsunął drżącymi rękoma kamienie i cegły. Może coś do jedzenia, trochę wody... Może chociaż cokolwiek wilgotnego w tej suchej, zapylonej otchłani. Otworzył... Zamarł... Nie... Nie było tam wody. Jedzenia też nie. Tylko ciało. Skulone. Martwe. Twarz z zastygłym wyrazem przerażenia. /Po/Chował się. Albo /po/chowała. Nie widać. Szafa stała się jego lub jej trumną... Obok zobaczył całe cmentarzysko szaf. Prawie zemdlał. Podniósł się jednak z klęczek, choć kręciło mu się w głowie. Przeszedł kilka kroków, rozglądając się trwożliwie. Z wielkich wspaniałych domów zostały czarne, łyse szkielety. Gdzieniegdzie walały się kawałki szkła, stare śmieci, kawałki cegieł, odłupany cement. Dym spowijał wszystko. Przysiągłby, że słyszy burzę. Że tam na górze powstaje grad i ogień – pomieszany z krwią spadnie na ziemię. Ale nawet jej nie zniszczy, bo co ma niszczyć? Niech zniszczy wszystko, co pozostało – pomyślał i czekał z nadzieją, ale słyszał tylko ciszę. Było zimno. Lodowato. Dyszał, a z ust wydmuchiwał kłęby pary. Zauważył w dali słup czarnego, gryzącego dymu. „Ogień” pomyślał z nieukrywaną nadzieją. Ogrzeje się. Ruszył nieporadnie w tamtym kierunku. Ciepło buchnęło mu w twarz. Usiłował rozkoszować się gorącem. Brudne płomienie buchały z pustych okien, trawiły szkielet budynku. Nie wiedział, skąd w pustce wziął się ogień. Nie chciało mu się jednak o tym myśleć. Ważne, że było tu coś żywego. Choćby w tak przerażającym i niszczycielskim znaczeniu. Podziwiał płomienie. Wypaliły się. Pozostały dymiące zgliszcza, latarnia przypominająca szubienicę, wykręcona ławka, na której kiedyś na pewno siedzieli zakochani. Nagle usłyszał gdzieś kroki, w ciszy zabrzmiały jak huk. Odwrócił błyskawicznie głowę. I serce w nim zamarło. Człowiek! Nie... Ta istota była człowiekiem, ale w tamtym świecie. Może jednym z tych pachnących wodą kolońską biznesmenów. Może elegancką młodą kobietą, niezależną i wyzwoloną... Teraz to jakiś potwór. Wychudzony, brudny, twarz zdeformowana, obwiązana bandażem, zasłonięte oczy, usta, czaszka pozbawiona włosów. Pająk poruszający się na czterech odnóżach, przygarbiony, nisko – blisko ziemi, jakby się czając, uciekając. Ciało okryte tylko jakąś szmatą...Ucieszył się na widok stworzenia. Podbiegł do niego nieudolnie. Złapał za chudą, kościstą dłoń. Tylko trzy palce! Chciał coś powiedzieć, ale suchość w gardle nie pozwoliła mu wydać z siebie głosu. Nie pamiętał już jak się mówi. Zresztą, co mógłby mówić... Istota odwróciła się do niego, stanęli naprzeciwko siebie. Widać było, że stworzenie nie ma sił. Że umiera. On błagał Boga, wątpiąc w jego istnienie, żeby zostawił przy życiu istotę. Ale jej dłoń w jego dłoni stała się nagle zimna. Stworzenie upadło na ziemię. Zadrżało, zaszczękało zębami w drgawkach. I znieruchomiało. Odszedł stamtąd, jak najszybciej mógł. Szlochał, ale oczy miał suche, łzy nie płynęły. Szedł do ciemnego kresu, dokąd poszli tamci... I nie widział już celu. Razem z istotą zgasła ostatnia iskierka nadziei, tląca się słabym światłem na dnie jego duszy. Ale musiał dojść. Nie wiedział, gdzie szedł, ale szedł. Bo coś mu mówiło, że tam znajdzie ukojenie. Kiedy nie miał już sił poruszać się na dwóch nogach, zaczął się czołgać z twarzą blisko spękanego bruku. Po chwili upadł. Poczuł, że już nie podniesie się. Uniósł oczy. Miał przed sobą zrujnowany kościół. Zgliszcza, jak wszystkie te, które go otaczały. Ale nie takie same. Nad gruzami górował krzyż. Złamane krótsze ramię sprawiało upiorne wrażenie. Resztką sił uniósł się na klęczki. Wyszeptał coś zmartwiałymi wargami. Opadł do stóp krzyża... *** Był wielki wybuch. I ciemność. Koniec. Bez początku. Łańcuch życia – początek, koniec, początek, koniec... został przerwany. I rzucił anioł swój sierp na ziemię, I obrał z gron winorośl ziemi. /Apokalipsa świętego Jana/
-
Bar „Pod oknami” (za czasów swojej świetności nazywał się „Exlusive”, czy jakoś tak, ale to było dawno...), w starej, zapuszczonej, kilkupiętrowej kamienicy. Okna przydymione, brudne, bez zasłon. Za oknami pokoje, wszędzie tak samo nieporządne. I wszędzie ludzie, tacy sami ludzie, takie samo ich życie. Do baru wchodziło się po schodkach jak do piwnicy. Jak zwykle „Pod oknami” siedziało wiele znanych i ogólnie szanowanych osobistości. Na przykład Mietek – naczelny wandal i moczymorda w okolicy. Skończył już na dzisiaj swoją męczącą pracę rozrabiaki, przyszedł „se odpocząć”. Teraz bełkoczącym już lekko głosem zaczepiał barmana. - Panie Mietku, starczy już, pan już wystarczająco dużo wypił. Proszę pójść do domu, położyć się. – uspokajała młoda kelnerka, blada jak ściana i mocno przerażona, bo pijaczyna położył się na kontuarze. Pod jedną ze ścian stały trzy źle ubrane i niestarannie umalowane, starszawe już prostytutki – sąsiadki Mietka. W kącie trzech pijanych mężczyzn grało w karty, klnąc przy tym i wrzeszcząc wręcz niemiłosiernie. Ktoś z hukiem zwalił się pod stół. Ktoś inny płakał nad butelką wódki. Jeszcze inny śmiał się głośno, nie wiedząc zupełnie z czego. Lokalni złodzieje dyskutowali, przekrzykując się, opowiadali ostatnich skokach. Najstarszy z nich przed chwilą zszedł po schodach ze swojej suteryny mieszczącej się obok baru. Alkohol lał się strumieniami, brudne pieniądze przechodziły z rąk do rąk. W powietrzu unosił się zapach alkoholu, papierosów, potu i tanich, kiepskich perfum. Panował półmrok. Nikt nie zwrócił uwagi na wchodzącego niepewnie do lokalu filigranowego, skulonego jakby w sobie mężczyznę. Przybysz zupełnie nie pasował do zepsutego i rozwrzeszczanego towarzystwa. Był człowiekiem może trochę po trzydziestce, w eleganckim czarnym płaszczu, z aktówką pod pachą. Na głowie nosił elegancki kapelusz, był zadbany, czysty, pachniał drogą wodą kolońską, ale złodziejaszki nawet nie uniosły głów znad swojego stolika, kiedy przechodził. .Podszedł do lady, z której właśnie stoczył się, klnąc siarczyście, pijany Mietek. Ten czarny zagadnął do barmana: - Dzień dobry panu, poproszę... - Piwo, wódka, czy jedno i drugie? – spytał zimno mężczyzna za kontuarem. - A które jest lepsze, żeby zapomnieć? - Kto to tam wie? To co w końcu podać? - A pogawędzić to by się nie dało? - Może i by się dało. – barman z wyjątkowo obojętną miną czyścił suchą szmatą przybrudzony, drewniany blat. - Życie... Zastanawiał się pan kiedyś nad sensem życia? Ktoś zaczął się krztusić i próbował wymiotować. Barman dał znak ręką młodziutkiej kelnerce, dziewczyna podbiegła, żeby powycierać i pomóc osobie cierpiącej na mdłości dojść do łazienki. W tej właśnie kolejności. - No masz się tu nad czym zastanawiać. – powiedział barman, wskazując palcem na zgiętego wpół Mietka. - Zobacz pan: pijesz – rzygasz, znowu pijesz, znowu rzygasz... Sam pan widzisz, ze to nie ma sensu. Ten, co wymiotuje, mieszka tu, nad barem. Trzecie piętro. – Elegant z aktówką przyglądał mu się tylko badawczo. Po chwili milczenia odezwał się jednak. - „Dziwny jest ten świat”. Prawda? - A żebyś pan wiedział, że prawda. Wszystko tu jest dziwne. Bo ludzie są dziwni... A zresztą. Napijesz się pan? - Dobrze. Barman postawił przed mężczyzną kieliszek, napełnił wódką. Młody człowiek zamoczył język w śmierdzącym płynie. Zawahał się przez chwilę. Potem wypił duszkiem, nawet się nie krztusząc. - Pan też się napije? – zwrócił się nieznajomy do barmana. – Na mój koszt. - Dzięki. – powiedział człowiek, nalewając sobie pełną szklankę. Kiedy przestał mieć uczucie, że alkohol wypala mu przełyk, odezwał się: - A wracając do świata, wie pan, naprawdę coś się z nim dziwnego dzieje. Patrz pan, ci, tam siedzący – barman wskazał na dyskutujących głośno złodziei. – Złodzieje. Ale, jasny szlag by to wszystko, uczciwi, prawdziwi złodzieje. I zobacz pan, jeden – mieszka tu przy barze - siedział pięć lat, drugi trzy, ukrywać się muszą, męczyć... A taki, jeden z drugim, polityk, złodziej jak i tamci, tylko z mordą mniej pokiereszowaną, jeździ sobie mercedesem, gwiżdżąc na sądy i paki. Jemu nic nie grozi. Zakłamanie i świństwo jedno wielkie. Mężczyzna z aktówką pokiwał ze zrozumieniem głową i zdjął płaszcz. Znowu zagaił uprzejmie. - I te ataki terrorystyczne. Słyszał pan pewnie. Nie można się czuć bezpiecznie. Grozi nam broń biologiczna i nuklearna. - Słyszałem, słyszałem... Następna, następna dziwność. Bo dawno temu, jak rycerze jeszcze byli, to chłopy z chłopami się prali, a baby i dzieciaki kto zabijał, był tchórz, cham i swołocz. A teraz co się porobiło? Dzieciom do szkoły bombę podkładają. Zamiast się honorowo bić! - A ten chłopak, co tam pod ścianą siedzi, to co robi? – zapytał z mistrzowsko udawaną ciekawością elegancki przybysz. - A to... To narkoman jest. Mieszka na pierwszym piętrze. Zawsze wybijają szyby w tamtych oknach. Jego to ja już chyba zupełnie nie rozumiem. Jak kiedyś chciałeś skończyć ze sobą, to brałeś sznur, nóż czy coś, szybko i po cichu. A ten łazi, zabija się długo, męczy siebie i innych, bez sensu. Mętnym wzrokiem patrzy, krzywi się, mało mówi, tylko siedzi... Nawet tu jest, bida, wyrzutkiem... - Ale, proszę wziąć pod uwagę, że on sam siebie krzywdzi. - No niby tak... Ale mi szkoda dzieciaka. Bo mu przyszło na takim świecie żyć, w takich czasach. Bogaci się rozbijają szybkimi brykami, forsy jak lodu, z pieniędzmi co robić nie mają. A biedni? Zapić im się pozostaje, bo problemów za dużo. Zobacz pan, ten tam, co śpi – barman wskazał na drzemiącego na blacie. – bezrobotny od trzech lat, wywalili go, to pić zaczął. No i rok temu go stara na zbity pysk z domu wywaliła, zamki zmieniła, rozwód, te rzeczy... Też mieszka w tej kamienicy. Ma teraz nawet czystsze okna. A on...Biedak... I jeszcze na niego Mietek z bandą nastaje, bo im pieniądze jakieś winien. I co? Niesprawiedliwość! Bo takim jak ty, panie mój, to się wszystko udaje. A ten? Pecha ma od kołyski. To całe życie, to jest taki właśnie bar! Cały świat się składa z takich obrzydliwych, zaplutych barów... Albo nie... Jak ta kamienica. I te okna. Przyszedł tu kiedyś taki chłopak. Mówił, że jest poetą. Zostawił ten wiersz – barman wskazał na wymiętą kartkę, wiszącą na ścianie za ladą. Nieznajomy zaczął czytać, wytężając wzrok. Okno szyba futryna A za oknem okna I jeszcze inne okna Jasne światełka Ciemne światła To życia kilku ludzi Rodziny samotnika Nadchodzi północ Światełka i światła gasną Gasną Nadejdzie poranek I obudzą się W zupełnie innym miejscu Stanie ponad nimi Pan Okno szyba futryna A za oknem okno I jeszcze inne okna Światła żywoty ludzkie Ktoś je wciąż gasi - I od tamtego czasu zmieniłem nazwę na „Pod oknami”. Pod kamienicą z brudnymi oknami raczej. - Wie pan co... – uśmiechnął się chytrze nieznajomy. Nareszcie mógł przejść do interesującej go rzeczy. – A czemu Bóg, pańskim zdaniem, na to wszystko pozwala? Barman zamyślił się zasępił. - Bo to ludzie do wszystkiego tego doprowadzili. A Bóg wszystkiego co złe, odczynić nie może, bo to by bez sensu było. - Tak pan myśli? A o księżach co pan sądzi? - Ja tam nie wiem. W kościele nie byłem, od kiedy zobaczyłem, że proboszcz nowe auto sobie kupił i się dowiedziałem, że to z parafialnych pieniędzy... I o tych, co dzieci krzywdzili, biskupach jakichś, też słyszałem, ale to aż mdli człowieka, co robią, sługi boże... Mądrych księży też znam. Niewielu, ale są tam tacy. - Wierzy pan w to? - Ciężko wierzyć, ale próbować trzeba. Nieznajomy zamyślił się na chwilę. Zaraz uśmiechnął się jednak i powiedział, z upiornym, chytrym uśmieszkiem. - A nie byłby pan chętny na lepszą pracę? Zabrałbym pana do lepszego świata. Tam są inni ludzie, mieszkają w innych domach, ładnie się ubierają, piją elegancko. Mają ładne, czyste okna...Pan taki mądry, zasłużył pan na to. Lokal „Rzym”, przy jednej z najbardziej ruchliwych ulic miasta. Czysto, bar schludny, trzy ładne kelnerki do pomocy. I będzie pan mógł serwować więcej niż piwo i wódkę. A i wynagrodzenie niemałe, oczywiście. Powiedzmy 1500 zł. za tydzień roboty, tylko popołudniami. - Mam ich tu wszystkich zostawić? Żeby się zapili? Potrzebny jestem. Bo, widzi pan... – pochylił się nad nieznajomym i ściszył głos do szeptu. Jeden z wyrwanych nagle z otępienia pijaczków spojrzał na nich dziwnie, ale nie odezwał się. – jak ktoś przesadzi, to ja rozcieńczam wodą piwo. Jak pijany, nie zauważy, a dojść do domu – dojdzie... - Co pana oni obchodzą!? Odpuśćże ich sobie. Pomyśl lepiej o „Rzymie”. „Tyle pieniędzy on mi chce dawać. Może żonie coś na rocznicę kupię. Różę, czekoladki. Ba! Może i naszyjnik jakiś się uda. To się na mnie gniewać przestanie. Zaczniemy bywać w wyższych sferach, a z barmana w takiej szykownej knajpie mogę i na prezydenta awansować. A wtedy to Polska nie zginie!”- myśli barmana wybiegały daleko w przyszłość. - Zgoda. – powiedział do eleganckiego gościa. – Kiedy mam zaczynać? Nieznajomy znów uśmiechnął się demonicznie. - Od zaraz. Proszę za mną. *** Nikt nie zauważył zniknięcia barmana. Znalazł się nowy. Wszyscy stwierdzili, że tamten stary po prostu zbzikował. Gadał sam do siebie przez cały wieczór. A potem gdzieś wyszedł. I gdzieś zniknął. Żona nie przejęła się tym zbytnio. Ale nie miał już kto rozcieńczać trunków pijanym wyrzutkom społeczeństwa. Bar „Pod oknami” i w ogóle cała kamienica wyglądała normalnie, jak zwykle - te same okna, brudne firany, a za nimi mieszkania i życie w nich ludzi i ci ludzie samotni. Taki świat! Nawiasem mówiąc, eleganckiego przybysza nikt w barze „Pod oknami” nie widział. On jeden dobrze wiedział, co stało się z barmanem, tylko z nikim nie chciał dzielić się tą wiedzą. Myślał tyko czasem „No cóż. Kolejny wstąpił do Rzymu. Dziwny jest ten świat.”
-
Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec... na skraju kartki przechodząc znalazłam Kamień czarny z kilkoma czerwonymi prążkami pamiątkami po czarnym kamiennym cierpieniu podniosłam go ilu ludzi wdeptało go w ziemię oglądają Kamień który noszę w dłoni jak się błyszczy mówią jaki on piękny zaciskam dłoń nie oddam nie wdepczecie go w ziemię Kamień mieści się mi w dłoni a jest wielki jak kilka takich jak ja czerwone pręgi bolą go czasami kilka łez pomaga trzymam Kamień w sercu jak w dłoni nigdy go nie wypuszczę choć nie jest mój to najwspanialszy Kamień świata
-
gęsią skórką budzisz mnie dotykiem zdejmujesz zgasły księżyc z moich włosów wzrokiem przepalasz serce rankiem odchodzisz bo nigdy cię dla mnie nie było
-
Pamięci Karola Levittoux „...I ciągle jedna myśl tłucze o ściany: Nic nie mówić, nie mówić” Urzędnik Miłościwie Panującego Cara Wielkiej Rosji – Michaił Wasiliczow, był wyjątkowo z siebie zadowolony. Rozparł się, niczym sam Iwan Groźny, w fotelu i wodził dumnym wzrokiem po swoich adiutantach, którzy przynieśli mu satysfakcjonującą nowinę. - Taaak. To już coś. Rozbiliśmy kolejny nieprawomyślny spisek. Polaczkowie. Co za żałośliwy naród... Ale dzięki ich głupocie ja mogę zasłużyć sobie teraz na wdzięczność Cara Wszechrosji. – oznajmił z błogim uśmiechem na nalanej twarzy. Młodzi żołnierze pokiwali gorliwie głowami. - Pozostaje nam tylko czekać na pierwsze wyznania młodego pana Levittoux. Z samego przerażenia wyda od razu wszystkich, o których, nawet tylko przypadkowo, słyszał. Adiutanci znów pokiwali głowami. Mówił po rosyjsku, niektórzy nie rozumieli ani słowa. Ale przytakiwali z możliwie największym przekonaniem. Właściwie tylko taka była ich rola. Kiwać głowami i czekać na ewentualne rozkazy. I znów bezmyślnie kiwać. Żeby główka nie spadła... - No to co, zaczynamy? – zapytał urzędnik, zacierając ręce. – Przyprowadźcie go! Dwóch żołnierzy wyprężyło się i równym krokiem wymaszerowało z pokoju. Wasiliczow westchnął głęboko. Pogrzebał palcem w uchu i z zainteresowaniem przyjrzał się temu, co z niego wydłubał. Wytarł rękę o spodnie. Otarł czoło z kropli potu. Po chwili zamyślenia przyjrzał się uważnie wiszącemu na ścianie knutowi. Podniósł się ciężko z fotela (w carskiej służbie urzędniczej dorobił się niezłego brzuszyska, ale biada temu, kto ośmieliłby się to zauważyć) i pogłaskał bat wręcz pieszczotliwie. Zdjął go z haka i zważył w dłoni. Pokiwał z zadowoleniem głową. - Mam nadzieję, że nie będzie nam potrzebny. – stwierdził głośno. – Pan Levittoux mógłby oszczędzić nam czasu... - Na pewno nie będzie potrzebny, panie Wasiliczow. – gorliwie przytaknął jeden z żołnierzy. Wasiliczow zrobił wszechwładną, zadowoloną minę, i zwalił się na fotel. Zazgrzytał zamek w drzwiach. Adiutanci wprowadzili do pokoju młodego człowieka. Chłopak był chudy, bardzo wysoki i wyjątkowo przystojny. Mimo strasznych okoliczności nie wyglądał na przerażonego. Twarz miał jak z kamienia, choć bladą. Zaciskał zęby. Wasiliczow uśmiechnął się obleśnie. Dał znak, by chłopak usiadł. Ten stał jednak, dumnie wyprostowany, z uniesionym wysoko czołem. - Panie Levittoux, proszę się nie upierać. My to wszystko robimy dla pańskiego dobra. – zaczął łagodnie urzędnik. Polak siłą woli powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Zamarł jednak, gdy ujrzał wiszące na ścianie narzędzia. Wasiliczow dostrzegł to i nie ukrywał satysfakcji. - Niech pan siada, panie Levittoux. – powiedział zimnym, rozkazującym tonem. Chłopak usiadł, zmuszony przez adiutantów. Urzędnik przyjrzał się Polakowi badawczo. - Hmmm... – zastanowił się głośno i podrapał po głowie. – Zapewne dobrze pan zdaje sobie sprawę, za co pan tu trafił, mój drogi Levittoux. Chłopak nie odpowiedział. Rozglądał się po pokoju, po zaciętych twarzach żołnierzy. Spuścił głowę, zacisnął pięści. - Widzę, że panu jest przykro. Że pan się wstydzi swego niegodnego zachowania. – Wasiliczow udał, że fałszywie zrozumiał gest Karola. Polak zagryzł z wściekłości wargi. – Nasz car jest bardzo miłosierny, mój panie. Mimo żeście go bardzo udręczyli tą waszą niewdzięcznością, jest w stanie panu wybaczyć. – przerwał na chwilę, rozkoszując się złością chłopaka. – I panu będzie dużo lżej, z tym, co ma pan na sumieniu, gdy nam pan pomoże. Potrzebuję imion i nazwisk pańskich wspólników... – urwał, obserwując reakcję Polaka. Chłopak zbladł nagle jeszcze bardziej. Podniósł jednak z godnością głowę i demonstracyjnie obrócił się bokiem do Wasiliczowa. Skrzyżował ręce na piersi. - Niech pan mi nawet nie próbuje wmawiać, że działał pan samotnie. – ciągnął urzędnik. – Zdaje pan sobie chyba sprawę, że w to nie uwierzę. – urzędnik przeszył Karola złym wzrokiem. Postawa młodego człowieka była jednak niewzruszona. - Panie Levittoux, niech mnie pan nie zmusza do użycia innych środków. – ruchem głowy wskazał na ścianę. – Niech pan nie będzie zatwardziałym przestępcą. Karol ze wszystkich sił starał się nie okazać strachu. - Nie ja tu jestem przestępcą. – odezwał się hardo, głębokim, mocnym głosem. Jeden z żołdaków zamierzył się na niego pałką. Wasiliczow uspokoił adiutanta gestem. Jego oczy wyrażały fałszywą troskę. Jakby rozmawiał z rozwydrzonym dzieckiem. - Drogi panie Levittoux, czuję się głęboko urażony pańskim zarzutem. – powiedział urzędnik spokojnym tonem. – Ale cóż mi do cara, ja też panu wybaczę, starczy okazać skruchę... O ile spokojniejsze będzie serce pana, gdy pomoże pan skończyć ze zbrodniczą działalnością tych Polaczków. Naprawi pan, co pan zepsuł do tej pory... Zapadło głuche milczenie. Karol nie zmienił nawet wyrazu twarzy. Zaciskał tylko pięści i zęby. Nie ze strachu. Z wściekłości. - Zawodzi pan mnie, panie Levittoux. – przerwał ciszę Wasiliczow, kręcąc głową. – Zawodzi i zasmuca. Pan milczy, a minuty lecą. Wygląda na to, że będzie pan musiał spędzić trochę czasu w odosobnieniu, żeby zastanowić się dobrze, nad swymi postępkami. Zabrać go! *** Cela okazała się komórką, w której mieściło się właściwie tylko łóżko ze zbutwiałych desek, okręconych słomą. Okna cytadeli były na tyle małe, że nawet nie musiało być w nich krat. Panował mrok, rozjaśniony tylko nikłym płomykiem kaganka. Karol Levittoux siedział na sienniku, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Nie krzyczał, nie płakał, nie wzywał pomocy przyjaciół. Zwyczajnie nie miał na to sił. Powieki same mu opadały. Ostatniej nocy przeżył pięć albo sześć przesłuchań. Chwil pełnych bólu, przerażenia, zniechęcenia. Nie złamał się. Ale ile jeszcze uda mu się znieść? Przy którym uderzeniu złowrogim knutem opuści go niezachwiana dotąd wiara? Której nieprzespanej nocy po prostu nie wytrzyma? Kiedy zacznie błagać o kawałek chleba? W którym momencie będzie za łyk wody gotów oddać wszystko, nawet życie najlepszych przyjaciół? Matka Ojczyzna wystawiła go na ciężką próbę. Ukrył twarz w dłoniach. Może na kilka minut uda się zdrzemnąć, żeby strażnik pod drzwiami nie zauważył. Do tej pory, gdy tylko zasypiał, wyrywano go ze snu, prowadzono na przesłuchanie... Bito do nieprzytomności, żądano nazwisk... Ile on już tu czasu spędził... Nie wiedział. W celi ciemno było przez całą dobę. Od kiedy nie jadł? Ile czasu nie spał? Na ilu przesłuchaniach był? Matka Ojczyzna kołysała syna do snu. Zmrużył oczy, próbując zapomnieć o przejmującym bólu. Tam, tam za grubymi murami, znaczonymi ranami zacieków i plamami grzybów, była Warszawa. Stolica. Jego Polska. Domy, pola, lasy. Ludzie mówiący pięknym i najdźwięczniejszym dla ucha językiem. Matka na progu kamienicy... Zgrzyt zamka wyrwał chłopaka z drzemki. Strażnik szturchnął go boleśnie w bok. Chwycił za ramię i wywlókł z celi. Znów na przesłuchanie... *** - JEDENAŚCIE! – liczył uderzenia Wasiliczow. Karol jęczał z bólu. – W końcu się załamiesz, Levittoux! Już niedługo, DWANAŚCIE, niedługo będziesz musiał zeznawać! BĘDZIESZ MUSIAŁ, ROZUMIESZ?! Chłopak leżał na ziemi nieprzytomny. Koszulę miał zbroczoną krwią, plecy pocięte ciosami nahajki. Wychudł jeszcze bardziej, twarz, niegdyś tak przystojna, zapadła się, poszarzała z ciągłej udręki. Nigdy jednak Karol Levittoux nie wydawał się szlachetniej piękny. - Chwileczkę! – Wasiliczow zatrzymał dłoń kata, który dalej chciał bić chłopca. – Zabijesz go. - Co pan się tak martwi tym jego psim, nic nie wartym żywotem? - Aleś ty głupi. – stwierdził carski urzędnik z niesmakiem, dając znak, żeby adiutanci wynieśli bezwładne ciało do celi, „do następnego razu”. – Aleś ty głupi! Co nam po nim martwym? Trup niczego nam nie powie. Tu trzeba bólu ciągłego, ale nie zabijającego. Zbierzemy owoce spokojnego i wytrwałego śledztwa, przyjacielu. Nie będzie przecież bez końca niewzruszony... *** Następnej nocy nie przetrzymam. Nie dam już rady. Pisane mi jest zdradzić Ojczyznę, dla marności, jaką jest moje życie. Jeśli śmierć może, niech przybywa. Niech przybywa prędko. Niech mnie wybawi od bólu, który nie ma końca. Świeczka migoce rzucając na ścianę dziwaczne cienie. Jak to dobrze, choć trochę tego światła. Cieplej tu, niż na przesłuchaniach. Ogrzeję ręce. Bezwładna dłoń opada , dotyka płomienia. Tak. Jeszcze bliżej, bliżej. To mniej boli, niż rany. Ogień oczyszcza... Ile potrwa, aż zapali się całe to mokre drewno i słoma? Ile poczekam, aż płomienie dosięgną ciała? Cierpienie się skończy. Warto poczekać. Tylko żeby nie zagasić, mało tego ognia... Byleby się zapaliło, byleby... Karol Levittoux podstawia świeczkę pod łóżko. Podpala słomę. Powoli zajmują się spróchniałe deski, zamiast płonąć jasnym płomieniem tylko się zwęglają. To nic... Chłopak klęka. O czym myśli? Ostatnie strzępki świadomości poświęca Matce Ojczyźnie, która podała mu rękę w cierpieniu. Poświęca Matce Bożej, Królowej Polski, Tej, która czuwała nad obroną Jasnej Góry. Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą... Bądź mi Boże miłościw, bo zgrzeszyłem przeciw Tobie... Pokolenia wielkich Polaków kiwają z uznaniem sędziwymi głowami, obserwując z góry obraz tlącego się siennika. *** Ile trwa straszna śmierć więźnia, nikt nie wie. Następnego dnia strażnicy odnajdują zwęglone zwłoki. Cytadela pochłania kolejne istnienie. Nikt już ich nie liczy. Incydent... *** "Po incydencie tym rozkaz wydano, by więźniom światła nie dawać do celi."