Strumienie deszczu łykane
Szeleszczą drzemiąc uśmiechem
Świergot ptaków wiosennych
Grzmot burzy, błyski pokoju
Zapamiętale przypominają o sobie
Chodnikiem pan idzie, samotny
W kapeluszu z żałoby utkanym
Przykrywa mu duszę nieskalaną
Jego cień zabłąkany, nieosfojony
Strugi deszczu łyka pan
Ostrym przełykiem zagląda do studni
Pani, gdzieś w oddali też idzie
Z parasolem w ręku
I plącze drzewa o liście
Jego smutne oczy i jej bezsenne powieki
Zlewają się w jedno morze miłości
Coraz to bardziej żałosne
I coraz to bardziej kwitnące
On tonie w kałużach, ona śpiewa
O deszczu spokojnie
On chce dotknąć jej dłoni
Ona klaszcze nad jego duszą
Teraz już razem tak sobie mokną
Bo deszcz i jakoś mniej pada
Strumykiem rozkoszy żyją dla siebie
Ona jest życiem, on darem z niebios.