
Fera Merrick
Użytkownicy-
Postów
8 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Fera Merrick
-
"Tylko od drzwi wejściowych biło jasność" - literówka :) Ogólnie fajne. Dobry język, krótkie zdania jak dla mnie pasują do całości. I przypomina doświadczenia własne :P pozdrawiam
-
Ciekawe. Bez rewelacji co prawda, ale podoba mi się. Dobrze się czytało :)
-
Podoba mi się. Chyba tak właśnie by było ;)
-
Co do formy - nie będę powtarzać, zgadzam się z tym, co już zostało napisane. Poza tym te "makabreski" nie pasują - nie dlatego, że orzeł wyjada bohaterowi oczy, tylko dlatego, że bohater mówi o tym takimi prostymi, potocznymi słowami, które zupełnie nie przystają do całości. Skoro zatapia się w piękny las, to zjadanie też powinno być piękne. Ale pomysł owszem, fajny :)
-
Mroki - ukryty sens
Fera Merrick odpowiedział(a) na Gigole Jr. utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
No więc jako prosty i subiektywny czytelnik stwierdzam, że to mi wygląda raczej na sztukę dla sztuki, a nie tworzenie znaczeń. Jest świetnie napisany, ale jakoś nie prosi się, jak dla mnie, o szukanie interpretacji. Ale oczywiście to tylko moje zdanie :) -
Mroki - ukryty sens
Fera Merrick odpowiedział(a) na Gigole Jr. utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Czy ci "wrodzy ludu" to zamierzone? To nie jest źle napisane. Te wielokrotnie zlożone zdania bardzo tu pasują, wszystko ładnie się układa. Tylko że po pierwsze to już chyba gdzieś było, po drugie - absolutnie nic z tego nie wynika. Chyba, że to tylko takie ćwiczenie w opisywaniu i ładnym narzekaniu ;) -
Tak, to właśnie miało być ciepłe, miłe i pozornie nawine. Może trochę z tęsknoty za taką nie-pozorną, prawdziwą i bezgraniczną naiwnością ;) Widoczki też zamierzone. Są tak samo kiczowate jak te dziewczyny spotkane przez bohaterkę. Pozdrawiam
-
Można powiedzieć, że ta nowa perspektywa była całkiem ciekawa. W każdym razie zawsze przydaje się odmiana. Nie rozumiem, czemu nikt nie wpadł jeszcze na to, żeby odwrócić świat do góry nogami. Wizualnie. Bo poza tym to on na pewno nie stoi tak prosto, jak trzeba i tylko perspektywa jest wciąż uparcie jedna i ta sama. Może gdyby ją chociaż trochę przekrzywić, to wszystko wydawałoby się normalne. Jedynym problemem jest ta przeklęta grawitacja. Nie znalazłam co prawda jeszcze odpowiedniego kąta patrzenia na świat, tak żeby wydawał się być odpowiedni, konieczny i zupełnie normalny, ale jak na razie do góry nogami wyglądał całkiem przyzwoicie. Tylko nogi bolały od wiszenia na drzewie. Jeszcze się nie przyzwyczaiły do nowej sytuacji. Ale to w końcu tylko kwestia czasu. Drzewa natomiast całkiem nieźle czuły się rosnąc koronami w dół, huśtawki były szczęśliwe szorując metalowymi brzuchami o firmament, a dzieci śmiały się biegnąc w moją stronę do góry nogami. -Wariatka Pipi! – wrzasnął rozczochrany chłopiec i parę małych rąk cisnęło we mnie kulki z błota, po czym dzieci z piskiem rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Błoto rozbryznęło mi się na twarzy. Oblizałam się. Mniam, lubię błoto, jest prawie tak dobre jak tynk i woda z kałuży. Złapałam za gałąź i spuściłam nogi z powrotem na ziemię. Zbierało się już na wieczór, więc ludzi było niewiele. Kilka dziewcząt w różowych bluzeczkach i białych spodniach. Och, królowe parku! Pobiegłam przyjrzeć im się bliżej. Ziemia była jeszcze wilgotna i cudownie zapadała się pod stopami. Pierwsza królowa miała farbowane na kruczy kolor włosy lśniące żółto w blasku słońca, smoliście ciężkie rzęsy i ciemny puder gromadzący się na włoskach twarzy. Druga, dla kontrastu, była platynową blondynką przy kości o powiekach pokrytych szarością jak szronem. Obie miały buty na wysokim obcasie i obcisłe ubrania, obie były kiczowate i w swoim kiczu wspaniałe, triumfowały nad dobrym gustem i dlatego były naprawdę, zupełnie naturalnie piękne. -Ej, czego tu? – obruszyła się blondynka, kiedy obchodziłam ją wokół, żeby lepiej się przyjrzeć. Właściwie powiedziała chyba jeszcze coś, ale już jej nie słuchałam. Zauważyłam, że ma w uszach złote kolczyki z plastikowymi oczkami. -Daj spokój, to tylko Pipi – wyszczerzyła zęby druga wyciągając papierosa – No Pipi, co tam? Jak tam twoje śmietnisko? Uśmiechnęłam się do niej. Musiało im się spodobać, bo obydwie wybuchły śmiechem. Pomachałam im na pożegnanie i ruszyłam w stronę rzeki obejrzeć zachód słońca. Zawsze oglądam zachód słońca, jeśli tylko jest ładna pogoda. Przedmieścia jak zwykle senne i zakurzone przesuwały się przed moimi oczami. Wyślizgane kocie łby zatopione w wyschłej na kamień zaprawie raz po oraz ginęły pod kołami pokrytych pyłem miasta samochodów, których metaliczne kolory znikły dawno pod szarawą warstwą. Ich opony zawsze przypominały mi coś jeszcze nie do końca zastygłego i dopiero przy dotyku okazywały się być twardą skorupą, co mnie niezmiennie zaskakiwało. Rzadko co prawda miałam okazję ich dotykać – właściciele samochodu zawsze wtedy krzyczeli albo czymś rzucali w moją stronę. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego. Wolę ludzi, którzy się śmieją. Ludzie często się do mnie śmieją. Kiedy uśmiecham się oglądając szczelinę w murze (to niesamowite, jak tynk pęka i odsłania ciemną tajemnicę cegieł), wchodzę do fontanny albo tarzam się w cudownej, wiosennej trawie. Śmieją się. Pewnie oni też widzą, że świat jest piękny. Ciężarówki jeździły po wielkim, betonowym moście z olbrzymią prędkością, najlepiej się na nie patrzy stojąc na chodniku twarzą do nich i czując zakurzony wiatr, który się za nimi ciągnie. Na moście można też patrzeć w górę na niemal sięgające nieba stalowe słupy, od których czego zawsze kręciło mi się w głowie. To sztuka przejść obok takiego słupa patrząc cały czas w górę. Wydaje się, jakby to wszystko miało się za chwilę zawalić i przygnieść małego, kruchego człowieka pod spodem. Tymczasem z tyłu przejeżdżała nagle kolejna wielka ciężarówka i zaczynało brakować tchu i płucach, nogi uginały się pod ciężarem przestraszonego tułowia i trudno było utrzymać równowagę. Bezpieczniej było patrzeć w dół na skłębioną, mleczno-brązową wodę. Z mostu zachód słońca wyglądał zawsze przepięknie, ale niestety miał tą wadę, że w rzece, w której most stał mocnymi, betonowymi nogami nie można się było przeglądać. A szkoda, zawsze lubiłam liczyć piegi na swojej twarzy, albo zaplatać drutowato sztywne, rude włosy w dwa warkoczyki przewiązywane zazwyczaj kawałkiem kabla albo sznurówką. Potem tak śmiesznie sterczały i ludzie śmiali się do mnie przechodząc obok, a wtedy świat od razu wydawał się być weselszy. -E! – Alfred pomachał mi z daleka. Nigdy nie dowiedziałam się, jak ma naprawdę na imię, pewnie dlatego, że nigdy nie pytałam. Tak było zabawniej, po co komu prawdziwe imiona. W końcu na takie prawdziwe imię pewnie by nie reagował, tak długo wszyscy nazywali go Alfredem. Worek, który niezmiennie nosił na plecach kołysał się przy każdym jego kroku. On też lubił zachody słońca na moście. Słońce już zabarwiło chmury na złoto, cienie wydłużały się powoli, po ciemnej rzece ślizgały się żółte blaski. Alfred uśmiechnął się bezzębnie, pokazując różowe dziąsła i wydał z siebie przyjazny dźwięk. On zawsze wyrażał siebie dźwiękowo. Nie umiał mówić, ale przecież słowa to rzecz umowna i patrząc, jak Alfred szczęśliwy i radosny głośnym „e” zachwyca się otaczającym go światem zrozumiałam, że mnie też język nie jest do niczego potrzebny. Oparci o barierkę obserwowaliśmy, jak czerwonawa kula zanurza się w blokowisku na drugim brzegu, podczas gdy za nami wciąż uciekały od niej kolorowe samochody pędząc po stygnącym wieczornie asfalcie i ludzie szli szybkim krokiem goniąc własne, kroczące wraz z nimi cienie. Kiedy słońce było już w połowie zakryte szarymi sylwetkami bloków pod moje nogi upadło kilka kartek. Odwróciłam się. - Przepraszam – wymamrotał młody człowiek pochylony nad chodnikiem zbierając do trzymanej w ręku teczki wysypane papiery. Podniósł wzrok i spojrzał na mnie – Znaczy... – wyjąkał jakby zdziwiony, po czym wzruszył ramionami i wrócił do zbierania swoich zadrukowanych kartek. Przyglądałam się temu nowemu widokowi zafascynowana. Czarna marynarka mężczyzny ślicznie układała się na wygiętej linii jego ciała, a włosy łapały czerwonawy blask padający jeszcze z nieba. Ręce mu się tak dziwnie trzęsły, kiedy podnosił rozrzucone papiery z chodnika. Alfred również go obserwował. - E! – zwrócił się życzliwie do młodzieńca dając do zrozumienia, że kibicuje mu gorąco w tym, jak widać nad wyraz trudnym, zadaniu. Mężczyzna wyprostował się wreszcie i spojrzał na nas niezdecydowany. W końcu nerwowym ruchem wyciągnął z kieszeni portfel, wydobył z niego monetę i wyciągnął w naszą stronę. Była rzeczywiście ładna, ale jemu na pewno o wiele bardziej by się przydała, więc uśmiechnęliśmy się na znak odmowy. Stał przez chwilę z wyciągniętą ręką nie bardzo wiedząc, co z nią teraz zrobić i patrzył na nas niemal błagalnie. - Nie? – spytał po chwili namysłu i cofnął wyciągniętą dłoń – A zresztą... – rzekł chowając ją do kieszeni. Spojrzał na nas znowu. Teraz mogłam oglądać zachód słońca odbijający się w jego oczach. Miał piękne oczy. Właściwie to każde oczy są piękne, ale jego były wyjątkowe. Duże i ciemne, doskonale odbijały resztki słonecznego blasku – Powinno się takich zamykać – wymamrotał – Patrzą na mnie... ech, wy to musicie być szczęśliwi. Żadnych problemów... tylko zimno, głód i psy, takie to proste... nikt was znikąd nie wyrzuca w najgorszym możliwym momencie, bo zawsze was wyrzucają i każdy moment jest dobry... – spojrzał na swoją teczkę. Teraz mówił już do siebie – Bez tego wszystkiego. Jak psy. Głodne, zmarznięte i szczęśliwe. Porzuceni raz a dobrze, nikt już nie powie, że wystarczy, pakuj się, mam cię dosyć... albo że redukujemy etaty przykro mi... albo że jesteś dobry owszem, ale są i lepsi, przykro mi... wszystkim jest przykro... a tu taka wolność. Co ja bredzę – spojrzał na nas jakby przestraszony. Uśmiechnęliśmy się. Alfredowi też było go żal. Miał takie piękne oczy i był taki smutny. Chyba zapomniał, że słońce nie zaszło w tych jego tęczówkach na zawsze, ale tak naprawdę to jutro wstanie i będzie mógł nawet przyjść tak jak my na most i obejrzeć, jak znowu zachodzi. Machnął ręką – A zresztą... uśmiechacie się. Pewnie nie rozumiecie wcale, co do was mówię – Uśmiechnęliśmy się szerzej na znak, że przecież zrozumieliśmy wszystko, zrozumieliśmy bardzo dobrze. Ale on chyba nie umiał porozumiewać się bez słów, bo pokręcił smutno głową i poczłapał ciężko za niknącymi w oddali samochodami. Patrzyliśmy, jak jego szczupła sylwetka oddala się powoli i szarzeje wraz nasiąkającym zmierzchem powietrzem. Położyłam rękę na chłodnej i pachnącej żelazem barierce i spojrzawszy w dół zauważyłam, że zapomniał zabrać jednej z zadrukowanych kartek. Chciałam nawet za nim pobiec, żeby mu ja oddać, ale Alfred położył swoją chropowato białą, poparzoną dłoń na mojej. Tak, to prawda, przecież ten człowiek może przyjdzie tu jutro. Wtedy się przekona, że słońce znowu zachodzi. A jeśli nie, to widocznie nie było takie ważne. Zresztą, przecież słońce zachodzi w wielu miejscach, choć oczywiście na moście obserwuje się je najlepiej.