
Krzysztof Pieczarko
Użytkownicy-
Postów
21 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Krzysztof Pieczarko
-
Pani B (1 rozdział)
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Krzysztof Pieczarko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
1 - ...Ironiczne zabarwienie tego tekstu wynika bezpośrednio z jego historycznej stylizacji. Autor chciał, żeby brzmiało archaicznie, a skrzywdził samego siebie, czyniąc swój tekst nadzwyczajną komedią. Ach... Bo któż z czytelników nie odbierze dwuznacznie stwierdzenia: „Wyruszył smok, by pożreć dziewicę”. Tak więc, jak to już określiłam... a może nie... w każdym razie... Jak lekcja długa, Pani B. swoimi popisowymi wykładami rozkładała na łopatki wszystkich swoich uczniów. Jej lekcje nie były udręką, nie były torturami, męczarniami, czy konaniem w bólu. Nudna fizyka, czy chemia, to jak azyl w porównaniu z wywodami Pani B. Pani B. miała o sobie wybitnie wysokie mniemanie. Uważała się za nadzwyczaj utalentowanego pedagoga, choć wszyscy wiedzieli, że była zmorą. Wszyscy to głośno mówili. Wszyscy, bez wyjątku. Uczniowie i pedagodzy. Lecz kogo ona słuchała... uwielbiała słuchać tylko siebie. Była swoim idolem i fanem jednocześnie. Jedynym zresztą. Ale nikogo nie musiała słuchać. Połowa jej rodziny obradowała w ratuszu. Wszyscy uczniowie dostawali na jej lekcjach ataku dziwnego kaszlu. Podobnego do tego, gdy przy grypie... żołądkowej... kiedy człowiek klęka nad porcelanową muszelką i traci rachubę, który to już raz w przeciągu trwania tej paskudnej choroby powtarza ów rytuał. Tak więc, kasłając każdy pod swoją ławką, w nieznośnych konwulsjach, uczniowie przeżywali lekcję jedną za drugą. Z czasem nauczyli się to znosić. Przestali słuchać, co szybko przełożyło się na poprawę zdrowia, a czego niestety nie zauważono w szkolnym dzienniku. Nie odnotowano tego w żadnej księdze rekordów, ani nie zainteresowała się tym szkolna pielęgniarka, która, nawiasem mówiąc, handlowała po kryjomu papierosami. Nikt nie spodziewał się, tego, co miało właśnie nastąpić. Najbardziej nie spodziewałem się tego ja, choć dotyczyło to mnie osobiście. W tej chwili, jak grom z jasnego nieba zapadła w klasie cisza. Niezupełnie zupełna. W klasie nadal panował zgiełk sprzyjający lekcjom Pani B. Tylko ona zamilkła. To dziwne. Zdawało by się, że zrobiła to po raz pierwszy od czasu, gdy zawitała w szkole, jako nauczyciel, czego oczywiście nie pamiętają nawet nasi dziadkowie. Ponoć ich też uczyła. Podobno uczyła nie tylko ich, bo jak twierdzą dziadkowie jest nauczycielką poniemiecką, a jej nauczycielska historia sięga czasów, których nikt chyba z żyjących nie pamięta. Nasi dziadkowie zresztą też niewiele pamiętają. Na szczęście wystarczy to, żeby o Pani B. nie wspominać przy obiedzie. To mogłoby się skończyć tragicznie. Nie doszukiwałbym się, jakiegoś zbiegu okoliczności w tym, że dziadkowie nie pamiętają takiej ciszy, jaka teraz zapanowała w klasie. Może odebrało jej mowę i starucha pójdzie w końcu na upragnioną (przez uczniów oczywiście) rentę. Gdyby bowiem Pani B. miała dostać emeryturę i tak uczyłaby w szkole, albo w British Museum, jako eksponat niezwykłej wagi. Tylko renta dyskwalifikowałaby ją ze stanowiska pedagoga. Cisza ta nie trwała wiecznie. Chwilę później jej skrzekliwy głos jawił się klasie na nowo. Jego ton zwiastował zdenerwowanie, a może nagłe olśnienie... Rzeczywiście – olśnienie. Naszła ją myśl, by kogoś spytać. To oczywiste, że tym kimś miałem być ja. Wśród moich kolegów panowała opinia, że jestem nierozgarnięty. To oczywiście nie było prawdą. Miałem dysgrafię, dysortografię, dysleksję i różnego rodzaju dysfunkcje, ale nie przeszkadzało mi to w normalnym funkcjonowaniu wśród społeczeństwa szkolnych małolatów. I już widziałem na sobie ten niezadowolony wyraz twarzy. Te po trądzikowe dziury, na wzór kraterów, które regularnie rozkładały się na całej twarzy sprawiając, że jej skupiona i zła twarz przekształciła się na grymas nie do zniesienia. Opuściłem szybko wzrok na podłogę, sądząc, że nie spotka mnie jednak to, co i tak już zostało przesądzone. - Tak Marek. Do Ciebie mówię. Weź swój zeszyt i chodź tu do mnie. - powiedziała tonem który plasował się między łagodny, a złośliwy, ale w gruncie rzeczy był przesiąknięty żądzą odegrania się na klasie, która zdaniem Pani B. dała popalić. Chwila milczenia trwała wiecznie. Oczywiste było, że nie zdziałam nic przy tablicy. Tego dnia tylko ja. W ogóle, tylko ja. To nie było sprawiedliwe... ...sądzę, że mimo wszystko jest inteligentny. Dziwi mnie ciągłe wyśmiewanie się Maćka i Kamila. Jakby ich cokolwiek mogło to obchodzić. Marek nie jest taki, jak oni uważają. Jest całkiem inteligentny, jest koleżeński i ma niezłe poczucie humoru. Na niektórych ludzi nie jestem jednak w stanie wpłynąć. Tak, to fakt. Maciek pozostanie sobą, a i tak nie będzie dorastał Markowi do pięt. Gdybym umiała pomóc jakoś Markowi. Mogłabym się postarać. Spóźniłam się. Gdyby nie to, co usłyszałam dziś przypadkiem, nie przejmowałabym się tym zanadto. Ale to mnie zaczyna przerażać. Nie wiem, co mam zrobić. Jeśli mu powiem, będzie miał poważne problemy. Może się załamać. Na pewno się załamie! Naprawdę, nie wiem, co mam zrobić. Co w tej chwili w ogóle mogę zrobić. Bardzo mnie to męczy. Ale w końcu chodzi o jego przyszłość. O jego być, albo nie być w szkole. A właściwie o jego „nie być”... Wczoraj, gdy wychodziłam z sali gimnastycznej, usłyszałam rozmowę Pani B. z dyrektorem. Dyskutowali o Marku. To już oczywiste, że wyleci ze szkoły. Pani B. powiedziała, że zrobiła, jak kazał dyrektor. Dyrektor powiedział, że ma pewien plan względem Marka. I żeby się najlepiej o niego nie martwiła. Jego kariera edukacyjna zakończy się tak niezwykle, jak niezwykle się zaczęła. Dużo w tej rozmowie było ironii ze strony starego dyrektora, a Pani B. uśmiechała się za każdym razem, gdy dyrektor powiedział jakiś żarcik. Chwilę potem mogłam wyjść z szatni, do której musiałam wrócić, by nie zostać zauważona przez nich, bo akurat zmierzali w stronę sekretariatu mijając jednocześnie miejsce, z którego przysłuchiwałam się ich rozmowie. Nie mogę wprost uwierzyć, że niegroźna dotąd Pani B. może uczynić tyle złego. I to w stosunku do Marka, który, jakby tego nie ująć, jest moim najlepszym kolegą. Teraz jednak nie mogę przejść do porządku dziennego nad tą sprawą. Wciąż mnie to nurtuje. Chciałabym powiedzieć mu o tym, że może mieć problemy. Ale czy to coś zmieni? Przecież to chyba przesądzone. Marek powinien uważać na siebie. I powinien wiedzieć, że to nie jego wina. A jeśli będzie miał z tego powodu wyrzuty sumienia, jeśli rzeczywiście nie będzie umiał sobie z tą sprawą poradzić. Jeśli wyda mu się, że jest za słaby, żeby uczyć się w tej szkole? Jeśli się podda? Nie, tego nie może zrobić. Nie przeżyłabym tego. Muszę mu pomóc. Tylko jak... Nie może się dowiedzieć, że ja coś do niego czuję. To byłoby okropne. Boję się cokolwiek zrobić, a zarazem czuję, że nie mam innego wyjścia. Z drugiej strony, nie wiem, czy mogę coś zrobić. Odkąd go zapytała, był jakiś nieswój. Po lekcji polskiego szybko... ...Poszedłem do domu. Doszedłem do słusznego, moim zdaniem, wniosku, że nie ma sensu dalej siedzieć w szkole. Teraz to już było za wiele. Maćkowi i Kamilowi dałem przyczynę do wyśmiania mnie po raz kolejny. Wiedzą, że nie będę się z nimi bił, albo też z nich się śmiał. Wiedzą, że nie jest to w moim stylu. Nienawidzę takich, jak oni. Czemu miałbym być taki sam? Kiedy wychodziłem ze szkoły czułem na sobie ich ciężki wzrok, którym odprowadzili mnie do samej furtki. Od samego rana sądziłem, że będzie to ciężki dzień. W domu zbudziła mnie kolejna kłótnia mojej matki z ojczymem. Nie mieszam się w ich problemy. Ale oczywiste jest, że poszło o pieniądze. Oboje ponad trzy lata żyją razem. Od dwóch lat bezustannie się kłócą. Dziś w ruch poszły talerze i szklanki. Najdroższa zastawa. Mojej mamie przypominała ona ojca. Dlatego nigdy nie wyciągała jej z kredensu. Podły pasożyt wykorzystał to i bez wahania pobiegł do pokoju dziennego i otworzył z rozmachem drzwi kredensu. Był bardzo wściekły. Krzyczał, a nawet ryczał, bo nie można było już odróżnić poszczególnych słów, które zlewały się, to w ryk, to w bulgot, to w świńskie przekleństwa pod adresem mojej matki. Kiedy otwierał szafkę kredensu użył swojej siły, która po pijaku zazwyczaj w nim wzbierała. Pasożyt był dość mocno zbudowanym mężczyzną, który, choć silniejszy i bardziej porywczy, wzrostem nie mógł się do mnie porównać, a tym bardziej wykształceniem. Nie skończył żadnej szkoły. A obserwując jego sposób wypowiadania się, a tym bardziej traktowania kobiet, dziwię się matce, co mogłą w nim widzieć. Dziś, to i ona to dostrzegła. Mam taką nadzieję. Niszcząc sentymentalnie wartościową zastawę mamy zniszczył ich związek. Niestety zniszczył tym samym ostatnią pamiątkę po moim ojcu, który, nawiasem mówiąc, też był pasożytem. Zostawił matkę, gdy dowiedział się, że jest w ciąży. Tym samym nie mogłem go spotkać. Choć, gdybym to mógł zrobić teraz zrobiłbym to samo, co tego ranka. Niezłą jatkę. Pasożyt pożałowałby, tak jak ten dzisiejszy, poranny, że należy szanować moją matkę, bo inaczej ma się ze mną do czynienia. I choć nie jestem zbyt silny, ani postawny, to jeśli chodzi o sprawiedliwość, jestem w stanie unieść sie na wyżyny sprawności i przywalić gdzie trzeba i ile trzeba, by delikwenta uspokoić, albo pozbawić gruntu pod nogami. Przekonał się dziś o tym mój współlokator. Kiedy matka z krzykiem zaalarmowała, że przekroczył granicę, której nie powinien przekraczać, zerwałem się nagle. Jak dotąd nie wtrącałem się w ich sprzeczki. Teraz jednak dotknęło mnie to, co zrobił. Kilkoma sprawnymi ruchami pomogłem matce uporać się z gnojem, który chwilę później mógł co najwyżej podobijać się do drzwi, po czym opuścić terytorium naszego domu. - Od teraz – powiedziała mama przez łzy, ale jakby spokojnie – od teraz nikt już nam nie zagrozi. Nie będzie powodu, by ktokolwiek nam zagroził. Teraz będziemy tylko my. Ty, ja i nasze domowe ognisko. Obiecuję ci to. Słyszysz? Tylko my... Nie było powodów, żeby jej nie wierzyć. Ale to tylko początek wydarzeń dnia. Po tym, co zdarzyło się w szkole wiedziałem, że nie mam po co dalej tam siedzieć. Wiedziałem, że nie ma po co tam wracać... Postanowiłem, że nie wrócę. Ale kiedy opuściłem szkolne mury, nie wiedziałem w zupełności, dokąd mam teraz się udać. Zastanawiałem się, czy mogę wrócić do domu. O tej porze matka na pewno jest w domu. Dziś ma drugą zmianę. Po dzisiejszym poranku na pewno została w domu. Jeśli wrócę teraz do domu, to na pewno się na nią nadzieję i będzie się dopytywać, czemu jestem wcześniej. Obawiam się, że szybko powiedziałaby: „Coś mnie tu kręcisz”. A ja, jak zwykle, nie będę umiał ukryć prawdy. Skończy się na tym, że jeszcze dziś wrócę do szkoły, co dla mnie byłoby totalną porażką, a dla Maćka i Kamila – niezwykłą polewką. Nie, nie wrócę teraz do domu. Najlepszym rozwiązaniem będzie ulotnienie się na jakiś czas z rejonów najczęściej uczęszczanych przez mamę. W grę wchodziły dwa supermarkety, które znajdowały się w naszej okolicy, targ i poczta, bo jak zwykle może się zdarzyć, że mama pójdzie wysłać nieco swoich staroci, które udało jej się sprzedać na internetowej aukcji. Jedynym miejscem, w które mogłem się udać, by tam przeczekać pozostałe cztery lekcje, było blokowisko na północnej części miasta. Dzielnica ta sąsiadowała co prawda z naszą, lecz moja mama z pewnością nie będzie miała dziś nic tam do załatwienia. Mam nadzieję, że nie zachce się jej przypadkiem zanieść zepsutych par butów, do tamtejszego szewca. Uznałem jednak taki bieg wydarzeń za mało prawdopodobny i skierowałem swoje kroki w kierunku pobliskiego parku, z którego od blokowiska dzieliło mnie zaledwie kilkaset metrów. -
Historia kilku imion
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Krzysztof Pieczarko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Rzeczywiście zauważyłem to Don Cornellosie już wcześniej i zminimalizowałem to do wielkości adekwatnej do mojej umiejętności (ponieważ wcześniej było jeszcze gorzej). Otworzyłeś mi szerzej oczy. Dziękuję. Powiedz mi, czy się podoba poprawka... -
Historia kilku imion
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Krzysztof Pieczarko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Szanuję to... -
Historia kilku imion
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Krzysztof Pieczarko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ja nie ingeruję, to pogląd bohatera... Nie do mnie pretensje... -
Koleiny tekst pokazujący, że mało nie znaczy źle... I na odwrót...
-
Historia kilku imion
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Krzysztof Pieczarko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Żył razu pewnego mały człowiek… Był dorosły ale razem z rodzeństwem mieszkał u mamy. Ojca nie było. Człowiek ten rzeczywiście był niewielki. Wszystko go przerastało. A już w zupełności to ciągłe wyśmiewanie. Zyskał już na stałe etykietkę Maminsynek. Nie podobało mu się to oczywiście, ale wiedział, że nic nie jest w stanie zrobić. Choć przejmował się tym, co mówili ludzie, nie żywił do nich urazy. Wręcz przeciwnie, bardzo kochał ludzi. Robił to, co lubił i żył tak, jak chciał. Mimo swego wzrostu był ponad tym wszystkim. Nic nie sprawiało mu większej radości niż obserwowanie ludzi. Bardzo dobrze ich rozumiał. Czasem – gdy oswajał się z ich widokiem i miał dostateczną odwagę – rozmawiał z nimi. Dzięki temu dużo o nich wiedział. Znał ich potrzeby i słabości. Sam w końcu był człowiekiem, choć nigdy sobie tego nie uświadomił. Nie oznaczało to, że był ograniczony, o nie… Ludzie bywali różni, niektórzy nie byli zadowoleni, gdy Maminsynek wpatrywał się w nich. Inni nie mieli mu tego za złe. Szczególnie Emilia. Jej mógł się przyglądać godzinami, rozmawiać z nią godzinami, a ona nic… Może nawet to lubiła. On nie oceniał ludzi z pozoru. Starał się zrozumieć, pokochać każdego. Miał wielkie serce i czasem wydawać się mogło, że jego niewielkie ciało z trudem je mieści. Ale raczej nikogo to nie interesowało. Bywały czasem chwile słabości. Wtedy zadawał sobie i Bogu pytanie: Czemu nie jestem jak inni? Czemu nie jestem duży, wielki? Bał się, że nie zdąży w życiu ogarnąć tego wszystkiego… Gdyby teraz odszedł, zginęłoby wszystko, co pojął, całe jego życie z jego wspomnieniami. A o nim szybko zapomniałby świat. Kiedyś odkrył, że człowiek nie jest taki mały jak się zdaje. Może nawet nie było to takie wyraziste, ale wszystko wokoło zrobiło się nagle takie małe. Bo przecież nawet sklepienie, które swą wielkością przykryłoby miasta, kraje, a nawet cały świat zaczęło naśladować człowieka. Nikt nie wie z jakiego powodu wstyd ogarniał niebo gdy słońce odchodziło. Wieczór nastawał, a rumieńce na obliczu nieba stawały się po kolei: różowe, pomarańczowe, fioletowe, a nawet zielone. Jakby przeżywało jakieś okropne zatrucie pokarmowe, jakby najadło się wstydu. Podobno działo się to samo z rana, o świcie. Nigdy nie sprawdzałem. Ten mały człowieczek oszukał - taka słabość. Potem, nie wiem jak to zrobił, gdy zestarzał się, miał czyste sumienie. Zmarł z czystym sumieniem – taki dar. Widziałem jego imię zapisane tam w zwoju… Był pewien starzec… Żył z żoną, zawsze był jej wierny. Ona też… Małżeństwo doskonałe. Nigdy się nie kłócili. Sprzeczali czasem, ale nie kłócili. - Krysiu… Myślisz, że dobrze robimy, że tam jedziemy? - Zaufaj mi, wiem, co robię. - Nie wątpię. Ale sama wiesz… teraz nie jest im łatwo, po co my im tam jeszcze… - Daj spokój. Przyda im się pomoc. Artur idzie do szkoły, a Agnieszka nie będzie się nim mogła już opiekować. Ma teraz na głowie Maleństwo. - A ja wiem, że oni doskonale poradziliby sobie bez nas. Pamiętasz co było w kwietniu? Mówię ci, nie naprzykrzajmy się im. - Do dziś żałuję, że wtedy im nie pomogliśmy. Nie ma co się wahać. Chodźmy bo spóźnimy się na autobus. Zanim dojechali na miejsce, coś stało się z nią. Zawał… Starzec owdowiał… On nie wie, ale jej imię też zostało tam zapisane… A oto mała dziewczynka… Niedobra była. Dużo kłamała. Była blada i nieśmiała. Nigdy nie rozmawiała z nikim. Okłamała raz samą siebie – w myślach, w sercu. Mówiła sobie: Umiem jeździć na rowerze. Umiem… Umiała? Sam już nie pamiętam. Tak mi mówiła. Może wtedy nie kłamała. Kiedyś uciekła z domu. Wdepnęła nowiutkim, białym bucikiem w błotnistą kałużę. Jak się pokażę w domu! Bała się wracać do domu. Wiedziała co ją czeka. O nierozważna! Nie zatarła śladów. W domu była kara. Musiała być. Ona nie wiedziała co to kara. To trudne słowo. Minął czas, wszystko się zmieniło. Wyrosła. Stała się kobietą, żoną. Mąż nie wiedział, jaka była kiedyś. Teraz była inna. Ale czasem coś niespodziewanie przypominało ją z dzieciństwa. On nie rozumiał. Znów kara… Ból… Ona nie kłamała już, nawet, gdy chciała. Bił ją mocno. O wiele za mocno. Teraz już nie ma szczerości, ani kłamstwa. Nie ma nic. Jej imię też widziałem w zwoju… Był pewien król… Wielki był i silny. Miał długi wskazujący palec. Pokazywał nim wszystko celnie i bez zachwiania. Miał wielką władzę. Wskazywał na wschodnią granicę i już jej nie było. Wskazywał na zachód i znów… ludzie szli przelewać krew. Dzielne wojsko. Kochali go bardzo, bardziej niż Boga. Gdy kazał coś – robili to. Nic nie mogło ich powstrzymać. Nie mieli litości. Aż do czasu. Umarł król, niech żyje król. Jego imienia nie znajdziesz w zwoju… Oto i ja… Miałem swego czasu wiele zaległości. Teraz mam jeszcze więcej. Szukałem pomocy, wyjścia. Teraz wiem, trzeba było skręcić, a nie iść prosto. Pobłądziłem. Nauczyłem się w życiu unikać śmiertelnych zagrożeń. Źle zrobiłem. Gdybym zmarł wcześnie, uniknąłbym wielu pogrzebów. Dano mi wgląd do zwoju życia. TO daje nadzieję. Widziałem dobrych. Złych nikt już nie pamięta. Nie żałuję ich. Kiedy Mający Władzę odczyta ich imiona – wstaną, umyją zęby i pójdą do pracy, jak wtedy… co dzień z rana. Czy i ja, gdy zasnę, będę tam zapisany? -
2148 (część 2. - "Nietrzeźwiąca się historia")
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Krzysztof Pieczarko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Już poprawiłem. Sporo niejasności i brakujących zdań. Jeśli ktoś jeszcze coś dojrzy, niech da znać... :) Premiera część trzeciej planowana na 13 VII . A może później... -
Uczeń Mistrza (niekończąca się saga - epizod III)
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na ewan_mcteagle utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ciekawe... Znalazłem kilka literówek (3, może 4), ale nie chcę psuć ogółu wrażenia wytykając ci błędy. Są nikłe w porównaniu z całokształtem, który wypada pozytywnie. Dobry jesteś. -
2148 (część 2. - "Nietrzeźwiąca się historia")
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Krzysztof Pieczarko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dzięki. Zobaczymy jak to się dalej potoczy. Muszę najpierw skończyć to opowiadanie. Bardzo miło mi się tu pracuje i towarzystwo grzeczne, przyjemne, wiele się już nauczyłem. A, i jeszcze pytanka. 1) Tagi działają w trójkątnych, czemu muszą być prostokątne? 2) Za mało materiału, znaczy za mało znaków, czy za mało opowiadań? -
2148 (część 2. - "Nietrzeźwiąca się historia")
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Krzysztof Pieczarko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Tu jeszcze atrament mokry. Tekst przed ostateczną korektą. Wskażcie mi błędy, a ja przysiądę jeszcze i poprawię. -
2148 (część 2. - "Nietrzeźwiąca się historia")
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Krzysztof Pieczarko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ewa... Ewę znał każdy mieszkaniec naszej dzielnicy. Nie ma sensu rozdrabniać szczegółów. Każdy ją znał i już. Pracowała w warzywniaku na rogu. Nie umiałem pojąć jak taka prosta, głośna i przede wszystkim wiejska dziewucha mogła dostać tam robotę… Może trochę przesadzam, ale na moją korzyść działa wiele argumentów, choćby stopa bezrobocia w naszym kraju, mieście, a szczególnie w naszej dzielnicy... Stopa tak wielka, że można by zdeptać nią wszystkich przedstawicieli rządzących partii. A może nie... Jeśli żyją... Ewa w każdym razie jakoś zdobyła tę pracę, co było naprawdę dziwnym zbiegiem okoliczności, głupim żartem. - Dzień dobry – chciałem być miły, gdy zobaczyłem tak ładną dziewczynę. - Czego?! – stanąłem jak wryty, słysząc po raz pierwszy jej sposób traktowania klienteli, jednocześnie oszołomiony jej urodą – Mówisz pan, czy mam obsłużyć kogoś innego? Nie płacą mi za wąchanie żulerstwa. - Dwie z miodem. Te tańsze, bez banderoli. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będę tej kobiecie zawdzięczał życie... Ba, że będzie jej zawdzięczać życie wielu niewinnych ludzi. - Co się pan tak gapisz?! – krzyknęła dając wyraz swemu wiejskiemu akcentowi – Jakby nie wiedział ile się należy. Wyciągnąłem z kieszeni należność wyliczoną co do grosza. Ulżyło mi nieco w spodniach. Trzy pięćdziesiąt, trzy i pół kilo miedzianych w najdrobniejszej postaci. Przybyło mi za pazuchą, bo tam schowałem dwie flaszki. Nie na długo. Tak robiłem co dzień, od niepamiętnych lat. Nie tylko ja, w ten bowiem sposób cała dzielnica odnajdowała sens życia. W ten sam sposób wszyscy w krótkim czasie poznali Ewę, która miała w tej dzielnicy monopol na tanie wina. Wiesiek nawet, co nie jest dziwne, oberwał raz w ryj, bo najwidoczniej przystawiał się do wieśniaczki. Stracił od tamtego czasu w oczach kolegów, jakby cokolwiek, kiedykolwiek znaczył. My wszyscy nic przecież nie znaczymy. Jesteśmy nikim, w wielkim wszechświecie pieniędzy i władzy. Jesteśmy niczym w kosmosie żądz i zachłanności. Pod tym względem nawet nasze słabości, nałogi też były niczym... Nie mogliśmy porównywać się z tym światem. Oni we wszystkim nas przerastali. Nawet zło, które nas trawiło, było dobrem w porównaniu z tym, co oni mieli w środku. W głębi duszy wiedziałem, że to nie my jesteśmy na tym świecie opuszczeni, że to nie nasza wina. My po prostu nie kryjemy się... Uświadomiłem sobie to tym bardziej, gdy zobaczyłem zawartość paczuszki przyniesionej przez Stacha. Zerknąłem do środka i aż mi dech w piersi zaparło, strasznie mi zaparło... Moim oczom jawiła się mała bordowo oprawiona książeczka ze zdobionymi kartkami i złoceniami. Na okładce widniało moje imię i nazwisko. Pięknie... Jeszcze mi brakowało, że napisałem książkę. Musiałem być kompletnie zgazowany. Ale kto czytałby książkę schlanego faceta? Wątpię też, że mogłem coś takiego sporządzić po pijaku. Wtedy raczej odzywały się we mnie instynkty niszczące, niż twórcze... Rękawem otarłem książkę z tłuszczu, który był na folii. Raptem spostrzegłem na mojej podartej bluzie złotawy błysk. Otarłem książkę ręką, na której też pojawił się złoty kolor. Sądziłem, że to za sprawą reakcji chemicznych, które zachodzą po pewnym czasie w zepsutej żywności. Nie byłem tym zdziwiony. Nie takie rzeczy się widziało, nie takie się jadło. Dopiero po otworzeniu książki dotarło do mnie jakim dziwactwem jest cała ta sytuacja. To nie była zwykła książka. Jej kartki nie przypominały zwykłych kartek papieru. Nie chodziłem od dawna do szkoły, ale dobrze wiem, że prawdziwe książki tak nie wyglądają. Jej gładkość i elegancja przerastała daleko inne książki. Z drugiej strony była tak prosta i skromna, że trudno było mi ocenić jej wartość. Zresztą nie chciałem tego robić. Daleko mi było od opchnięcia jej za flaszkę. Była moja… Otworzyłem na pierwszej stronie. Ludwiku Popiela, urodzony wiosną 2118 roku… W czasie konwentu istot wyższego kształtu zostałeś nominowany, a potem wybrany na pełnomocnika ziemskich interesów Rady, by ocalić nas od międzykształtnego konfliktu. Ludwiku, zostałeś obdarzony niezwykłym zaufaniem Rady Istot Wyższego Kształtu. Nie jest istotne kim jesteśmy, nie jest istotne, dlaczego ty jesteś wybrany, ważny jest jedynie cel, który musisz osiągnąć. Nie są ważne środki, którymi się posłużysz. Istotne jest to, co masz zrobić. I ty to zrobisz! Jako ludzkość, mniej rozwinięci, kształtem ograniczeni w przepastnej głębi i zawikłaniu wszechświata, musicie uznać naszą wielkość. Zostałeś wybrany, by ograniczyć populację twej grupy społecznej, stanu, który wy błędnie nazywacie marginesem. Wasze horyzonty z biegiem lat poszerzyły się zbyt mocno. Jest was coraz więcej. Stanowi to ogromne zagrożenie dla przyszłości naszych wzajemnie współistniejących populacji. Gdybyście nadal podążali w tym kierunku, stając się coraz bardziej odporni, na działanie skutków ubocznych etanolu zasiarczonego (który w ostatnim stuleciu spowodował niemałe postępy rozwoju umysłów waszej populacji), moglibyście w końcu przekroczyć barierę dzielącą nasze kształty. Stalibyście się poniekąd równi nam. Równi kształtem, lecz tak odmienni dojrzałością postępowania. Ryzyko zbyt wielkie... Wojna na skalę niespotykaną do tej pory. My nie chcemy wojny. Kiedyś przekonacie się czemu są one niepotrzebne. Teraz macie zbyt małą świadomość. Niedojrzałość postępowania – tak można to nazwać. Niezbędne jest powstrzymanie tej ekspansji kształtu. Powrót do naturalnych form rozwoju jest niezbędny do funkcjonowania w zgodzie. Jesteście cenni… Miejcie tego świadomość. Ludwiku, przed Tobą wielkie zadanie. Pierwszym krokiem musi być zaakceptowanie go i odłączenie się od tej warstwy społecznej. Zrozum, nie masz innego wyjścia. Kolejne zadania stopniowo będą Ci przydzielane na dalszych stronach terminalu, który trzymasz w ręce. Bądź zdrów… Dalsze kartki były puste... To jakiś żart. Ktoś ma ze mnie niezły ubaw. Chciałem wyrzucić tę książkę w kąt, lecz nie miało to najmniejszego sensu, przywarła bowiem do mojej ręki, jakby była namagnesowana. Gdy włożyłem rękę do kieszeni, odpadła, po czym przywarła do wewnętrznej strony spodni. Poczułem dreszcz płynący po mojej nodze, aż do stóp. Książka zmieniła swój kształt, najpierw w drobną kulkę, potem w kostkę. Zrozumiałem, że to nie jest żart... Zacząłem się zastanawiać. Kim oni są? Czego chcą? Czy rzeczywiście chcą dobra? Z początku spodobała mi się perspektywa ratowania wszechświata przed wielką wojną. Potem jednak zacząłem się zastanawiać, co z tego będę miał. Pewnie nie dożyję czterdziestki. Jacyś kosmici zrobią co będą chcieli, a potem mnie wykończą, albo co gorsze będą na mnie przeprowadzać niehumanitarne eksperymenty, a potem przerobią na konserwę dla kosmicznych zmutowańców. Nagle poczułem strach. Przeszywał mnie do samych kości. Spojrzałem w górę. Siedząc na barłogu widać cały walący się dach starej lokomotywowni, która służyła mi za tymczasowy dom. Zacząłem wyobrażać sobie, jak kroją mnie żywcem na fotelu dentystycznym, sprawdzając jak reaguję na ból. Już słyszę ich głosy. - Zanotować. Reakcja na ranę głębokości trzech centymetrów i długości czterech: pięć milisekund, od względnego momentu zadania bólu. Intensywność reakcji: trzy stopnie w skali Hitlera. - Mięczak, he he... Potem zaczęło mnie zastanawiać, jak mogą wyglądać istoty wyższego kształtu. Zazwyczaj wyższy, nieosiągalny dla mnie kształt miała butelka Smirnoffa. I tak mniej więcej sobie zacząłem ich wyobrażać. Nawet tak ich nazwałem – Smirnoffy. W gruncie rzeczy, gdy na wysokiej półce w monopolowym widzę taką butelkę przechodzą mnie zimne dreszcze po plecach. To jednak nie strach, ale podniecenie. Teraz jednak bałem się jak nigdy dotąd. Strach z godziny na godzinę paraliżował mnie coraz bardziej. W związku z tym postanowiłem zastosować niezawodny lek na wszystko. Srodek, który jak się dowiedziałem jest kluczem do innego świata, do badania nieznanych kształtów i przekraczania barier, których nikt dotąd nie przekraczał. Postanowiłem złamać zalecenie Smirnoffów i zmienić swoją czasoprzestrzeń. Najwyżej jak mnie dorwą, jeśli dogonią międzygalaktycznego podróżnika, będę pod wpływem najskuteczniejszych środków przeciwbólowych. Tak rozpoczęła się moja ‘nietrzeźwiąca się historia’… © 2005 -
Eryk /część 2/
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wiesz... Czytam już po raz drugi wszystkie części i muszę powiedzieć, że to dziełem można nazwać... Pokaż więcej. Napisz z tego powieść i jak coś, to powiedz, gdzie ją będzie można kupić... -
Koło ratunkowe
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Leszek_Dentman utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
"Skoro nie podjąłeś ostatecznej decyzji, to znaczy nie wiesz co znaczy desperacja i świadomość bezsensu życia" - musisz uważać, tak nie rozmawiają ludzie, zdanie trochę zalatuje mi stęchlizną i starocią. Lepiej napisać : "Skoro żyjesz, to się nie zabiłeś. A jak się nie zabiłeś, to guzik wiesz o...". I radzę unikać sformułowań typu: "desperacja i świadomość bezsensu życia". Czasem trzeba wziąć ołówek do ręki i skreślić niepotrzebne wyrazy. Żeby napisać, trzeba też umieć skreślić. A co do wartości artystycznej, hm... Wartościowe. Podoba mi się. Mógłbyś trochę emocje tam podkręcić na koniec... Ale jest ogólnie bardzo dobrze... -
Ciekawe... Ale nie wiem o czym. Wątpię, że ktokolwiek będzie wiedział. Poza tym warto unikać takich błędów w zapisie: - "krawaty?Przemyślisz" - mikrofalówka-zjedz-połknij-podziękuj to nie sms-y, trzeba czasem spację wcisnąć. Poza tym: pomnij trochę gazetę - znaczy: "przypomnij sobie czasem gazetę"? Bo pomnieć wg. słownika języka polskiego znaczy: «mieć, zachowywać coś w pamięci, nie zapominać, pamiętać» (np. Nie pomnę, kiedy się to działo). I jest raczej formą przestarzałą. Jak już coś to pogiąć, wymiętosić, miętolić. Mniejsze szczegóły zostawimy na później...
-
Naprawdę przerażające... Niehumanitarnie załatwiłeś rodzinkę... Smutne. Ale jesteś dobry w tym gatunku.
-
Brakująca dusza
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Gabi M utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Nieosobiście... Nie sprzedasz tego nigdzie dalej... -
2148 (Część wstępna - 1.)
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Krzysztof Pieczarko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Poprawiłem... Dzięki. -
2148 (Część wstępna - 1.)
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Krzysztof Pieczarko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dzięki Jay Jay... pomyślę nad timi imonami i myślnikami. Do znaków interpunkcyjnych i imion mam słabość niestety... -
2148 (Część wstępna - 1.)
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Krzysztof Pieczarko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Nie chcę być grafomanem, więc proszę nie szczędzić krytycznych uwag. -
2148 (Część wstępna - 1.)
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Krzysztof Pieczarko utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Przez okno mojego mieszkania wpadły promienie światła. Ktoś odsłonił zasłonkę. Przez moment, oślepiony i zdezorientowany, nie wiedziałem co się dzieje. Zawsze kiedy bywałem w takim położeniu... Położeniu... Właśnie leżałem na ukochanym barłogu. Więc położenie miałem co najmniej horyzontalne. Sam nie wiem. Zdaje się, że spałem. Aż do tej chwili, gdy Stachu kopnął mnie w przyżebrze. Wkrótce poczułem ból nie tylko w przyżebrzu, ale też w podbrzuszu i nadudziu. Cios za ciosem. Codzienny budzik. - Ludwiczku! Wstawaj! - Daj mi spać... – wycedziłem obolały – Odwal się! Bodaj biłby mnie tam bez końca gdybym w końcu nie zerwał się i nie dźgnął go prosto w to pryszczate pijackie czółko. Co prawda nic nie miałem do jego czółka, ale wkurzył mnie. - Ludku! Zobacz co mam – pokazał na zawiniątko, które trzymał w dłoniach. - Ty gnojku! Coś tu znów przytargał. Dobrze wiesz, że nie mieszam interesów z życiem prywatnym... Stachu najwyraźniej nie skumał, o co mi chodziło, bo dalej wydzierał się nad moim uchem. - Stachu, fruwaj stąd! Nie interesuje mnie co tu masz. Chcę spokojnie pospać. –wybełkotałem. - Schlałeś się Ludwik! Świnio nie myta! Schlałeś się! Wiesz kim ty jesteś? – zaczął się zanosić – Wiesz kim? Przyjacielem myślisz? Ty jesteś... Nie skończył. Wiedziałem co miał na myśli. Obiecałem mu, że dziś zabalujemy razem. Ale ja nie wytrzymałem. Musiałem napić się przed śniadaniem, choć łyka, dwa... - Ja harowałem od rańca samego, po to, żeby było... fajnie żeby było. A ty mnie Ludku tak załatwiasz?! Schlałeś się... - Stachu. Stasieńku... Ale Stachu już nie reagował. Widziałem tylko jak zaczął się rozmazywać, by po chwili całkiem zniknąć z moich oczu. Stachu, mój najlepszy przyjaciel, zostawiony na lodzie... Wsłuchiwałem się, podparty na łokciu, w równomierny, milknący gdzieś tam stukot wózka, który teraz był jedynym towarzyszem Stacha. Poszedł na robotę... Zaległem, by dalej rozkoszować się snem. Ale nie była to już rozkosz. Miałem koszmary. Kiedy się obudziłem słońce zachodziło. Bolała mnie głowa. Nie od koszmarów. Niemiłosierny kac przeszywał mi łeb. Cóż to dla mnie! Miałem czas się przyzwyczaić. Wiem jak go leczyć i robię to zawsze skutecznie. W końcu nie każdy może się pochwalić mianem samowystarczalnego żula-lekarza. Bo ja jestem żulem i nie wstydzę się tego. A co mi mogą zrobić ludzie? Żule przecież mogą wszystko. Na nic już nie mogą liczyć, nawet na zbawienie. Więc wszystko jest im obojętne. Ale mogą się w życiu wielu ciekawych rzeczy spodziewać. Na przykład, że w ryj oberwą. Dzieje się tak, bo sami zbyt wiele się rzucają. Ta ich beztroska (i gorzała) uderza im czasem do głowy. W ryj nie trudno dostać. A ja nigdy nie dostałem! Bo jestem innym żulem, niezwykłym nadżulem. Jestem wybrańcem. W głębi zawsze gdzieś to czułem. Jestem gdzieś tam jednym z wielu tych co odegrać mają rolę w całej tej machinie świata. Ja – dziecko świata. Jedyny, wśród żulerstwa. Dlatego nie boję się powiedzieć sobie: „Ludwik! Jesteś kretynem. Schrzaniłeś sobie życie. Ale to twoje życie i kiedyś pokażesz im na co cię stać!” Teraz zwątpiłem w swoją pijacką świętość. Teraz, gdy tak zraniłem mojego najlepszego kumpla. Wstałem, by usiąść na skraju łóżka. Coś zdenerwowało moją brudną, obsikaną stopę, coś zimnego. Na podłodze leżało małe zawiniątko, przyniesione przez Stacha... Zawinięte w starą folię aluminiową, którą Stachu zdjął najpierw z resztek kurczaka z rożna, a potem owinął kanapkę znalezioną w śmietniku. Przeżywaliśmy kryzys. Nie stać było nas na Jacka Podrzędnego, więc owijaliśmy żywność nawet skarpetkami, bo one też nieźle sprawowały się w roli przenośnej lodówki. Łatwo można coś wpakować, wyjąć, przetransportować. Nic się nie psuje. Podniosłem delikatnie aluminiową paczuszkę, po czym starannie odwinąłem folię. © 2005 -
Brakująca dusza
Krzysztof Pieczarko odpowiedział(a) na Gabi M utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
A mnie się osobiście nie podoba... Może tekst jest ciekawy, ale obrzydliwy i targa gdzieś w środku jak się czyta... Może inni czytelnicy są bardziej skłonni czytać o gwałtach i morderstwach - ja nie... Ogólnie można się przyczepić do szczegółów, jw. np. Wstyd hańba i pornografia...