Jakemże Twych zrodzonych pnączy ból nie czuje, ileż to mroku w twej skroni niezgromionego być musi
Przeto niewiernych nawrócić nam trza i onegdaj w światłości prowadzić nasz byt ku wieczności zrodzonych
Stajemy nad przepaści mrokiem, skąd otchłań ma goni do śmierci i kniei gdzie ludzi zagorzałych tłum stoi
W rozpaczy, rozterce ma dusza się unosi ku wysokości niebios, ku dębowej desce wyciosanej z morza uczuć litości
Możności naszej nikt w stanie jest pojąć, gdy w oczy złu spojrzy nikczemny wróg światła
Na drogach życia majestatu niewiernych w kolebce białej karty nie splamionej grzechami powodzi zła
Na wyżynach tam stoję, gdy oni na dole jak szczury nikczemne rwą me ciało na części bezlitośnie
I diabeł spoziera ukradkiem ku prawdzie pastwiska i pasących się niegdyś białych owiec przeszłości
Ludzkość nie zauważywszy cieni swych rodaków przemija jak źdźbło trawy zroszonej letnim powiewem
Przez urodzaje gwiazd i bezkresne równiny przewija ulewy gorzkich źródeł jak lustra odbijające nienawiść
Szczezłe katusze otaczające grono naszych smukłych posągów owijających nienaruszone czyste serca
Jak wykuta z kamieni nasza egzystencja, szczodrze zwijająca w tabory a chełpiąca się krwią pokonanych