Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Petra

Użytkownicy
  • Postów

    9
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Petra

  1. Petra

    Metro

    "Tu zawsze" na początku miało być triadą - dlatego się powtarza. Dzięki Jay Jay za uwagi:)
  2. Petra

    Metro

    Tu zawsze jest ruch. Powietrze faluje i drga w rytm kroków. Tempo na trzy – stukot obcasów, plask tenisówek, szuranie półbutów męskich. Tu zawsze jest jasno. Latarnie stylizowane na podeszły wiek XIX, szerokie okna wypełnione kolorowymi szkiełkami, reflektory skierowane na tablice z napisami. Tu zawsze jest głośno. Gazeciarz wykrzykuje, że ten numer to absolutna rewelacja; że ten z tamtą już na pewno; że podwyżki niedługo; że dodatki takie… Dziecko woła, że jak lizaka nie dostanie, to stać tu będzie i już; że nigdy-przenigdy nie powie wierszyka przy cioci; że mamy nie kocha… Staruszek podśpiewuje pod bujnym wąsem, że lasy zielone, lasy cieniste; że tylko tańczyć by chciał; że kiełbasa z cebulką to pyszna rzecz… Nie ma w mieście miejsca bardziej pulsującego niż to. Stacja metra. Zbudowana niedawno, czczona przez miliony i przez miliony wykorzystywana. W pewien poniedziałek, senny i ciepły, pod drzwiami mego mieszkania znalazła się koperta. Koperta ni żółta, ni biała – taka sobie zwyczajna. W środku zaś kartka, a na niej zawiadomienie: przyjęto mnie do pracy. Biuro było świeżo wysprzątane; wokół roztaczał się dyskretny zapach tulipanów. Ludzie w szarych garniturach przemykali korytarzami, taszcząc w wielkich kartonach stosy zapisanych kartek. Kierownik zjawił się znikąd. Przemawiał dziesięć minut – ozdabiając zdanie każde chrząknięciem i pluciem – po czym wręczył mi parę białych satynowych rękawiczek. Stacja metra była niedaleko. Z początku nie wiedziałam na ile mogę sobie pozwolić. Czy należy tylko lekko dotknąć pleców, by pasażer sam spostrzegł, że może zrobić jeszcze krok w przód, czy też pchać ile sił, nie zważając na ręce, biodra, tyłek. Marnie to szło. Minęła godzina, a ja wciąż zakłopotana i niepewna, tkwiłam w jednym miejscu. - Czemu nie biegasz? – zapytał niski głos zza mego karku. - Yyyy… Jak to: czemu nie biegam? No bo przecież mam ich upychać, tak? – powiedziałam szybko, nie odwracając się jeszcze. - Tak. Praca polega na upchnięciu pasażerów; na zrobieniu z nich sardynek w przysłowiowej puszce. Jednakże stanie w miejscu ogranicza cię bardziej niż myślisz. Bieg jest wyzwoleniem; krążenie między jednym a drugim czy piątym wejściem, daje radość i energię. Spróbuj – sama się przekonasz. Stał przede mną chłopak mojego wzrostu, o oczach czarnych niemalże i kontrastowo do nich jasnej czuprynie. Mówił poważnie, bo nawet cień uśmiechu nie znalazł się w kąciku ust. Dziwne. Bardzo dziwne. Chłopak zniknął tak nagle, jak się pojawił. To akurat dziwnym nie było – bo tłum gęstniał z każdą sekundą, tak jakby podziemna stacja metra stała się centrum wszechświata. Matki gubiły swoje dzieci, mężowie nawoływali swe żony, a starsze pary małżeńskie wolno pokonywały kafelkową przestrzeń, kurczowo trzymając się za ręce. To, co było pewne, w ciągu jednej zaledwie chwili mogło stać się czymś nieosiągalnym. Jak znalezienie swojej walizki na przykład. Walizka leżała przy śmietniku, niedaleko piątego wejścia do metra. Była skórzana i chyba nawet niedawno kupiona, bo lśniła, odbijając padające na nią światło latarni. Przy rączce znajdowała się duża kartka z przywiązaną doń wstążką. Chciałam do niej podejść – obejrzeć, a może i oddać w bezpieczne ręce jakiegoś strażnika czy policjanta. Ale nim zrobiłam pierwszy krok, przy walizce pojawił się mężczyzna w szarym garniturze, a po chwili miejsce obok śmietnika było puste. Trzy godziny później ośmieliłam się na tyle, żeby zgrabnie przemykać między drugim a trzecim i czwartym wejściem do metra. Niezwykłe wydało mi się to, że wejściem drugim wchodziły tylko kobiety o dużej nadwadze, podróżujące z pieskiem bądź kotkiem na smyczy, przepychające się ciężko i bardzo wolno. Wejście trzecie zajęli biznesmeni – ci rozglądali się podejrzliwie na boki, zasłaniali dłonią swoje telefony komórkowe i czarne aktówki. Czwartym zaś, do metra wsiadali emeryci, głośno przy tym sapiąc i marudząc: Proszę się rozejść… rozsunąć się… idę przecież… Co piętnaście minut w pobliżu wejścia trzeciego pojawiała się dama w czerwonym płaszczu – stała, lekko stukając butem o posadzkę, następnie ziewała przeciągle i znikała w tłumie. W białych satynowych rękawiczkach biegałam po peronie, wpychając ludzi do pojazdu zatrzymującego się na przystanku. Gdy ktoś zajmował za dużo miejsca, bezpardonowo naciskałam na jego plecy lub tyłek, ciężar ciała przenosząc na dłonie. Delikwent sykał z bólu, czasem klął, ale robił te kilka kroków więcej, a tym samym – dawał możliwość wejścia innym oczekującym na transport. Praca z pozoru łatwa okazała się mordercza. - Dwunasta na osi! – krzyknęła czarnowłosa dziewczyna w białym kapeluszu, przebiegając koło mnie. – Masz przerwę! W rzeczy samej – ogromny drewniany zegar z kukułką zaczął wybijać godziny. Kukułka bardziej przypominała koguta, niż kukułkę, całość jednak sprawiała wrażenie czegoś dostojnego, przenikniętego tradycją na wskroś. Zdjęłam rękawiczki, otarłam pot z czoła i usiadłam na ławce. Musiałam przesunąć wiklinowy koszyk, który ktoś tu widocznie przez zapomnienie zostawił. Do koszyka przyczepiona była kartka; z wstążką. Przypomniałam sobie o walizce i już nachylałam się, by odczytać drobne pismo… - Pozwoli pani – szczupły mężczyzna w szarym garniturze nachylał się nad koszykiem. – To należy do mnie, tak się spieszyłem, że o nim zapomniałem. Zabawne, prawda? – dodał, ale jego twarz wcale nie wyrażała rozbawienia. Mężczyzna chwycił koszyk i oglądając się na mnie, ruszył w stronę, gdzie znajdowały się restauracje i bary. Pomyślałam, że to dobry pomysł, aby zjeść co nieco w czasie wolnym, więc niewiele myśląc poszłam za mężczyzną. Szłam szybko, rzucając ciche „przepraszam” na prawo i lewo, w stronę młodzieniaszków obarczonych turystycznymi plecakami, kobiet dźwigających torby z zakupami, dziewcząt przyciskających do piersi torebki. Mężczyzna to znikał, to pojawiał się na linii mego wzroku, niesiony falą tłumu. Wszedł do niewielkiej restauracji o nazwie „Zielona weranda”. Tu zawahałam się. Mężczyzna wyraźnie widział moją twarz, jeśli wejdę tam za nim, na pewno mnie zauważy. Sytuacja będzie niezręczna, a może i ciut niebezpieczna. Weszłam. Pomieszczenie zanurzone w półmroku wydało się małe. Drewniane stoliki przystrojone świecą i kiścią winogron zajmowały trzy pary: dwie rozgadane przyjaciółki, obie ubrane w stylowe garsonki i szpilki; małżeństwo – skłócone wyraźnie; ona zaciskająca usta, on nerwowo wystukujący rytm palcem wskazującym; matka z dzieckiem – małym chłopcem wysmarowanym od stóp do głów jakimś lepkim sosem. Mężczyzny w szarym garniturze brak. Chciałam zapytać o niego kelnerkę, ale zabrakło mi tupetu. Zamówiłam herbatę i omlet. Jedząc, bezmyślnie patrzyłam w okno. Tłum falował – gęstniał gdy na peron, z sykiem i chrzęstem wjeżdżało metro, przerzedzał się, gdy widać już było tylko czerwone tylne światła pojazdu. Nawet nie zdziwiło mnie, gdy po dopiciu ostatniego łyka herbaty zobaczyłam ogromną walizkę na kółkach, z doczepioną – a jakże – kartką i wstążką, stojącą tuż pod oknem przy którym siedziałam. Niewiele myśląc wybiegłam z lokalu. Moja dłoń wylądowała na walizce równocześnie z czyjąś wypielęgnowaną, lecz bardzo bladą ręką. - Śmiem wyrazić swe zdziwienie… - zaczął on. Ubrany rzecz jasna w szary garnitur, o twarzy przeciętnej, twarzy będącej twarzą każdego z pasażerów metra. – Pani dotyka mojej walizki, a to uważam za naruszenie prywatności… Zechce pani się odsunąć. – Mówił wolno i z pozoru spokojnie, ale w jego głosie czuć było nuty złości i zniecierpliwienia. Nie czekałam na dalsze takty – uciekłam. Kolejne trzy godziny później, po wepchnięciu do metra siedemdziesięciu odzianych w spodnie tyłków, trzydziestu czterech pleców w koszulach bądź bluzach, stu dwudziestu ciał grubych i dziewięćdziesięciu ciał chudych, podszedł do mnie kierownik. - Oddaj rękawiczki – powiedział stanowczo, marszcząc brwi. Czy mogłam oponować? Czy miałam prawo powiedzieć cokolwiek? - Już tu nie pracujesz – rzucił werdykt i odwróciwszy się na pięcie zagłębił się w tłum. Jeszcze długo potem stałam nieruchomo w pobliżu stoiska z ciepłymi bułkami, wypatrując w tłumie pań, panów i stanowczo zbyt ruchliwych dzieci, mężczyzn w szarych garniturach, wynoszących ze stacji metra walizki, koszyki i nesesery opatrzone dużymi kartkami ze wstążką.
  3. Cel? Powrót do przeszłości licealnej ;)
  4. Anioł Stróż jest dla ludzi, którzy żyją samotnie. Życie Marty pulsuje w rytm zmian czynionych w mieszkaniu; a raczej rzec by należało: to jej mieszkanie pulsuje w rytm życia – zresztą nie to jest ważne. Ważne to, że pulsuje; coś. Gdy poznałam Martę, a był to początek maja – wilgotny i upalny zarazem – jej mieszkanie przeszło właśnie kolejną metamorfozę. Kuchnia z bordowej zrobiła się zielona, z mnóstwem bzów poupychanych w dzbankach i wazonach, wymalowanych na lodówce i kubkach. W salonie pojawił się fortepian, a sufit sypialni upstrzony został fosforyzującymi gwiazdkami. Wpuszczając mnie do środka Marta powiedziała: Ani mi się waż wycierać buty albo uważać, żeby nie pobrudzić dywanów – masz się czuć swobodnie. Siedziałyśmy potem na parapecie w salonie i piłyśmy mrożoną kawę. Marta opowiadała mi trochę o swoich studiach, trochę o tym, co robią w kole teatrologów. Bo poznałyśmy się na projekcji „Mahabharaty” Petera Brooka – bo Marta była koleżanką Asi, która to jest koleżanką mojego kolegi – Adama, który tak naprawdę jest kolegą Edka, ale ze mną grywa czasem w Scrabble. Mniejsza z tym. Poznałyśmy się w kolejce do toalety (o prozo życia!) i tak zostało. Poniedziałki spędzałyśmy w przestronnym salonie, sącząc kawę względnie herbatę z miodem, rozmawiając lub oglądając filmy, zwłaszcza francuskie. Piątki zarezerwowane były na spektakle. Dokładnie godzinę przed początkiem przedstawienia przychodziłam po Martę, po czym, nolens volens, pół godziny spędzałam w kuchni czytając porozrzucane tam komiksy, czekając aż Marta skończy dopasowywać apaszkę do spodni, a kolczyki do koszuli. Biegłyśmy potem, psując fryzury, rozmazując makijaż, do Teatru Nowego, by tam oddawać się kontemplowaniu sztuki. Przesadziłam z tą kontemplacją – Marta nie była w żadnym wypadku kapłanką sztuki; ona ją smakowała – jak wino, słodką bułkę czy lody. Oglądanie sztuki teatralnej było czynnością codzienną i naturalną, nie żadnym świętem. W któryś z dni majowych Marta poznała Człowieka. Mimo mych usilnych próśb, i gróźb nawet, nie chciała zdradzić jego imienia. W przedpokoju stanęła drewniana skrzynia, do której Marta upchnęła wszystkie książki z liceum. W antykwariacie kupiła trzy lampki z włącznikiem na kloszu i jedną bez. Lampki paliły się non stop. Marta wychodziła teraz na całe dnie; wracała późnym wieczorem – kładła się na dywanie i czytała kryminały. Nasze poniedziałkowe spotkania zamieniła na bliżej nieokreślone spotkania z Człowiekiem, a ja z braku pomysłów na spędzanie wolnego czasu, zabrałam się za naukę. Kiedy przerobiłam cały pozytywizm i sięgnęłam po poezję Kasprowicza, okazało się nagle, że Człowiek okazał się draniem, chamem i prostakiem; po prostu zniknął. Kupiłam trzy tabliczki czekolady i poszłam do Marty. Siedziała przy fortepianie ćwicząc gamy. Nic nie mów na jego temat – powiedziała stanowczo, gdy tylko przestąpiłam próg salonu. – Nie zniosę litości. Siedziałyśmy potem w blasku lampek, a Marta grała i grała, z prostych gam płynnie przechodząc w swój ulubiony utwór Debussego The snow is dancing. Następnego dnia w kuchni nie było już bzów – na blacie stało siedem bladych aniołków zrobionych z makaronu, a Marta krzyczała z łazienki: Zrób sobie herbatę, kupiłam malinową! Komiksy też gdzieś upchnęła, więc gapiłam się bezmyślnie w okno. Marta wyszła z łazienki w szlafroku, susząc włosy ręcznikiem – miały teraz kolor ni to kawy, ni kasztana. Lubił jasne włosy, to dlatego – mruknęła cicho. Trzy dni później omal nie straciłam oka wchodząc do salonu Marty, w którego progach powiesiła cały szereg drucianych aniołów. Zwariowałaś?! Ał! – pisnęłam. Marta wzruszyła tylko ramionami, po czym spytała: Zieloną ze szczyptą cynamonu czy tradycyjnie malinową? Siedem dni później anioły szturmem opanowały całe mieszkanie; kawę piłam w kubku z aniołem zezowatym, o loczkach blond, z grzywką. Niebo tworzysz czy co? – spytałam dyskretnie, ale Marta uśmiechnęła się tylko i temat padł. W połowie czerwca, kiedy to zaczęłam zastanawiać się, czy idąc do Marty nie powinnam ubrać się na biało, ta zaczęła pisać listy. Z początku robiła to w środku nocy, miała swoje lampki i subtelny jazz w tle, ale pewnej słonecznej niedzieli powiedziała mi po prostu: Poczytaj sobie, albo obejrzyj jakiś film – muszę napisać list. Nie potrafiłabym powiedzieć złego słowa w jej obecności; nie przeklęłam. Wyjęłam z torby Wyspiańskiego (sesja nadciągała z szybkością huraganu) i pogrążyłam się w lekturze. Sytuacja powtórzyła się jakieś osiem razy. Marta w powyciąganym swetrze, z rozwianym (nadal ciemnym) włosem, siedziała na parapecie zapisując kartkę po kartce. A ja czytałam, co chwila zerkając na nieobecną duchem Martę. Do kogo piszesz? – odważyłam się w końcu zapytać. No przecież wiesz… - wieloznaczna i nic niemówiąca odpowiedź obudziła we mnie złość. Marto! Zostaw te cholerne listy i zacznij w końcu żyć!!! – wykrzyknęłam, uderzając raz po raz niewinnym Micińskim o fortepian. Marta zamrugała oczami, jakby kawałki liter powpadały jej pod powieki. Weź to i opuść moje mieszkanie, proszę – powiedziała to tak spokojnie, że nie miałam już prawa krzyczeć. Wsadziłam do torby paczuszkę, którą wcisnęła mi w dłoń i wybiegłam na dwór. Stałam potem długo pod akacją, wpatrując się w wełnianego anioła z zębami wymalowanymi lakierem do paznokci, którego dała mi Marta. Po cholerę, po kiego czorta mi to dała?!
  5. O metaforach możemy podyskutować kiedyś na korytarzu proszę pana ;) To nie miał być atak, tylko wyrażenie opinii. Ole.
  6. Od razu zaznaczam: na poezji się nie znam. Czytam tylko tych Uznanych, których badacze literatury okrzyknęli Poetami. Ale tego utworu nie można pozostawić bez choćby kilku zdań komentarza... (wielokropek, wielokropek). "Zbiegły się tory" to typowo Edwardowy zwrot (Stachura: "zbiegną się wreszcie tory sieroce naszych dwu planet") - nie wiem, czy nawiązujesz do tego świadomie? "Żółty jak słońce kwiat" - banał! banał! Żółtych rzeczy może być mnóstwo, caaaaałe mnóstwo; ot, choćby mocz. "... usiadłem przy tobie..." - większą siłę miałby ten zwrot BEZ tych cholernych kropek. Z kropkami to zwykłe stękanie. Ta "świnka"... No, proszę pana - świnka jest zgrzytem niewątpliwie (jaka świnka? ki czort????). Ale komentarz autorski... Dziękuję, baaaardzo dziękuję - dawno się tak nie uśmiałam! Świnka jako infantylność kobiety! Choć jestem osobą zrównoważoną i poważną, rżałam przed komputerem całkiem niekobieco ;) Ach, jakaż to metafora wspaniała... I teraz pytanie: czy ten tekst to tak na poważnie? Świnka przerosła moje oczekiwania - dzięki!
  7. Obrzydliwości, myśli nieczyste, akty nieprawe, ptaki jakieś, wieś i listopad... pycha! Czy styl hermetyczny? - nie wydaje mię się. Dobre to proszę pana :) I jeszcze gdzieś mi się między uchem a uchem pałęta "obłe kobiety Rubensa" (jak zwykła mawiać moja polonistka, nadymając policzki) ;) Na mp3? - kobiety posłuchają chętnie na setę ;) No i słowo harcerza - he he he he...
  8. Albert odkrył, że Klementyna ma owłosioną dupę. Faktem jest, że Klementyna za bardzo się z tym nie kryła – wyszedłszy z kąpieli razu pewnego, paradowała w przykrótkim ręczniczku po korytarzu. ... pupę, pupę napisz – napomniała mnie siostrzenica moja; dobre dziecko, acz wścibskie okrutnie. Zaglądając przez ramię, niebezpiecznie przesuwając kubek z herbatą gorącą, słodkie to dziecko najspokojniej w świecie przeszkadzało mi pisać. Ale czy to można napisać pupa? Czy można nazwać tak część ciała ludzkiego, która ledwo co w drzwiach się mieści, a jak lato przypadkiem przyjdzie – a przychodzi zawsze, choćby nie wiadomo jakie mrozy wcześniej były – to suknia żadna, ni spodenki pomieścić jej w sobie nie mogą? Nie będzie pupy. Dupa i już. ... jak można mieć owłosioną pupę? Ciamkając gumę o dyskretnym zapachu malinek względnie truskawek, dziecko oparło łokcie na blacie. Fikcja to jest, Asiuniu, zrozum. Dziecko spojrzało beznamiętnie i poszło się bawić w dom. Fakt ten niezwykły przebić do czaszki jego się nie mógł z początku. Minęło pięć minut, sześć może nawet. - KLEMENTYNO!!! Podbiegła. Zalotnie rzęsą trzepnęła. Ba! Dygnęła wręcz. - Klementyno, chciałem z tobą... eee... tego, poważnie... no. Oczu mrugnięcie, dziubka wygięcie. - No... ta... ten twój... tak. Ust zwilżenie, głowy odchylenie. - Bo widzisz... my... lat już tyle... dziesięć. Piętką stuknięcie, dłonią klaśnięcie. - Tył twój. Pupa... znaczy się tyłek. No! Teraz to się zarumieniła! Czerwone policzki, czerwony kark. Spuściła głowę i nic nie mówiła. Nie chciał jej zawstydzić, tak bezceremonialnie, brutalnie i po męsku. Ale czy to tak można? Wychodzić za człowieka i nawet nie powiedzieć mu, że ma się dupę owłosioną? No kto to widział? A jakby krótką spódnicę miała, to co? To wstyd byłby tylko i hańba. ... a hańba to przez ce-cha się pisze ciociu, no napisz, napisz, bo to tak głupio. Ha jak hak jest, a tak to chyba nie? Asiuniu, zobacz, tam laleczki płaczą idź, idź je pocieszyć. To zawsze działa, he, he... Mózgu to dziecko nie ma czy jak? Dupa owłosiona urosła jeszcze bardziej. Napęczniała, wypełniła pomieszczenia wszystkie, powietrze przyciężkie się od niej zrobiło, i w ogóle. Żyć się już nie dało. - KLEMENTYNO!!! Wolno podeszła. Zamknęła oczy. Nie dygnęła. - Ja tak nie mogę. Spać w łóżku jednym z... tą... tym twoim... no. Zamyśliła się z lekka. Posmutniała jakoś. Piękne to były czasy, kiedyś. Kwiaty jej dawał, kołysanki do snu mruczał z cicha. A tak... Skończy się to wszystko. Nastaną dni długie i ciężkie. Dlaczego ciężkie, no tego akurat sprecyzować nie mogła, ale Wisia jej powiedziała tak kiedyś, więc ciężkie być dni chyba mogą? - Żądam rozwodu. Nie zająknął się, ani tyci tyci. Ani sekundeczki. ... minuteczka, godzineczka. Ciociu, jak ładnie, tak to bym jakąś lalę mogła nazwać, ale wiesz co, tak się nie mówi przecież. Bo jak mnie taka pani na ulicy spytała, jak zobaczyła, że mam na rączce zegarek w krówki, no ten od tatusia, to nie spytała: dziecko która godzineczka, tylko: która GODZINA, ciociu. Ty nie umiesz tak powiedzieć? To przecież proste, no spróbuj: goooo... Na półce Asiuniu leżą czekoladki, możesz sobie wziąć. Jakbym psa tresowała. No i cóż było robić? Kołysanek nie będzie, to już wiedziała. O kwiatach nawet nie wspominając. To po co tu być? Spojrzała, tak długo jakoś i, o zgrozo, poważnie. W tył zwrot zrobiła i wyszła, zabierając ciało swe i włosy na tyłku. ... na dupie ciociu najpierw było, to skąd tyłek? A fakt. Zabierając ciało swe i włosy na dupie.
  9. Każdego ranka odgrywaliśmy wzajemnie ten sam rytuał. O szóstej budził się budzik – mruczał cicho, sprawdzał ruchliwość wskazówek, po czym zerkał na nas, zagrzebanych w pościeli. Starał się być delikatny – dawał znak ostrzegawczy (otwierałam jedno oko), brał oddech (zamykałam oko), potem kolejny znak ostrzegawczy (otwierałam oko, szepcząc: Nie-e…) i dopiero wtedy – mocne i przenikliwe – wycie. WSTAWAĆ GNOJKI!!! Na tak agresywny atak moje ciało reagowało telepaniem. Drżąc więc i stękając z niewyspania, wdziewałam znalezione na krzesłach i dywanie elementy garderoby. On spał. Rozkosznie zaróżowiony i świeżo zarośnięty, oddychał w tempie na trzy. Kładłam dłoń na Jego głowie i głośno wypowiadałam Jego imię. WSTAŃ. Nie otwierając oczu, nie zmieniając pozycji, mówił cichutko swym pięknym niskim głosem: Jeszcze moment… Szłam do kuchni; obijałam sobie lewe biodro o szafkę, albo prawe kolano o drzwiczki zmywarki. Klęłam pod nosem. Nalewałam wodę do czajnika, a potem stałam w oknie czekając aż się zagotuje. Patrzyłam na niebo – liczyłam chmury i Anioły przeskakujące z latarni na latarnię, z dachu na dach. Gdy kawa w dwóch dużych kubkach (mój – w krowy, Jego – zielony, ze słonecznikiem) stała nudząc się śmiertelnie na blacie, wołałam po raz kolejny. On już nawet nie odpowiadał. Spał. Szłam do sypialni, dając porozumiewawcze znaki budzikowi (dzwoń! wołaj! krzycz!) – ale ten już wybrał się na lunch; stolik był pusty. Układałam usta w ciup, brałam oddech - sama udawałam budzikowe dźwięki. Na nic. On uśmiechał się przez sen i przykrywał głowę poduszką; albo dwoma. Czując, że zaraz skończy się moja godność kobieca, wychodziłam na palcach, zamykałam drzwi i szłam po kawę. Drugą wylewałam do zlewu, nie myjąc kubka. Na pięć minut przed opuszczeniem mieszkania siadałam na podłodze i pisałam do Niego kartkę – krótkie streszczenie mojego snu, życzenia, podziękowania, wierszyk, cytat z czytanej wczoraj książki – i kładłam ją pod drzwi sypialni, na stos sobie podobnych, lekko podniszczonych już kartek. Wychodziłam wzdychając, szczelnie zamykając dom. On spał już tak od pięciu lat.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...