Dobyłem swego miecza
Ruszyłem ku gwiazdom...
Wzbijam się co wyżej i wyżej
Uśmiech na mej twarzy
Lecz jakby gaśnie
Pozostawiony wnet sam sobie
Dłoń rozluźnia ucisk na rękojeści losu
Klinga jakże bezdźwięcznie zabrzmiała
Uderzając o kamienny bruk
Pełen szkarłatu, pełen cierni
Stopy me okaleczone
Gdyż droga nigdy aksamitem nie była usłana
Znów bezdźwięczny jazgot w mej głowie
Rozszarpuje mą duszę
Zawtórował jęk owych myśli
Mrok jakże pusty
Wiatr co nigdy ciepłem nie bił
Pozostawiony wyrokowi
Miecz złamany...
Lecz nie powrócę na tarczy
Gdyż nie to mym przeznaczeniem
Spluwać będę pod ten wiatr
Choć grymas na mej twarzy krzyczy co innego
Szeptem to jest...
Jakże cichy on jest...