Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Aireth

Użytkownicy
  • Postów

    2
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Aireth

  1. Tamtego wieczora jechałam przez Kraków. Co robiłam w Krakowie? Wracałam ze spotkania służbowego, które odbywało się w centrali naszej firmy. Byłam strasznie zmęczona, a następnego dnia chciałam iść normalnie do pracy. Kocham swoją pracę, bo właściwie tylko to mam. Nie mam męża, partnera, dzieci, czy nawet zwierzęcia. Mam za to kochankę. Moją pracę. Kocham to, co robię. Dlatego robię to tak dobrze. A praca kocha mnie, bo jestem dla niej dobra. No ale te korki w całym Krakowie... nigdzie nie można było przejechać, ludzie tłoczyli się na ulicach i na większych placach, gdzieniegdzie samochody były tak zaparkowane na poboczach, że nie sposób było przejechać. Czasem znajdowałam się w miejscach, których w ogóle nie znałam, nie przejeżdżałam tamtędy w tamtą stronę w drodze centrali firmy. Mimo to jakoś brnęłam powoli przez miasto. Około wpół do dziesiątej całkowicie utknęłam. Przede mną stał sznur samochodów, ludzie zaczęli wychodzić z pojazdów i biegneli gdzieś. Tłum spieszących się gdzieś osób falował na ulicy. Byłam zdenerwowana. Musiałam jeszcze dzisiaj w nocy, no, najpóźniej jutro z samego rana, dojechać do Szczecina, a tu tłum urządza sobie uliczną bieganinę! Wysiadłam z samochodu i, uprzednio go zamykając, ruszyłam w kierunku, w którym biegli wszyscy. Prawdopodobnie wyniknął jakiś karambol albo ktoś urządzał demonstrację na ulicy. Nagle ktoś chwycił mnie za rękę i pociągną ze sobą w kierunku największego tłumu. Zaczęłam biec, tak jak osoba, która mnie trzymała. Chciałam się wyrwać, ale uścisk był tak mocny, że nie dałam rady. Znaleźliśmy się w tłumie płaczących dookoła osób, trzymających świeczki i dziwne koraliki. Było ciasno, ale ktoś, kto mnie trzymał za rękę zaczął się przeciskać między nimi, a ja z nim. Po chwili zauważyłam, że jesteśmy w jakimś dużym pomieszczeniu wypełnionym ludźmi, zapachem kadzideł, świecami, płaczem. Brnęliśmy dalej, aż w końcu zobaczyłam, że znajdujemy się w kościele. Przed nami stał ołtarz. Na nim, na białym obrusie stała monstrancja z hostią w środku. Obok stał obraz Jana Pawła II. Ludzie płakali. Nic nie rozumiałam. Pociągnięto mnie gdzieś w bok, pod ścianę, skąd jednak widać było ten obraz i tę monstrancję. - Dobrze Aniu, że jesteś... myślałem, że nie znajdę cię w tym zamieszaniu – odezwał się człowiek, który ciągnął mnie przez ten cały czas za rękę. Był wysokim brunetem z dużymi uszami i grubymi okularami. - Ale ja nie mam na imię Ania – odpowiedziałam mu. Mężczyzna przyjrzał mi się uważnie. - Och, przepraszam, jest pani taka podobna do Ani...Przepraszam... Naprawdę... - Nic nie szkodzi. – odparłam mu z tym wystudiowanym uśmiechem. Kiedy pracuje się w takim zawodzie jak ja, po jakimś czasie wszystkie gesty stają się wyuczone. – Mógłby mi pan jednak powiedzieć, co tu się właściwie dzieje? - To pani nic nie wie? – zapytał mnie zdziwiony – Jan Paweł II jest umierający. Wszyscy modlą się o zdrowie... albo o dobrą śmierć. Zaległa cisza, przerywana pochlipywaniami ludzi zebranych w kościele. Było ich tutaj pełno, pomimo iż kościół był mały. Tłoczyli się wszędzie, pierwsze rzędy klękały tuż przy balaskach. Jakoś niespecjalnie poruszyła mnie wiadomość o chorobie papieża. Od siedemnastego roku życia jestem zagorzałą ateistką. Owszem, uważam, że papież Jan Paweł II jest wielką osobą, zrobił dużo dobrego dla świata... Choć mógłby się zgodzić na aborcję i eutanazję, przecież to też dla dobra ludzi. Ale nie uważam, żeby umierającemu człowiekowi potrzebna była modlitwa. Wszyscy wiedzą przecież, że nie wyzdrowieje, a skoro po śmierci nic nie ma, to po co mu modlitwa o dobrą śmierć? Zresztą ja od bardzo dawna się nie modliłam. Nawet wtedy, gdy umarła moja mama. Gdy mój brat miał wypadek i nie wiadomo było, czy przeżyje. Wcześniej, owszem, wierzyłam w Boga, nawet bardzo gorliwie... należałam nawet do jakiejś organizacji religijnej dla młodych. Kiedy teraz myślę o tych czasach, aż mi się łezka w oku kręci. Ale to było kiedyś. Teraz znajdowałam się jak świnia między owcami. Zupełnie tutaj nie pasowałam. Mężczyzna, który mnie tu przyprowadził, zniknął – pewnie poszedł szukać swojej zaginionej dziewczyny. Ja również chciałam wyjść... ale kiedy spojrzałam na te zapłakane twarze, rozmawiające z Bogiem to poczułam się jakoś dziwnie. Oni dostępowali najwyższego zaszczytu...a ja...ateistka, poczułam, jakby czegoś mi brakowało. Kogoś. Tak, brakowało mi chyba Jego obecności. Był ze mną od piętnastego do siedemnastego roku życia. Mój jedyny Przyjaciel. Nigdy nie byłam powszechnie lubiana... dopiero kiedy spotkałam Jego, wszystko się zmieniło. Pokochałam Go, a On był dla mnie dobry. Prowadził mnie i zawsze był ze mną, jak nikt inny. Potrzebowałam Go, a On mnie. To z Nim przeżyłam najpiękniejsze lata mojego życia. To On dał mi Miłość... której nie pojmowałam. Poznałam chłopaka – Jacka. Był wysokim blondynem, trochę piegowatym. Podobał mi się, nie tylko ze względu na wygląd, ale również z powodu charakteru – romantyczny filozof, łagodny i opiekuńczy. Zakochałam się w nim już czwartego dnia naszej znajomości. On również należał do naszej organizacji religijnej. Często rozmawialiśmy o mało przyziemnych sprawach, bo ja w sumie też byłam w głębi duszy filozofką. Zaczęliśmy pisywać do siebie listy. Poważne, w większości zawierające filozoficzne rozważania... Zbliżyliśmy się do siebie, oboje poczuliśmy jakąś więź... On pisał mi wiersze, pełne jakiejś metaforycznej miłości, ja czytając je, prawie mdlałam z rozkoszy. Okazało się potem, że wiersze nie były do mnie, a Jacek uważał mnie po prostu za fajną koleżankę, może nawet przyjaciółkę. Opisywał mi po prostu swoje uczucia, żeby dowiedzieć się, co o nich sądzę. A ja myślałam, ze jestem dla niego kimś więcej... Że mnie kocha. No cóż, łudziłam się. Co ja sobie wyobrażałam? Przecież nie byłam nawet ładna.... Bolała mnie moja naiwność. Jak można było się aż tak oszukiwać? Przekonałam się wtedy, że mało urodziwi ludzie nigdy nie znajdą miłości. Od tamtej pory postanowiłam świadomie się nie zakochiwać. Ale się nie dało. Kolejnym w tej krótkiej galerii był Mateusz. Był sportowcem, tak jak ja w tamtym okresie. Zobaczyłam go kiedyś na basenie, na zawodach. Był w ogóle z innej szkoły i dużo starszy – aż o trzy lata. Koleżanka powiedziała mi, że na pewno wygra. Wygrał. Miał takie miękkie ruchy w wodzie... takie zmysłowe, powolne, ale zarazem mocne. Jego siła była w technice. Zaimponował mi tym. Potem się okazało, że chodził na te same msze co ja, więc widziałam go dość często – raz na tydzień. Ale to była miłość „ tylko z widzenia”, w dodatku jednostronna. On pewnie nawet nie wiedział, że istnieję. Nic o nim nie wiedziałam, poza imieniem i nazwiskiem. Chciałam do niego czasem podejść, poznać...ale z moją urodą szybko straciłabym jakiekolwiek szanse. Byłam rozdarta. Chciałam czegoś, ale jednocześnie bałam się, że zostanę odrzucona. Że przegram. Taka już byłam i może dlatego nie wychodziło mi nigdy w miłości. Ani wtedy, ani później. Kiedy potem się „zakochiwałam” albo wpadałam w zauroczenie, modliłam się tylko do Pana, żeby wszystko się skończyło, żeby mi szybko przeszło. Byłam uczuciowa i nie chciałam cierpieć przez swoją głupotę i naiwność. Zamykałam się w jakąś skorupę. Mało rozmawiałam z chłopakami. Potem w ogóle ich unikałam. Wtedy, kiedy zrozumiałam, że nie mam szans na miłość, przestałam wierzyć w Boga. To znaczy, najpierw modliłam się do Niego gorąco o to, żeby ta miłość się jednak spełniła. Ale potem... straciłam całkowicie nadzieję, a z nią – wiarę. Skoro Bóg był wszechmogący, dlaczego nie dał mi miłości? Po jakimś czasie przestałam marzyć o królewiczu z bajki. Tyle spraw zajmowało mi przecież głowę... studia, teraz praca... I właściwie w tym swoim dwudziestosiedmioletnim życiu nigdy nikogo nie miałam. Praca? Była daleko. Teraz, w tym kościółku, nie miała znaczenia. Więc pod każdym względem byłam samotna. Zrozumiałam to dokładnie o godzinie 21.55 . Ktoś chyba wszedł do kościółka i coś powiedział, bo już po chwili cały kościół najpierw zafalował od tej wiadomości, a potem wszyscy jak jeden mąż zaczęli płakać. Po chwili i do mnie doszła ta informacja. Papież umarł. Nie wiedziałam co zrobić. Nawet się nie spodziewałam, że tak mną to wstrząśnie. Poczułam czerń w mózgu, taką bezdenną pustkę, bez myśli. Tak jakby odszedł ktoś mi bliski. Przez tyle lat tego nie czułam... dlaczego teraz? Spojrzałam na monstrancję i na hostię w niej ukrytą. I wszystko pękło. Znów miałam siedemnaście lat. On znów mnie wołał. Opierałam się. Nie chciałam znów się łudzić. Ręce podniosły mi się same. Głowa pochyliła. Uczyniłam ten zapomniany gest, który kończył wszystko stare i zaczynał nowe. Myśli same ułożyły się w zdania. „Prowadź mnie... bądź moją Miłością”.
  2. - Brzoza, nie gryź się! – wrzasnęła na nią Dorota tak głośno, że cała klasa wpadła w śmiech. A ona właśnie musiała się ugryźć. Miała przez to ulecieć z niej cała złość. Na co taka spokojna dziewczyna może być zła? Po pierwsze: cholerna, beznadziejna miłość! Zakochała się w takim przychlaście, że szkoda gadać. Zrobiła sobie jakąś bezsensowną nadzieję, a on nawet nie wie, że ona istnieje na tym świecie. Taka telenowela, tylko że w wydaniu szkolnym. Wyobraźcie sobie: odcinek cztery tysiące pięćset osiemdziesiąty dziewiąty, w którym podczas balu (dyskoteki szkolnej), Manuel (Karol) porywa do tańca nieznaną dziewczynę, a Esmeralda (Brzoza) ryczy potem po nocach. No, w rzeczywistości aż tak tragicznie nie jest... choć przecież zawsze może być. Po drugie: ta cała niewesoła sprawa z Wojtkiem. Zaczęło się zwyczajnie: gość podłączył się na gadu-gadu, porozmawiali, było miło... po pewnym czasie zdało jej się, że on coś do niej... czuje (w sumie to całkiem możliwe, bo gdyby ją zobaczył, to prędko zrezygnowałby z tego... „uczucia”), ale to nic, bo poza tym jej koleżanka z klasy, Ewelina, jest w nim zabujana po uszy. Brzoza dała jej ten numer gadu-gadu, oni widocznie mają się ku sobie, a ją boli, że znów coś przegapiła, jakąś szansę na coś lepszego. Trzeba być nią, żeby mieć takiego pecha. Po trzecie: oceny. Dwója z fizyki i z polskiego, trója z geografii. Dla większości z was to może normalka, ale dla niej – katastrofa. W domu starzy czepiają się, że przecież stać ją na więcej. Może i tak, ale skoro jedyną motywacją do poprawienia tych ocen ma być niezadowolenie rodziców, to nie, dziękuje, postoi. No i czwarty powód: Pan Bóg. Ciągle nie ma dla Niego czasu, jest zabiegana, a kiedy znajdzie chwilkę, zamiast podumać nad istotą Jego boskości, ona woli układać wiersze o pszenicznym kolorze włosów Karola. - Brzoza, daj spokój! – Dorota pociągnęła ją za szyję, wyrywając z samokaleczącego transu. Spojrzały na obślinioną rękę i czerwone odciski zębów na skórze. - Boli... – jęknęła Brzoza. - No ja się nie dziwię. Wściekłaś się, czy co? Brzoza nie odpowiedziała i dokończyła rozwiązywanie zadań matematycznych, które im Oszastowa zadała. Po chwili Dorota podsunęła jej kartkę: „Wiesz, chyba mi się Kuba spodobał...”. No grejt. Najlepszy kolega Karola. One to mają przechlapane w miłości. W gruncie rzeczy Brzoza spodziewała się tego. Kuba ładny jest... ma takie piękne, ostre spojrzenie lodowatych oczu... Dorota poznała go przez przypadek. Wzięła numer komórki jakiegoś gościa od Arka, ich kolegi, zupełnie nie wiedząc, kto to. Poesemesowali sobie, spotkali się raz na party u Arka i w sumie polubili. A potem zaczęli gadać w szkole, na gadu-gadu... Brzoza się nie dziwiła. Też by tak chciała. Ale, w cholerę, jej się przecież nigdy nic nie udaje! „Dobra. Nikomu nie powiem jak chcesz.” – odpisała. *** Kiedy tylko zadzwonił dzwonek na lekcję i stanęła pod gabinetem biologicy, owiała ją groza bijąca od Małpy. W rzeczywistości nie miała tak na nazwisko, ale klasa dała jej taki przydomek ze względu na wygląd, w sumie bardzo trafny. Widzieliście kiedyś polowania szympansów albo pawianów? Rzucają się na ofiary, a potem bezlitośnie zabijają i zjadają. Małpa postępowała tak samo ze swoimi uczniami. Na lekcji zrobiła im sprawdzian („taka krótka kartkóweczka”) od początku roku. Dała pięć pytań, bardzo szczegółowych, wymagających dużo czasu na odpowiedź... i piętnaście minut. Brzoza myślała, że rzuci w nią długopisem. „Małpa chyba cofnęła się w rozwoju”. Wszyscy pisali tak szybko, jak protokolanci na rozprawach sądowych. Gdy Brzoza odpowiadała na czwarte pytanie, Małpa odezwała się swoim głosem tchnącym z piekła: - Niedługo kończymy. Dziewczynie usychała ręka, pisała coraz bardziej niezgrabnie. Siedzący obok niej Rafał mruknął pod nosem: - A w pysk chcesz? Wszyscy byli źli, wiedzieli, że dostaną złe oceny. Małpa dała za mało czasu. - No i odkładamy długopisy, podajemy kartki do przodu. Rafał rzucił długopisem o stół. W klasie wiedziano powszechnie, że jest bardzo nerwowy i Brzoza obawiała się, co ten siedzący obok niej towarzysz niedoli może zrobić. - Co to jest ekologia... Artur? – zapytała Małpa, uśmiechając się złośliwie. - To nauka zajmująca się wzajemnymi zależnościami pomiędzy organizmami oraz między nimi, a ich środowiskiem. – odpowiedział bez zająknięcia Artur, mimo iż nie rozumiał z tego ani słowa. Małpa uśmiechnęła się zadowolona. U niej nie trzeba było rozumieć, tylko wiedzieć. Brzoza „wyłączyła” aktywną część swojego mózgu i odpłynęła w krainę marzeń. *** Na przerwie Brzoza wlepiała oczy w Karola. Dwoma narządami wzroku chłonęła go niczym gąbka wodę. Jego pszeniczne włosy... twarz białą jak papier... posturę i sylwetkę zgarbioną niczym u Quasimodo z bajki Disneya. Tak, tak... miłość jest ślepa. *** - No, proszę, mam dla was ogłoszenie – Topola wyjęła jakieś kartki. Brzoza zaczęła słuchać uważniej. Polski to jej teren. A nóż widelec skapnie jej piąteczka do dziennika za napisanie w dziesięć minut bzdetnego wierszyka. - Konkurs. Napiszcie pracę o problemach dzisiejszej młodzieży – przeczytała Topola. Brzoza uśmiechnęła się. Miała w szufladzie jedno opowiadanie, zboczone jak cholera, gdzie każdy z każdym śpi, a jeden facet chodzi nago po mieście w zimie. Tylko gdyby to zgłosiła na ten konkurs, Topola dostałaby zawału serca. W domu Brzoza zastanawiała się, o czym napisać. O narkotykach, fajkach, alkoholu, seksie, dyskotekach i niechcianych ciążach? Nie, to nie jej klimaty. Po chwili wpadła na pewien pomysł. Ugryzła się w rękę i chwyciła za pióro. *** Wreszcie przyszedł czas na niedzielną mszę. Ubrała się i wyszła z domu. Jesienne wieczorne powietrze wdzierało się do jej płuc. Ruszyła ulicą pod górę. Po paru krokach poczuła, jak jej oddech pogłębia się i staje się równomierny. Uwielbiała to uczucie. Gdzieś przeczytała, że Freud porównał równomierny oddech przy wchodzeniu po schodach do takiego samego oddechu podczas seksu. Cóż, co prawda Brzoza nie szła po schodach, ale była pewna, że jej oddech jest dokładnie taki sam jak w teorii Freuda. Gdy weszła do zakrystii od podwórza, przebiegł ją przyjemny dreszcz. Uwielbiała te msze, ten nastrój... poza tym pełniła funkcję lektora, służąc Bogu pięknym, jak wszyscy mniemali, głosem. - O, Natasza – jak zwykle księdzu powitał ją zdziwieniem. Brzoza przeczytała tekst, po czym weszła do kościoła, siadła w pierwszej ławce i rozpoczęła poważną rozmowę z Bogiem. Poważną modlitwę, jakiej dawno już nie przeprowadzała. - Natalia – odezwał się głos w jej umyśle - Tak, Panie Boże? - Rzadko rozmawiamy ze sobą. Ostatnio. - Wiem. To moja wina. Nie mam czasu, a powinnam znaleźć chociaż chwilę. No i ten Karol. - No tak, ten Karol... Co zamierzasz z nim zrobić? - Nic, zobaczę jak to się dalej potoczy. - Aha. Ale nie licz, że Ja sam będę dział. - Nie liczę na to wcale, Panie Boże. Odezwał się dzwonek i bezpośrednia łączność z Panem Bogiem została przekształcona w pośrednią. *** Brzoza włożyła klucz do zamka, otworzyła drzwi i szybko zapaliła światło. Miała do pokonania trzy piętra, by dostać się do mieszkania, przy czym na pierwszym piętrze nie paliło się światło, bo żarówka się przepaliła. Właśnie tego piętra Brzoza bała się najbardziej. Było tam ciemno, a ona przed oczyma ciągle miała tę scenę z „Gothiki”, gdzie Halle Berry niespodziewanie zauważa na środku ulicy tamtą przerażającą dziewczynę. To był pierwszy powód jej strachu. Drugi powód był trochę bardziej realny i właściwie wiązał się z pierwszym. W jednym mieszkaniu na tym piętrze w latach 80. mieszkał lekarz. Był to człowiek religijny i kiedy papież Jan Paweł II po raz pierwszy przyjechał do Polski, on umarł z przejęcia przed telewizorem na zawał serca. Brzoza bała się, że teraz mści się na religijnych ludziach z jej klatki, za to, że ich papież odebrał mu życie. Przechodząc obok tego mieszkania, zerknęła na drzwi i zaczęła wchodzić wyżej. Wolałaby widzieć owe nawiedzone mieszkanie, ale no cóż, trudno. Po chwili jednak drzwi tego mieszkania otworzyły się i ktoś z nich wyszedł. Brzozie cała krew spłynęła do serca ze strachu. Potknęła się o schodek, upadła, uderzyła głową o stopień i straciła przytomność. *** Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą Dorotę. - Jak się czujesz? – zapytała koleżanka - Pić mi się chce. Dorota podała jej butelkę z wodą. Brzoza wypiła prawie całą zawartość i poczuła huczenie w głowie - Co się stało? - zapytała dotykając obandażowaną głowę - Wywaliłaś się na schodach. Sąsiad wychodził z mieszkania, zauważył cię i powiedział twoim rodzicom. Przywieźli cię do szpitala, byłaś nieprzytomna. Potem się ocknęłaś, miałaś robione badania, zabandażowano ci głowę, rodzice cię przywieźli do domu... rozmawiali z tobą i zasnęłaś. Ja dowiedziałam się dzisiaj w szkole i przyszłam po lekcjach. Nie pamiętasz? - Coś sobie przypominam. Która godzina? Co za dzień w ogóle? A co w budzie? - Jest czwarta po południu, poniedziałek. A w budzie... Sprawdzian z niemca był. I z matmy test. Na polaku pytała Rafała, mówię ci, jaki brecht... A, masz pozdrowienia od Rasty, Kaśki i Ady i od całej klasy w ogóle. Ja dzisiaj gadałam z Kubą. On chyba coś do mnie więcej... – Dorota zaczerwieniła się – pytał o ciebie, pozdrowienia masz od niego... A Karol... Dorota urwała niepewna, czy w takich okolicznościach można mówić takie przykre wiadomości. - No co Karol? – Brzozie było w sumie to teraz obojętne, bo głowa ja tak rypała, jakby ktoś młotem w nią walił. - Karol chodzi z Pauliną z naszej klasy. - No grejt. – powiedziała Brzoza i zasnęła.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...