Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

valdens77

Użytkownicy
  • Postów

    5
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez valdens77

  1. IV 12 lat wcześniej. Dochodziła trzecia. Pokój oświetlało światło dwóch czarnych gromnic. Magda tydzień wcześniej kupiła je w "veritasie". (Świece tak naprawdę były żółte, a tylko dokładnie obłożone czarną folią.) Kadzidła i amulety dostała w “indyjskim”. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, a chłopak i dziewczyna rozebrani do naga. Siostra Magdy i jej mąż mieli wrócić dopiero w poniedziałek. "Niepowtarzalna okazja, żeby pójść na całość!" - mówiła Magda. Grzegorz z początku nie myślał o tym serio. Ona zawsze śmiertelnie poważnie. Byli ze sobą od roku. Grzesiowi nigdy wcześniej nie zdarzyło się chodzić tak długo z dziewczyną. Magda urzekła go swoją odmiennością, inteligencją, a przede wszystkim - t a j e m n i c z o ś c i ą. Nosiła w sobie sekrety, które za wszelką cenę chciał odkryć. Ich randki nigdy nie przypominały zwykłych randek. Nie były "normalne", bo i ona nie była zupełnie normalna. I tak zamiast chodzić do restauracji, kin, dyskotek, wesołego miasteczka - chodzili po kościołach, psychiatrykach, cmentarzach... Po kilku miesiącach razem odkryli świat narkotyków i magii. To wtedy zaczęli świadomie tworzyć własną religię. Budowali ją od podstaw, od zera, bo pierwszym ich krokiem było przekreślenie wszystkich nauk i doktryn Kościoła. Fundamentem miała być Wolność, budulcem Miłość, a całą resztą - brak zasad. W sumie nie wiadomo skąd i w ich religii później pojawiły się normy i doktryny. Widocznie nie da się całkiem uciec od formy. Kogo czcili? Każde wyznanie ma przecież bogów. Bogiem Magdy był Grzegorz, a ona - jego jedyną boginią. Seks stał się najświętszym rytuałem. Doszli w swoich badaniach do wniosku, że każda religia kłamie. Nieliczni ludzie poznali prawdę, a oni byli tego “poznania” bardzo bliscy. Studiowanie "Biblii", "Biblii Szatana" LeVay`a, "Magiji" Crowley`a i wielu innych ksiąg miało dopomóc im w odnalezieniu szczegółów. Byli pewni, że mają pewną misję, a nawet obowiązek by "odkryć to, co zakryte", opowiedzieć o tym ludziom, wyprowadzić z błędu i... zbawić. Rytuały miały dodawać im mocy. Wybiła trzecia. Oboje usiedli na ziemi naprzeciwko ołtarza. Magda rozpoczęła inwokację: "Ja jestem najgłębszym Ego. Przyglądam się na twój świat z ciemności niedostępnej twym oczom. Wyciągam poprzez ciebie twe ręce i dotykam miękką przyjemność twego żyjącego świata Jestem Starożytny, Stwórca Bogów. Jestem Tym, który się Zmienia oraz tym, który jest Niezmienny. Ilekroć spoglądasz w oczy innego, tam! Patrz! Ja spoglądam na ciebie! Jestem źródłem wszystkiego co Jest! Ten, który Mnie rozpoznaje tako się stanie także Źródłem i Prawdą, Czarodziejem. Ten, który pozwala by Me istnienie płynęło w nim i przepływało przez całe ciało aby istnienie Dotykało i Zmieniało Wszystko w zgodzie z jego Wolą, Bytem, Prawdą i Magią Ma Smocza Magia słodką jest, bo gwarantuje spełnienie twych życzeń. W tym co nazywasz snami, ja zbieram me siły. W tym co nazywasz rzeczywistością, ja Ukazuję Me Sny. Ja jestem prawdziwym Bogiem, Jedynym Bogiem, który jest. Ja jestem w tobie a ty jesteś we mnie. Mym symbolem jest Zwierciadło! Poznasz dobrze me imię we wszystkich twych działaniach zaistniejesz i pozostaniesz godnym." Magda odwróciła się i spojrzała partnerowi głęboko w oczy. Uśmiechnęła się ironicznie, po czym skierowała swój wzrok na na ołtarz. Skalpel połyskiwał na czarnym suknie niczym trzecia świeca. Grzegorz aż do tego momentu nie wierzył, że kiedykolwiek dojdą aż do tego etapu. Chwycił niepewnie skalpel i zbliżył go do lewego nadgarstka dziewczyny. Jeszcze raz spojrzał jej w oczy, czy napewno... Magda wyczuwała wcześniej, że jej chłopak się waha, ale kiedy dostrzegła jak trzęsie mu się ręka, wpadła w prawdziwy gniew i choć nic nie mówiła, to było to czuć. Przysunęła ramię bliżej, tak, że delikatna skóra dotknęła ostrza i rozcięła się płytko. Lodowaty wzrok dziewczyny zdawał się krzyczeć: "tchórz! mięczak!". Skalpel powędrował w poprzek żył, chyba nawet nieco za głęboko. Krew zebrała się błyskawicznie, najpierw w ranie, a następnie zaczęła ściekać jedną, cienką stróżką na podłogę. Magda przysunęła się do chłopaka i wpiła się w jego usta. Była wdzięczna. Krew z rany kapała na brzuch i nogi chłopaka, ale nie było to w tym momencie ani straszne, ni gorszące, ale szalenie romantyczne i nieziemsko podniecające. Oboje w jednej chwili poczuli przeogromną ochotę na seks, ale nie mogli tego zrobić. Ważniejsze było, by doprowadzić ceremonię do końca. Dziewczyna kontynuowała rytuał. Zdjęła z ołtarza białą, czystą kartkę i położyła ją sobie między udami. Palcem wskazującym przejechała wzdłuż swojej rany i nakreśliła na papierze literę "M". Potem znów nabrała krwi na palec i napisała pierwszą literę swojego nazwiska. - Teraz ty - zwróciła się do chłopaka sięgając po skalpel. Grzegorz posłusznie podał lewe ramię i sekundę później poczuł piekący ból, a w następnej chwili - niezrozumiałą, ogarniającą całe ciało, od stóp do głowy, przyjemność. Kartka leżała już między jego nogami. Bez zwłoki wypisał na niej swoje inicjały. Nie mógł się już doczekać... Magda pragnęła tego nie mniej niż on. Bezzwłocznie chwyciła kartkę, wstała i przyłożyła ją do płomienia świecy. Kartka zajęła się błyskawicznie, wybuchnęła wręcz płomieniem, parząc "kapłance" rękę. Rzuciła ją na tacę ustawioną po środku gwiazdy, wyrysowanej kredą na dywanie i osłupiała. Płomień wydawał się być za duży, o wiele większy, niż można by się spodziewać po jednym skrawku papieru...i długo nie gasł! Grzegorz wyglądał na mocno przestraszonego, za to Magda nie kryła swojego szczęścia. "To musiał być Znak! Znak, że wszystko dobrze poszło." Obudził się o trzeciej po południu, we własnym pokoju. Przez chwilę, jeszcze z zamkniętymi oczami, myślał. Łudził się, że śnił o tych gromnicach, ołtarzu i całej reszcie, lecz kiedy otworzył oczy zobaczył ranę na ręce, podrapany tors i zakrwawiona pościel. Rozwiały się wątpliwości. Jednak to zrobili! Zrobili naprawdę! Jak przez mgłę widział rozcinanie nadgarstków, płonącą niemal pod sufit kartkę. Jeszcze słabiej pamiętał, co działo się później, a za nic nie mógł sobie przypomnieć jak trafił do domu! Czuł się fatalnie, choć nie rozumiał dlaczego. Pamiętał seks, ostrzejszy niż wcześniej, ale nie dlatego przecież czuł się źle. Magda uwielbiała tak, ale dziewczyna, z którą się kochał... nie była Magdą! Miała inne ciało, inne piersi, zapach, głos... Czuł, że zdradził! I nie mógł to być zwykły sen. Fantazje erotyczne, czy to w nocy, czy w dzień to nic takiego i już w czasach podstawówki przestał sobie robić tym wyrzuty. Później sumienie systematycznie słabło i przymykało oczy nawet na wiele poważniejsze sprawy. Być może w końcu nawet odeszło niechciane, a może nawet umarło. "Zdechło" - Tak właśnie myślał Grzegorz, aż do tego poranka. Wtedy, kiedy jeszcze miało głos i zdarzyło mu się kogoś skrzywdzić albo zdradzić, czuł się tak, jak dziś. Dokładnie tak samo! "Na cholerę to odżyło!?" - myślał wstając. - "Przecież nawet nie zdradziłem! Chyba..." Prysznic zmył "urojoną" winę razem z krwią z nóg i rąk. Nie na długo, bo kobieta "ze snu" odnalazła go wkrótce, a szaleństwo, które przyszło razem z nią, miało zawładnąć nim na wieki. V Samochód mknął ulicami i rozpryskiwał wodę z kałuż na wszystkie strony. Nie przestawało padać ani na chwilę, a do tego robiło się ciemno - o wiele wcześniej niż powinno. Grzegorz miał w bagażniku potężną latarkę, na osiem baterii, ale i tak wolał dotrzeć na miejsce nim zapadnie zmrok. "Czy to, do cholery, może być ten dom!?" - zadawał sobie w myślach pytanie. "Przecież to wariactwo!" - myślał - "Ten dom nie może istnieć!" Zjechał z głównej ulicy w boczną, na chybił-trafił, kierowany przeczuciem, że jedzie dobrze. Nie pomylił się. Minutę później stał już przed ozdobną bramą i choć jeszcze nie widział domu, był pewny, że to właściwy adres. Wyjął latarkę, sprawdził, czy działa i ruszył zapuszczoną ścieżką w kierunku budynku. Ledwie dało się dostrzec budowlę na szczycie pagórka, bo wzgórze bujnie porastały stare, potężne buki. Wrony i kruki osiadłe na gałęziach rozpoczęły swój mroczny, powitalny koncert. Musiało być ich tam całe setki. Wszystkie zdawały się uważnie przypatrywać przybyszowi, a krakanie musiało oznaczać albo groźbę, albo ostrzeżenie, a już w najlepszym przypadku - niezadowolenie. "Nie cierpię tych ptaków!" Zrobiło się całkiem ciemno. Policjant włączył latarkę i wyrzucił snop światła między gałęzie. Dziesiątki ptasich oczu zaiskrzyło niczym gwiazdy na bezchmurnym niebie. "Niech to szlag! Tego jeszcze nie było!" Po obu stronach, szerokich u podstawy, a zwężających się aż do tarasu, schodów stały dwie, sporych rozmiarów, figury. Miały chyba przedstawiać anioły, lecz jeśli rzeczywiście takie były zamiary artysty, to zdecydowanie mu nie wyszło. Budynek był symetryczny. Środek wspinał się wysoko i kończył trójkątnym zadaszeniem. Po bokach wznosiły się dwie półokrągłe wieżyczki. "Jezu, to nie może być prawdą!" Gdyby ktoś wcześniej kazał mu naszkicować dom z jego snów, to dokładnie tak wyglądałby ten rysunek. Drzwi były otwarte. Policjant wszedł do środka. Odór wilgoci i pleśni w korytarzu mieszał się ze smrodem gnijącego mięsa, intensywnym tak, że aż gęstym. Prawdopodobnie to on odstraszał bezdomnych i narkomanów. "Komuś jednak nie przeszkadza ten fetor, skoro wypisuje nazwiska w piwnicy. Mnie też nie powstrzyma." C.D.N.
  2. II. ‭ Kasia wyszła z łazienki w samych stringach. Weszła na środek pokoju i ręcznikiem osuszała swoje długie, kasztanowe włosy. Robiła to codziennie, tak samo, i niemal każdego dnia, przez cienkie firanki, przyglądali się temu chłopcy z bloku naprzeciwko. ‭Otworzyła drzwi balkonowe. Zapowiadał się ciepły, słoneczny dzień. Jeden z takich, kiedy człowiekowi aż chce się żyć, nawet gdyby trzeba było rozwiązywać problemy nagromadzone w brzydszych dniach. Normalnie włączyłaby teraz radio lub ulubioną płytę i‭ ‬tańczyłaby na środku pokoju, aż do utraty tchu. Uśmiechnięta padłaby wtedy na miękkie łóżko i dłuższą chwilę przeobrażałaby się ze zwariowanej dziewczynki w kobietę. Później zjadłaby lekkostrawne śniadanie,‭ ‬ubrała się i wyruszyła na‭ "‬podbój świata‭"‬. Dziś trudno jej było nawet się ubrać.‭ Na śniadanie nie miała ochoty wcale. Siedziała na skraju łóżka,‭ ‬ze skarpetką w ręce i tępo patrzała się przed siebie.‭ D‬o oczu powoli napływały jej łzy. Upuściła skarpetkę na dywan.‭ Pochyliła‬ się do stolika nocnego i chwyciła za telefon. -‭ ‬Darek‭? ‬-‭ ‬spytała drżącym głosem. -‭ ‬Tak,‭ ‬przy telefonie‭ ‬-‭ ‬odpowiedział mężczyzna po drugiej stronie linii. -‭ ‬Kasia!‭? ‬-‭ ‬zapytał nie udając zaskoczenia. -‭ ‬Tak,‭ ‬to ja‭ ‬-‭ ‬odparła przełykając łzy. -‭ ‬Dzień dobry,‭ ‬Kasiu‭ ‬-‭ rzucił‬ wesoło, najwyraźniej zadowolony z telefonu. Nie odpowiedziała.‭ ‬Przez jakiś czas mężczyzna nie słyszał niczego w słuchawce. Dziewczyna milczała. -‭ ‬Kasia‭? ‬-‭ ‬sprawdzał,‭ ‬czy nie odłożyła.‭ ‬-‭ ‬Halo‭! ‬Kasia‭!? Była na linii.‭ ‬Słyszał wyraźnie jej łkanie. -‭ ‬Katarzyno,‭ ‬co się stało‭? Ty płaczesz‭? ‬Co się stało‭? ‬Halo,‭ ‬odezwij się‭! -‭ ‬Darek...‭ ‬-‭ ‬odezwała się w końcu, pociągając nosem. -‭ ‬Tak‭? -‭ ‬Grzegorz znów nie wrócił na noc. -‭ ‬Aha,‭ ‬więc o to chodzi‭ ‬-‭ ‬odparł nieco uspokojony.‭ ‬-‭ ‬Kasia,‭ ‬przecież mówiłem ci... -‭ ‬Właśnie,‭ ‬mówiłeś...‭ ‬Mówiłeś,‭ ‬że mnie zdradza, a ja idiotka...‭ ‭Znowu zamilkła. - Mówiłeś też inne rzeczy,‭ ‬pamiętasz‭? ‬-‭ ‬zapytała po chwili. -‭ ‬Tak,‭ ‬pamiętam. -‭ ‬Darek,‭ ‬jestem już pewna,‭ ‬że on ma inną. Głośno zapłakała.‭ ‭Mężczyzna czekał, aż się uspokoi. -‭ Wczoraj znów nie wrócił na noc - powiedziała w końcu. - A wcześniej nazwał mnie Magdą‭! ‬-‭ dodała‬. -‭ ‬Aha,‭ ‬no i co? Co dalej‭? ‬Co chcesz z tym zrobić‭? ‬-‭ ‬zapytał. -‭ ‬No...‭ ‬Nie wiem.‭ ‬Mówiłeś,‭ ‬że...‭ no... że mogę... czy to jest aktualne‭? -‭ ‬Jasne,‭ ‬przyjedź.‭ ‬Będę cały dzień w domu. ‭ Pakując do torby swoje rzeczy zastanawiała się, czy robi dobrze. Z jednej strony zamieszkanie u obcego mężczyzny napawało ją lękiem, ale nie mogła przecież pójść na ulicę! Wrócić do domu też nie mogła. Musiałaby wtedy przerwać studia. Nie mogła przecież dojeżdżać na "uniwerek" gdański z Olsztyna. Darek miał koło czterdziestki‭ ‬-‭ ‬polski Niemiec.‭ ‬Na stałe mieszka w Hamburgu,‭ ‬a do Gdańska,‭ ‬gdzie też ma mieszkanie,‭ ‬przyjeżdża w interesach‭ ‬-‭ ‬ciemnych jak węgiel. Jak koks.‭ Kiedyś przyjaźnił się z Grzegorzem. Często się razem zabawiali na mieście. To przez Grześka Darek poznał Kasię. Na imprezie w Sopocie. To były szalone czasy - amfa, jaranie, piguły... Wkrótce jednak imprezy się skończyły. Grzegorz awansował w policji. Znajomość z gangsterem,‭ ‬stała się nie na miejscu, więc obaj panowie szybko i bez żalu o sobie zapomnieli. Ale Darek nigdy nie zapomniał o Kasi. Teraz dzięki niemu będzie mogła dokończyć studia,‭ ‬a on‭ cóż ‬-‭ ‬być może nie będzie zbyt często przyjeżdżać do polskiego domu. Skończyła rozmyślać, była gotowa‭ ‬-‭ ‬wszystko zapakowane,‭ ‬ubrana. Rozejrzała się jeszcze raz po pokoju. Na szafce obok telewizora stała ramka ze zdjęciem sprzed czterech lat. Kasia chwyciła ją do ręki i znów ciężkie łzy napłynęły jej do oczu.‭ ‬Byli tacy szczęśliwi... Odłożyła ramkę na miejsce,‭ ‬znalazła pisak i kartkę. Napisała:‭ "‬MAM DOŚĆ‭! ‬ŻEGNAM‭!", położyła list na stole i wyszła. III. ‭ Grzegorz dotarł do pracy przed południem. Musiał jeszcze wrócić do domu, umyć się i przebrać się. We trzypiętrowym budynku Komendy Wojewódzkiej mieściło się kilka wydziałów.‭ ‬Niższe piętra zajmowała zwykła‭ "‬biurokracja‭"‬,‭ ‬wyżej‭ - ‬Wydział Kryminalny. Na samy końcu korytarza ostatniego piętra wygospodarowano cztery pomieszczenia dla Wydziału Spraw Niewyjaśnionych‭ ‬-‭ ‬Archiwum X. Miało zaszczyt tam pracować jedynie pięciu funkcjonariuszy i nadkomisarz.‭ Na początku,‭ ‬kiedy jednostka powstawała,‭ ‬w zespole była też jedna kobieta.‭ Szybko jednak zrezygnowała. ‭To nieprawda, że była miękka. Była całkiem dzielną i inteligentną babką. Przez wiele lat, rozwiązywała trudne zagadki kryminalne piętro niżej - z dużym powodzeniem.‭ Dlatego trafiła do Archiwum. ‭Nowa rola jednak najwidoczniej nie przypadła jej do gustu. W zwykłej służbie co prawda często oglądała zwłoki i krew, może nawet częściej, jednak tam trupy przeważnie były świeże. W Archiwum przyszło jej przekopywać groby,‭ wyciągać cuchnących,‭ ‬rozpadających się w rękach nieboszczyków,‭ ‬by potem kroić ich,‭ ‬oglądać z lupą w ręku - z zewnątrz i od środka.‭ ‬Mało wdzięczne zajęcie jak dla kobiety. W uzasadnieniu swojej rezygnacji podała,‭ ‬że praca niekorzystnie wpływa na jej stosunki z mężem. ‭ Faceci jakoś się trzymali,‭ lecz‬ faktem jest,‭ ‬że żaden nie był w stanie utrzymać przy sobie żadnej kobiety na dłużej.‭ ‬Grzegorz najwidoczniej nie miał być wyjątkiem. Cóż‭ ‬-‭ ‬albo szczęście w rodzinie (i udane stosunki),‭ ‬albo praca w Archiwum. Oficer mijał kolejne piętra.‭ Wszędzie‬ krzątali się mundurowi.‭ ‬Otwierały się drzwi do biur, dochodziły z nich głosy pracowników,‭ ‬stuki maszyn do pisania, wycie drukarek igłowych i drzwi znów się zamykały. -‭ ‬Mariola,‭ ‬każdy o tym wie...‭ ‬-‭ ‬powiedział mężczyzna wychodzący z sekretariatu. Grzegorz od razu, po głosie, rozpoznał Tomka,‭ ‬starego kumpla jeszcze ze szkolnych lat.‭ ‬Stał we futrynie drzwi,‭ ‬a głową tkwił jeszcze wewnątrz pokoju i czekał na odpowiedź.‭ -‭ ‬Ej,‭ ‬Mariola,‭ ‬no mąż to akurat nie musi o tym wiedzieć‭ ‬-‭ ‬skomentował to,‭ ‬co usłyszał i‭ ‬gromko się roześmiał zamykając drzwi. Grzegorz nie zatrzymywał się.‭ ‬Miał nadzieję,‭ ‬że Tomasz go nie dostrzeże.‭ -‭ ‬Hej gangsta‭! ‬Gdzie ty tak pędzisz‭!? ‬-‭ ‬usłyszał jednak za plecami. -‭ Witaj‬ Tomek.‭ ‬No pędzę,‭ ‬do góry pędzę‭ ‬-‭ ‬odparł Grzegorz.‭ ‬Zatrzymał się i zszedł kilka stopni w dół, do kumpla,‭ ‬by się przywitać. -‭ ‬Tomek,‭ ‬nie mam czasu na rozmowy, naprawdę‭ ‬-‭ ‬powiedział podając rękę.‭ ‬-‭ ‬Dopiero wylądowałem na komendzie‭! ‬Spóźniony,‭ ‬jak cholera‭! -‭ ‬Aaa,‭ ‬noo rozumiem,‭ ‬rozumiem.‭ ‬Też bym zasypiał do roboty,‭ ‬jakbym miał taką... Kasię‭ ‬-‭ ‬zażartował Tomek, uśmiechając się jednoznacznie. -‭ ‬Heh,‭ ‬nie nie brachu,‭ ‬nie tym razem.‭ ‬Kurewsko pechowy dzień mam...‭ szkoda‬ gadać‭ ‬-‭ ‬odparł wchodząc z powrotem na schody‭ ‬-‭ ‬Idę,‭ ‬trzymaj się.‭ -‭ ‬Dobra,‭ ‬leć.‭ ‬Aha i pozdrów Kaśkę!‭ I‬ mi tu nie ściemniaj koguciku. -‭ ‬Może być problem‭ ‬-‭ ‬usłyszał z góry. -‭ ‬Jaki problem‭? ‬-‭ ‬krzyknął Tomek. -‭ ‬Odeszła. -‭ ‬Chyba jaja sobie ze mnie robi‭ ‬-‭ ‬powiedział sam do siebie, szczerze niedowierzając. Grzegorz dotarł na ostatnie piętro i skierował się w stronę biura na końcu korytarza.‭ Na tym holu panowała‬ zupełna cisza mącona tylko cykaniem startera neonówki.‭ ‬Jakoś nikt, od miesiąca, nie miał czasu naprawić tej lampy. Stanął przed drzwiami z napisem: ‭"‬Laboratorium kryminalistyki‭"‬. Zanim nacisnął klamkę jeszcze raz upewnił się,‭ ‬że woreczek z proszkiem nie jest fantazją.‭ Nie b‬ył. W laboratorium była tylko jedna osoba‭ ‬-‭ ‬młody mężczyzna w długim,‭ ‬białym fartuchu.‭ ‬Nawet nie odwrócił się odpowiadając "dzień dobry".‭ Grzebał w dokumentach ułożonych pionowo w wysuwanych szufladach i cicho, lecz soczyście klął pod nosem. Grzegorz rzucił torebkę na blat biurka. -‭ ‬Sprawdź to Sławek‭ ‬-‭ przerwał‬ zapracowanemu człowiekowi. Laborant szukał jednak dalej i klął coraz głośniej,‭ ‬aż wreszcie pchnął szufladę wściekle w przód tak, że cała szafka huknęła w ścianę. Odwrócił się. -‭ ‬Co‭!? ‬-‭ ‬zapytał niegrzecznie. Grzegorz wskazał palcem na biurko. -‭ ‬Co!‭? ‬Co to jest‭? ‬-‭ ‬ponowił pytanie. Chwycił worek i obejrzał zawartość pod światło. -‭ ‬To ty mi powiedz. -‭ ‬A dokumenty‭? -‭ ‬Nie ma dokumentów.‭ ‬Jest tylko to. -‭ ‬Nie,‭ ‬Grzegorz, nie ,nie.‭ Chyba‬ wiesz,‭ ‬że muszę to do czegoś przyczepić!?‭ ‬-‭ oznajmił‬ laborant. -‭ ‬Zrób to,‭ ‬po prostu zbadaj to gówno... a potem gdzieś to przypniemy.‭ ‬Sławek,‭ ‬to ważna sprawa, bardzo ważna.‭ ‬Proszę cię,‭ ‬zrób to i najlepiej jeszcze dziś. -‭ ‬Nie Grześ,‭ ‬nie mogę,‭ ‬sorry. -‭ ‬Nawet mi tego nie mów‭ ‬-‭ ‬kończył Grzegorz kierując się w stronę wyjścia‭ ‬-‭ ‬Czekam Sławek‭ ‬-‭ ‬dodał wychodząc. -‭ ‬Kurwa‭! ‬-‭ ‬usłyszał Grześ już zza zamkniętych drzwi i lekko uśmiechnął się pod nosem. "Załatwione" Dotarł do swojego biura.‭ "Z‬amknięte?‭ ‬Dziwne, a gdzie Młody!?" - pomyślał. Arek,‭ ‬Haker,‭ lub po prostu Młody ‬-‭ ‬nowy partner Grzesia.‭ ‬Przydzielili mu go w zaszłym tygodniu.‭ ‬Ksywkę Młody dostał od ekipy "na dzień dobry",‭ ‬bo chyba wszyscy świeżacy taką otrzymują i noszą aż do czasu,‭ gdy‬ pojawi się ktoś nowszy. Tak naprawdę Młody jest młodszy od Grzegorza tylko o dwa lata i wcale nie jest najmłodszy z zespołu. Drugi pseudonim Arka‭ ‬-‭ ‬Haker‭ ‬-‭ ‬ma lepsze uzasadnienie. Studiował informatykę. Był w tym dobry,‭ wyjątkowo utalentowany. ‭Już na trzecim roku zaczęły walczyć o niego firmy softwarowe. Arek rozmawiał chętnie z ludźmi, których wysyłały do niego korporacje, ale robił to chyba tylko z grzeczności, bo na ostatnim roku zaskoczył wszystkich "łowców głów" - oznajmił, że zostanie policjantem. I został. ‭Co prawda już na starcie dostał lukratywną posadę, ale zarobki i tak dziesięciokrotnie niższe od tych, jakie proponowli mu headhunters. ‭Niewielu dziś takich romantyków na świecie. Archiwum łaknęło specjalisty od komputerów nie mniej niż‭ pustynia deszczu‬.‭ ‬Do wielu zadań mógł się przydać.‭ Na początek dostał rozkaz "odmulenia" laptopa Grzegorza i...‭ ‬spisał się na medal. Grześ odkluczył drzwi i wszedł do środka.‭ Na biurku leżała‬ jakaś teczka. Usiadł na swoim stanowisku,‭ ‬przeciągnął się i głęboko odetchnął.‭ ‬Na te kilka sekund zapomniał o Kasi‭ ‬i nieprzyjemnym poranku. Po chwili ktoś włożył klucz do zamka.‭ ‬Zaczął kręcić w tę i z powrotem,‭ ‬dość długo.‭ ‬Wreszcie drzwi otworzyły się i do środka wszedł Arek. -‭ ‬Zawsze zamykasz drzwi jak chcesz wejść,‭ ‬Młody‭? ‬-‭ ‬zapytał Grzegorz. Haker zaśmiał się. -‭ ‬Gdzie byłeś,‭ Arku? ‬-‭ ‬rzucił krótko i leniwie przełożony. -‭ ‬Kawa się skończyła‭ ‬-‭ ‬odparł pokazując słoik rozpuszczalnej,‭ ‬który trzymał w ręce.‭ ‬-‭ ‬Zrobić panu też‭? ‬-‭ ‬zapytał. Grzegorz kiwnął głową twierdząco i‭ rzucił okiem na‬ teczkę leżącą przed nim. -‭ ‬Młody,‭ ‬co to jest‭? ‬Kto przyniósł tę teczkę‭? -‭ ‬Szef.‭ ‬Nadkomisarz ją tu położył rano - odpowiedział Haker. -‭ ‬Co w niej jest‭? C‬hodzi o coś‭? ‬-‭ ‬pytał dalej. -‭ ‬Sprawa dotyczy zaginięć‭ ‬-‭ ‬odpowiadał ustawiając czajnik elektryczny na podstawce. -‭ ‬Zaginięć‭? ‬Młody,‭ ‬a od kiedy my się zajmujemy poszukiwaniem dzieciaków!‭? -‭ Nie tylko dzieciaki ostatnio znikają, szefie. Ale nie o to chodzi. ‬Okazało się,‭ ‬że najświeższe zaginięcia łączy coś ze starszymi... i to z bardzo starymi.‭ N‬awet sprzed pięćdziesięciu lat. Woda w czajniku zaczynała syczeć. -‭ ‬Co je łączy‭? -‭ ‬Dom.‭ ‬A właściwie piwnica.‭ ‬Na ścianach w piwnicy widnieją nazwiska zaginionych‭ ‬ostatnio i... bardzo dawno‭ ‬-‭ ‬kontynuował Haker. Grzegorz przysunął energicznie do siebie teczkę i zaczął przeglądać akta. -‭ ‬Prawdopodobieństwo,‭ ‬że to przypadek jest niewielkie‭ ‬-‭ ‬stwierdził informatyk zdejmując czajnik z podstawki‭ ‬-‭ ‬Chociaż prawdopodobieństwo,‭ ‬że porywa ich jeden i ten sam człowiek też jest małe.‭ ‬Dlatego mamy tę sprawę‭ ‬-‭ ‬dodał zalewając kawę. -‭ ‬Niech to szlag‭! ‬-‭ ‬krzyknął Grzegorz,‭ ‬kiedy ujrzał fotografie. Zerwał się z krzesła.‭ Wepchnął‬ wszystko z powrotem do teczki i wyszedł trzaskając drzwiami. -‭ A kawa? Oficer ruszył prosto do laboratorium.‭ ‬Rzucił teczkę na blat biurka. -‭ ‬Ta torebka...‭ ten‬ proszek...‭ ‬to poszlaka w tej sprawie - Oficer przybił teczkę pięścią do blatu. -‭ ‬Do tego dopnij. Laborant rzucił okiem na dokumenty. -‭ ‬No - spojrzał na Grzegorza. -‭ Nie można było tak od razu‭?
  3. I. W czasach swojej świetności dom musiał imponować - przestronne pokoje, duże okna, wielkie dwuskrzydłowe drzwi, kominki... Dziś tylko milionerzy budują z takim przepychem. "Gdyby tak zainwestować w tę ruinę mogłaby zachwycać ludzi przez następne sto lat" - pomyślał Grzegorz. Trzeba by władować tu kupę pieniędzy, kto wie czy nie więcej niż w budowę nowej willi z basenem od podstaw. Dlaczego wcześniej nikt się tym nie zajął? Dlaczego właściciele pozostawili go na pastwę żywiołów i pozwolili mu spleśnieć? Wielka szkoda. Obejrzał już wszystkie pomieszczenia na parterze i na piętrze. Do spenetrowania zostały mu już tylko piwnice. Drzwi otworzyły się ciężko, głośno skrzypiąc. Drewniane schody prowadzące w dół wyglądały co najmniej niepewnie. Stąpał ostrożnie, delikatnie jakby chodził po cienkim lodzie. Kto wie, czy któraś z belek nie przegniła doszczętnie? I kto wie, jak długo by spadał, gdyby któraś pękła? Wyświetlacz komórki dawał słabiutkie, bladoniebieskie światło, ale zawsze lepsze takie, niż żadne. Wreszcie schody skończyły się, ale... znalazły się nowe przeszkody. Cała podłoga zalana była wodą. Tylko gdzieniegdzie wyłaniały się suche wysepki. Przeskoczył na jedną z nich i chyba tylko cudem ustał na śliskiej podłodze. Dziewiętnastowieczna arystokracja, przy całej swojej rozrzutności, najwyraźniej zapomniała wylać piwnice betonem. Zostało zwykłe klepisko. Piwnice już na pierwszy rzut oka wydawały się duże, pewnie rozpychały się pod całym budynkiem, ale nie sposób określić tego precyzyjniej przy pomocy takiej "latarki". W zasięgu wzroku miał jedynie grube, betonowe filary podtrzymujące strop. Po chwili namysłu postanowił pokonać następną kałużę. Wziął niewielki rozpęd (na większy nie pozwalała długość wyspy) i... troszkę się przeliczył. Jedna stopa znalazła się na suchym, a drugą nogą wylądował w wodzie po kostkę. "Niech to szlag!" - Zimna woda prawie natychmiast dostała się do buta. Szybko stało się to jednak mało istotne, kiedy w powietrzu wyczuł dziwny, aczkolwiek doskonale mu znany zapach - obrzydliwy smród śmierci. Znajomość tego "aromatu" to jedna z tych mrocznych stron pracy w policji. "Pewnie to te przeklęte szczury, zagryzione przez koty, rozkładają się gdzieś pod ścianami" - pomyślał Grzegorz. Nie wykluczone też, że odwrotnie, biorąc pod uwagę wielkość szczurów. Miał już dość zwiedzania i postanowił wracać, gdy na wprost przed nim dojrzał ścianę, a na niej jakieś dziwne znaki. Od podłogi, aż pod sufit widniały wyraźne, różnej wielkości napisy. Przedstawiały imiona i nazwiska, albo same inicjały. Wszystkie w ciemnobrunatnym kolorze. Od razu pomyślał, że napisano je krwią, ale raczej to nadgorliwość policyjna kazała mu tak myśleć. Równie dobrze mogła to być przecież zwykła, czerwona farba. Śledczy musi mieć nosa, ale nie zawsze musi go używać. W laboratorium zbadają, czy to krew, czy nie krew. "Od tego chłopaki mają tam swoje zabawki, żeby wyręczać mój nos." Postanowił zdrapać próbkę. Dał sobie spokój ze skokami i śmiało ruszył w stronę ściany. Jeden but mokry czy dwa, mała różnica. Wyjął z kieszeni skórzanej kurtki plastykowy woreczek i scyzoryk. Z łatwością zdrapał odrobinę zabarwionego cementu z kruchej ściany, prosto do torebki, zacisnął zatrzask i schował próbkę do wewnętrznej kieszeni. Komórka wydała sygnał-ostrzeżenie, że wyczerpuje się bateria. Policjant nie zmartwił się tym szczególnie, bo miał już wszystko, co chciał. Poza tym miał już serdecznie dość trupiego odoru i szczurzego towarzystwa, chociaż zwierzęta te były w sumie całkiem gościnne. Jedne spacerowały spokojnie wzdłuż ścian, inne podchodziły całkiem blisko i unosiły do góry nosy badając przybysza. Wtedy coś się poruszyło! Szczury spłoszyły się. Zaczęły piszczeć i biegać jak oszalałe, we wszystkich kierunkach! Grzegorz uniósł telefon znów do góry i zatoczył pełne koło sam nie wiedząc, czego szuka. "Coś przecież musiało je wystraszyć!" Nie dostrzegł niczego nadzwyczajnego, uspokoił się i już miał ruszyć w stronę schodów, kiedy jeden gryzoń po prawej stronie wydał wrzask tak głośny, jakby wpadł w pułapkę, albo żywcem w ognisko. Policjant skierował tam światło i osłupiał z wrażenia. Przy ścianie siedziała jakaś postać! "Nie było jej chwilę wcześniej, napewno!" Człowiek klęczał twarzą do muru, a w prawej ręce ściskał grubego gryzonia, który ryczał niemal jak niemowlę. Chyba nie zauważył, że nie jest sam, jeśli to możliwe. Musiałby być głuchy i ślepy. Mężczyzna uniósł szamoczące nogami zwierzę do góry, na wysokość swojej twarzy i szybkim ruchem wbił w nie zęby. Szczur wydał przeciągły pisk, który zmienił się w przeraźliwe charczenie z rozerwanego gardła. Grzegorz przełożył telefon do lewej ręki i dobył broni. - Policja! - Nie ruszaj się! - krzyknął mierząc w plecy wariata. Usłyszał. Odjął gryzonia od ust i zaczął powoli wstawać z klęczek. - Odwróć się powoli... i nie próbuj żadnych sztuczek! Jak na złość przeklęta komórka znowu zgasła. Grzegorz szybkim ruchem przycisnął klawisze lufą pistoletu i znów miał światło. Mężczyzna stał twarzą do niego z zamkniętymi oczami, a krew zwierzęcia strumykiem spływała po długim ogonie na podłogę. - Nie ruszaj się! - krzyknął policjant, zastanawiając się jak wyciągnąć kajdanki, kiedy obie ręce miał zajęte. - Dasz krok, a strzelę! Przysięgam! - nie żartował. Położył telefon na ziemi i tak szybko, jak się dało, sięgnął po "bransoletki". Zbyt wolno! Nie zdążył. Światło zgasło. Usłyszał kroki. Upuścił kajdanki na podłogę i oburącz wyciągnął broń przed siebie w gęsty mrok. - Stój kurwa! - krzyknął, ale postać szła. Czuł, że jest tuż tuż, na jeden krok! Nacisnął spust. Błysk wystrzału ukazał rozrywającą się na wszystkie strony głowę i krew bryzgającą na... Zerwał się z łóżka. "Cholerne koszmary! Powinienem wziąć sobie w końcu wolne" - pomyśl. - "Zabrać Kasię na jakieś ciepłe wyspy i zapomnieć o tym całym bałaganie. Wtedy znikną te... sny." Spojrzał na czerwone litery elektronicznego budzika stojącego na stoliku nocnym. "Szósta trzydzieści osiem. Ciemno jak w środku nocy! To przez ten deszcz. A zapowiadali dobrą pogodę." Doszedł do łazienki, cicho zamknął drzwi, żeby nie obudzić dziewczyny. Odkręcił wodę pod prysznicem. Miał jakieś pięć minut, żeby się ogolić i umyć zęby. Mniej więcej tyle czasu potrzebował przepływowy bojler elektryczny, żeby nagrzać wodę w natrysku. Kosztował sześćset złotych, a bez zastanowienia odsprzedałby go za sześćdziesiąt. Wrócił do sypialni i włączył małe światło. Na stole dostrzegł jakąś kartkę. Widniał na niej napis: "MAM DOŚĆ! ŻEGNAM". Spojrzał na łóżko. Po Kasi ani śladu. Slogan: "Nie lubię poniedziałków" nabrał dla niego nowego wymiaru. Założył kaburę, ubrał kurtkę i jeszcze raz spojrzał na pożegnalny list. "Nie do wiary, że zdobyła się na taki krok." Zmiął niebieski papier i wyrzucił do kosza w kuchni. Do Komendy Wojewódzkiej z Olszynki było mniej więcej dwadzieścia minut drogi - przy małym ruchu, sprzyjających światłach i rajdowych umiejętnościach. Służbowe auto, w które wyposażono cały piąty zespół wydziału kryminalnego idealnie nadawały się do takiej jazdy. Już podstawowa wersja Volkswagena Passata Turbo FSI dysponowała dwustu konnym silnikiem, ale na zlecenie KGP wozy te wzmocniono elektronicznie do dwustupięćdziecięciu koni mechanicznych. Czy miało to jakiś sens? Niewielki. Niezwykle rzadko zdarzało im się kogokolwiek ścigać. Od tego jest drogówka i inne psy. Oczywiście nikt z zespołu nie miał o to pretensji do urzędników z Warszawy. Widocznie mieli dobry dzień i zapomniało im się o dziurze budżetowej. Dzięki temu, pod Komendą Wojewódzką Policji w Gdańsku, pewnego poranka stanęło pięć pachnących fabryką wyścigówek, którymi nie pogardziłby sam James Bond. Grzegorz już dawno oswoił się z tym autem i powoli przestawał nim się ekscytować. Kiedy je otrzymał, stało się jego drugą miłością. Nie całkiem bezpodstawnie Kasia narzekała, że kocha samochód bardziej niż ją, że częściej o nim mówi, częściej pieści, częściej używa... Tak było. Dziś, kiedy Kasia odeszła, a samochód już nie cieszył jak kiedyś, czuł się samotny jak nigdy dotąd. Jechał powoli, bo zaparowane szyby nie pozwalały inaczej. Auto toczyło się ospale wydając niskie, basowe dźwięki z tłumików. Pomyśleć, że jeszcze wczoraj, te pomruki uważał za przyjemne. Padało coraz mocniej, więc to, że zdąży do pracy nie było już takie oczywiste. Przycisnął mocniej pedał gazu nie zważając na to, że prawie nic nie widzi. Dwieście pięćdziesiąt pełnokrwistych rumaków, jak z bicza strzelił pogalopowało do przodu zaciągając się łapczywie powietrzem z turbosprężarki pogwizdującej wesoło. Te niepowtarzalne odgłosy, nawet w takie dzień jak ten, powodowały u kierowcy chwile słodkiego zapomnienia. Odjazd nie trwał jednak długo. Czerwone światło i szlaban przy torach kolejowych zmusiło woźnicę do pociągnięcia za lejce. Zapowiadał się dłuższy postój, bo tymi torami kursują tylko i wyłącznie towarowe pociągi, a te jeżdżą bardzo wolno i ciągną za sobą cały różaniec wagonów. Nie raz, nie dwa, zdarzało się Grzśkowi je liczyć. "Zanim w ogóle pojawi się pociąg minie ruska minuta." Wyjął z kieszeni komórkę. "Rozładowana!? Przecież ładowałem ją wczoraj!" Telefonu nie dało się nawet włączyć. Nadjechał skład i zaczął kołami wybijać miarowy, monotonny rytm. Wagony przesuwały na przedniej szybie niczym klatki czarno-białego filmu. Grzegorz nadałby temu filmowi tytuł: "Why?" "Dlaczego odeszła? Dokąd odeszła? Na jak długo..." Miał tyle pytań ile wagonów przed oczami, a odpowiedzi tylko kilka. To prawda, że nie układało się między nimi najlepiej ostatnio. Nie kłócili się, nie sprzeczali nawet, nie było łez, pretensji...Było cicho. I w tym właśnie problem. Nawet do kłótni trzeba mieć czas, trzeba być razem - choćby na czas sprzeczki. Oni chociaż mieszkali razem, spoglądali sobie w oczy najwyżej raz w tygodniu. Grzegorz wyjeżdżał z domu, kiedy narzeczona jeszcze spała, a wracał, kiedy już spała. Tak, to mógł być powód... ale nie musiał. "A może..." Ostatni wagon minął przejazd, czerwone światło zgasło i uniosły się szlabany. Szyba odparowała, jazda! Jeszcze rzut okiem na deskę rozdzielczą i znów niespodzianka - zbiornik paliwa prawie suchy. "Na stację..." Kilometr galopu, kierunkowskaz w lewo na BP, tankowanie do pełna, faktura. "Na szczęście nie ja płacę za karmienie tej stadniny." Wreszcie "nakarmione" auto wtoczyło się na dwupasmową ulicę Elbląską, gdzie mogło pokazać, co fabryka dała. Teraz nie było już mowy o oglądaniu bilbordów i przepuszczaniu staruszek na pasach. Oficer policji nie powinien się spóźniać. Grześkowi zdarzało się to ostatnio często, zbyt często. Passat gnał blisko sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę zwalniając nieco na łukach i przed skrzyżowaniami. Kierowca zachowywał jednak resztki zdrowego rozsądku, mimo że życie nie było mu szczególnie szczególnie miłe od rana. Nie miał już szesnastu lat, żeby odejście dziewczyny pieczętować samobójstwem. Jechał szybko, ale dobrze i bezpiecznie, kiedy... usłyszał sygnał i zobaczył niebieskie koguty we wstecznym lusterku. "Niech to szlag! Kurwa!" - Dzień dobry.Młodszy aspirant Andrzej Pobłocki, proszę zgasić silnik i przygotować dokumenty do kontroli - powiedział na jednym oddechu młody policjant. Zajrzał do wnętrza auta, które ciągle pachniało nowością i z pewnością kusiło go sportowymi dodatkami. - Niezłe autko - dodał.- Pewnie szybkie. Za szybkie, jak na miasto co panie kolego? - Nie jesteśmy kolegami - rzucił chłodno kierowca, przeszukując kieszenie swojej kurtki i spodni. - Oj, to będzie dużo kosztować - kalkulował policjant - Proszę ze mną do radiowozu - dodał stanowczo. Grzegorz sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyjął masę papierków, rachunków i...foliowy woreczek! - O kurwa! - zaklął, a przeźroczysta torebka spadła mu na kolana na oczach policjanta. - O! Aaa toś wpadł bratku. - stwierdził funkcjonariusz przywołując jednocześnie ręką kolegę, który został w radiowozie. - Wyłaź z auta i nie próbuj uciekać - dodał nerwowo wyciągając z kabury broń. Grzegorz zdawał nic sobie nie robić z poczynań policjanta i zaskoczony przyglądał się zawartości worka pod światło. Znajdował się w nim białawy proszek z brunatnymi dodatkami. - Wysiadaj! - krzyknął mundurowy stojąc jakieś dwa metry od wozu w szerokim rozkroku i wymachiwał do tego trzymanym oburącz pistoletem. - Ej, spokojnie - odezwał się w końcu Grześ po wyjściu z zamyślenia. Dopiero teraz dostrzegł jak bardzo poniosło młodzieńca. - To nie są narkotyki. Jestem policjantem! Ten worek to próbka do analizy. - tłumaczył powoli, spokojnie, bez gwałtownych ruchów. Zdarzało mu się, co prawda, bywać "na muszce" jednak nie aż tak często, żeby do tego przywyknąć. Nigdy nie wiadomo, czy młodego policjanta nie poniesie fantazja. - Mam tu gdzieś odznakę - dodał patrząc na wylot lufy i włożył rękę do wnętrza kurtki. - Nie ruszaj się! Nie wyciągaj tej ręki! Wyłaź z auta, ale powoli! - krzyczał młody przystępując z nogi na nogę, coraz dalej odsuwając się od samochodu. "Chryste." Drugi policjant stał tuż za bagażnikiem i z tej pozycji, w razie czego, zamierzał strzelać w plecy zatrzymanego. Grzegorz otworzył drzwi ostrożnie, cały czas obserwując lufę pistoletu, i wyszedł cały czas trzymając rękę pod kurtką. Policjanci spojrzeli na siebie nie bardzo wiedząc co dalej... Podejrzany wyglądał bardzo podejrzanie - wysoki, barczysty, krótko ostrzyżony... - Panowie... - Milcz! Powoli wyciągaj rękę, bez gwałtownych ruchów - znów mówił młody, a starszemu chyba odjęło głos - Tylko powolutku - powtórzył. Zrobił to powoli i podniósł obie ręce do góry. - A teraz mam obie ręce położyć na samochodzie i kolega mnie obszuka - doskonale znał procedury, bo sam kiedyś był zwykłym gliną. - Obie ręce na dach! - powiedział tak, bo dokładnie tak go uczono. Grześ wykonał polecenie. Starszy policjant schował broń do kabury, przełknął ślinę i powoli ruszył w kierunku zatrzymanego. Młody asekurował go mierząc podejrzanemu w plecy. - Mam przy sobie broń - odezwał się Grzegorz - Jestem policjantem i mam broń. Chciał o tym poinformować gorliwych policjantów, zanim sami to odkryją. Kto wie, czy nie zaczęliby strzelać bez dalszych wyjaśnień! Oczywiście zgodnie z przepisami - nie mogli. Powinni najpierw wydeklamować "wierszyk" i oddać kilka strzałów w powietrze, ale ten młodszy raptus mógłby strzelić mu w tył głowy - ostrzegawczo! "Nigdy nie wiadomo..." - Na ziemię! - krzyknął starszy - Na ziemię! Twarzą do ziemi! Grzegorz spojrzał pod nogi. W gorszym miejscu już chyba nie mogli go zatrzymać. Wzdłuż ulicy płynęła woda deszczowa, czarna jak smoła. Jako policjant wiedział, że obaj funkcjonariusze postępują dokładnie tak, jak należy, sam działałby na ich miejscu dokładnie tak samo. Położył się grzecznie w głębokiej na dwa centymetry, zimnej jak cholera kałuży, mocząc świeżutką koszulę (gwiazdkowy prezent od Kasi). Ręce założył na plecach i czekał, aż go skują w kajdanki. Głowę starał się trzymać w powietrzu, by nie moczyć twarzy. - No kurwa szybciej! - krzyknął z asfaltu. Zdecydowanie mu się ta pozycja nie podobała. Zareagowali. Starszy mocno przygniótł kolanem ciało i dość sprawnie spiął ręce kajdankami. Młodszy trzymał za nogi w kostkach. Wreszcie obmacali go dokładnie. Znalezionego gnata położyli na dachu Passata i w końcu skutemu wstać z błota. Na chodniku po obu stronach ulicy ustawiło się już całkiem spore grono gapiów, a samochody przejeżdżające obok zwalniały prawie do zera, by lepiej widzieć. - Zamknąć bandytę! - syknęła, przez sztuczne zęby, starsza pani w moherowym berecie i pomachała groźnie zamkniętą parasolką stojąc na chodniku za samochodem. - Proszę się rozejść, tu nie ma nic do oglądania - skłamał funkcjonariusz, a następnie zwrócił się do podejrzanego: - Z policji tak!? - Tak, z policji. - odparł Grzegorz. - Policja nie używa takiej broni z tego co mi wiadomo. Z resztą nie ważne, porozmawiamy na komisariacie - zakomunikował - Andrzej, pojedziesz jego autem za mną - zwrócił się do kolegi. - Panowie, chętnie bym się z wami przejechał, ale uwierzcie mi, nie mam czasu. Zaszło tu wielkie nieporozumienie. Jestem oficerem policji. Pracuję w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Gdańsku. Pierwszy operacyjno-śledczy zespół do spraw niewykrytych zabójstw, jednostka specjalna Wydziału Kryminalnego założona w dwa tysiące piątym roku. Obaj funkcjonariusze patrzeli to na siebie, to na zatrzymanego tak, jakby mówił do nich po chińsku. - Może coś więcej mówi panom nazwa Archiwum X? - dodał. - Dlatego używam broni takiej, jaką lubię. Starszy funkcjonariusz uważnie przyglądał się dokumentom, które wytrząsnął wcześniej z kieszeni podejrzanego. - Nie ma tu nic, że jest pan policjantem - stwierdził. - W dodatku te narkotyki... Proszę z nam... - Zaraz - przerwał Grześ. - Skoro nie ma tam odznaki, to powinna być w samochodzie. Młodszy aspirancie, proszę sprawdzić schowek - Zabrzmiało trochę jak rozkaz i właśnie tak miało brzmieć. Nawet policjanci o wyższym stażu mieli obowiązek słuchać poleceń oficera elitarnej jednostki. Młody jakby trochę się wzburzył, spojrzał na starszego, lecz ten kiwnął tylko głową potwierdzająco i aspirant wykonał posłusznie podwójny rozkaz. Po chwili wyszedł z auta z odznaką w ręku i podał ją starszemu. Ten dłuższą chwilę przyglądał się jej z każdej strony i w końcu odrzekł: - I tak pojedzie pan z nami. Może być fałszywa. Takie same można kupić na bazarze na Przymorzu. Prosz... - Orz kurwa! Poproszę panów o personalia! Obu! - wiedział, że funkcjonariusze przykładnie wypełniają wszystko, co do nich należy i nie mógłby im zaszkodzić. Nie tak, że nie mógłby, bo gdyby chciał, to całkiem łatwo pozbawiłby ich nawet pracy (dzięki znajomościom), ale nie mógłby, bo tego nie chciał. Aż takim świnią nie był. "Zastraszyć nie zaszkodzi." Tego już dawno nauczyły go rozmowy z przestępcami. Mundurowi patrzyli na siebie i milczeli. Mieli obowiązek przedstawić się na podobną prośbę. - Młodszy aspirant Andrzej Pobłocki, tak? - oficer wiedział, że tak. Pamięć miał doskonałą. Gdyby było inaczej nadal pracowałby w prewencji. - W jakim komisariacie panowie służą? Milczeli. - Panowie, mogę wam pomóc, albo zaszkodzić - kontynuował. - I wiecie co zrobię? Milczeli. - Pomogę wam. Pomimo, że mam chujowy dzień i dzięki wam wyglądam jak szczur! - krzyknął tak, że młodszy podskoczył. - Dam wam radę: Macie mój dowód osobisty i odznakę, a w radiowozie macie radio... Proszę z niego skorzystać, natychmiast, połączyć się z Komendą Wojewódzką i poprosić nadkomisarza Jana Łukowicza. Kiedy już upewnicie się, że jestem tym, kim mówię, że jestem, wytłumaczycie mu dlaczego jeszcze nie jestem w pracy, przeprosicie go za to dodając jak bardzo wam wstyd! Wykonać! Policjanci wyglądali jak posągi betonowe. Po dłuższej chwili starszy się poruszył, skinął do kolegi głową "na tak" i podał mu dokumenty. W policyjnym Fordzie Mondeo zatrzeszczało radio. Rozmowy nie dało się dosłyszeć przy hałasie przejeżdżających dwupasmową ulicą samochodów. Grzegorz i starszy funkcjonariusz stali naprzeciwko siebie i milczeli. Z koszuli zatrzymanego ściekała brązowa woda. Wreszcie mundurowy postanowił przerwać krępujące go milczenie: - Kobieta wypierze - pocieszał uśmiechając się najpiękniej, jak potrafił w tak niezręcznej sytuacji. Cokolwiek by nie powiedział, nie byłoby bardziej nie na miejscu niż wspominanie o kobietach. Grześ poczuł jak woda spływa mu do spodni. "Powiedz jeszcze słowo, a nie masz pracy!" C.D.N.
  4. Dziękuję :) Cieszę się, że się podobało i aż się dziwię, że taka reakcja! Zamieściłem ten tekst dawno, dawno temu i wstawiłem tu dość pochopnie. Później przeczytałem go jeszcze raz, chwyciłem się za głowę i diametralnie przebudowałem. Ostateczną wersję wklejam powyżej, stara tymczasem idzie w niepamięć.
  5. Odkochałem się w jednej chwili.Błyskawicznie. Jak dziś pamiętam ten szary, wiosenny dzień. Wszystko zaczęło się pół roku wcześniej, późną jesienią. Tak jak każdego dnia, snuliśmy się z kumplem z ulicy na ulicę, od sklepu do sklepu, od baru do baru. Knajpy zapchane do granic możliwości, rozpierał dym papierosów i gromki śmiech panienek ze szkół średnich. Szkoła jest nudna, wiadomo. - Zostajemy tu? - zapytał Rex z miną, jakby przegryzł cytrynę. Spuściłem wzrok z wyświetlacza telefonu, w którego pamięci odnalazłem wielce zagadkowe sms-y z soboty i rozejrzałem się dookoła. - Ok. Siadamy przy barze... Fajna barmanka - stwierdziłem i schowałem do kieszeni komórkę. Rozsiedliśmy się na wysokich, mało wygodnych hockerach i wlepiliśmy wzrok w kolorowe butelki drogich alkoholi. Nowa barmanka wyglądała co najmniej tak atrakcyjnie, jak Johnnie Walker Black Label . Bez pośpiechu nalewała piwo jakiemuś klientowi i z uśmiechem Mona Lisy przyglądała się Rexowi. Miała na sobie białą, obcisłą bluzeczkę, a pod nią,kształtne piersi z sutkami tak ją wypychającymi, jakby chciały spod niej wystrzelić. Ten widok wywołałby grzeszne myśli, chyba nawet u zakonnika. Wreszcie podeszła. - Co dla was? - zapytała. - Dwa Żywce na początek - poprosił mój towarzysz. - A może na początek zapłaciłbyś kreskę? - zapytała grzecznie, lecz stanowczo. - Jaką kreskę!? - rzucił zdziwiony Rex. - Pięćdziesiąt sześć złotych - wyjaśniła otwierając zeszyt dług?. - Ze soboty - dodała. - Ty chyba jesteś jebnięta! - krzyknął Rex tak głośno, że słyszeli z pewnością wszyscy przy barze. - Chodź, idziemy stąd - zwrócił się do mnie. Stał już na nogach i poprawiał kurtkę. Do drzwi na szczęście nie było daleko, więc nie musieliśmy długo słuchać stękań barmanki. - Byłeś tu w sobotę? - zapytałem już na ulicy. - Coś ty! Byłem w Manieczkach - wyjaśnił dość przekonywająco. - No chyba, że nad ranem - dodał po chwili. - Ha ha ha... Ruszyliśmy w stronę deptaku. O tej porze bywało tam ciekawie. Młodzież akurat wypryskała ze szkół i jak rwąca rzeka przelewała się w dół, w stronę rynku i PKS-u. Czasem w tej szarej masie ludzi wprawne oko "rybaka", potrafiło dojrzeć całkiem zdrowe "rybki". Welony, bojowniki, skalary, gupiki i wiele innych gatunków o przeróżnych kolorach, kształtach, zapachach i smakach. Nie ważne, że łowiliśmy daleko od tropików, w krainie, gdzie nie ujrzysz lazurowych plaż i koralowych raf. To właśnie tu znajdowaliśmy przepiękne okazy. Najpiękniejsze pod słońcem. Już sam ich widok sprawiał nam wiele radości, ale oczywiście samym patrzeniem się człowiek nie naje. Dlatego uważnie wypatrywaliśmy tak zwanych "złotych rybek". Te, jak wiadomo, chętnie spełniają życzenia. Wtedy ujrzałem JĄ. Dzieliło nas grubo ponad pięćdziesiąt kroków, ale już wtedy wiedziałem, że mam do czynienia z niecodziennym zjawiskiem. Szła z dwiema koleżankami po bokach. Obracała głowę to do jednej, to do drugiej i zarzucała, jasnymi jak słońce w południe, długimi włosami. W towarzystwie swoich co najmniej mało urodziwych koleżanek, wyglądała jak istota z innej planety. Jaśniała niczym brylant na szarym tle i to nie z powodu włosów, czy ubrania, ale przez jakiś dziwny, wewnętrzny blask. Była coraz bliżej. Musiała poczuć mój wzrok na sobie, bo urwał jej się temat z koleżankami i spojrzała prosto na mnie. W oczy. Uśmiechnąłem się odruchowo, bo nigdy nie byłem najlepszy w zabawie "kto dłużej wytrzyma bez śmiania się". Ona też uśmiechnęła się lekko. - Znasz ją? - zapytał Rex, kiedy minęły nas dziewczyny. - Nie - odpowiedziałem, odwracając głowę za siebie, żeby jeszcze raz przyjrzeć się zjawisku z innej perspektywy. Zmierzyłem łydki, uda i tyłeczek. Ten, zawsze był dla mnie najważniejszy. Dużo ważniejszy niż charakter, kiedy w grę wchodził jedynie przelotny romans. - Niezła dupa - stwierdził kumpel. Miał absolutną rację. Z Kasią spotykałem się już od roku. Śliczna brunetka, której zalety mógłbym wymieniać godzinami. Jej jedyną wadą, były niewielkie piersi. Innych minusów nie stwierdzałem. I co z tego? Co pomógłby jej nawet najwspanialszy biust? To nie piersi Kasi były naszym problemem. Ten siedział we mnie. Syndrom wiecznie głodnego samca - o tym mówię. Jak chodziłem z brunetką, rozglądałem się za blondynkami.Kiedy chodziłem z blondynką, napalałem się na czarnulki. Gdy byłem z cycatą, szukałem takiej z małymi, a jak już ją miałem, znów śliniłem się na tamte. Przeklęta skaza charakteru! Może to dlatego, że w młodości miałem za mało miłości? Może za mało byłem bity? Nie ważne. Nikogo za to nie winię i w ogóle nie warto o tym rozmyślać, bo i po co? I tak nic już tego nie zmieni. Jestem jak kogut, który nie wejdzie drugi raz na tę samą kurę, dopóki nie obskoczy całego kurnika. Dokładnie tak. Kasia, jak można się łatwo domyślić, od samego początku nie miała ze mną łatwo. Stale podejrzewała, że ją zdradzam na prawo i lewo, ale było znośnie, bo nie wiedziała tego na sto procent. Dziewczyny mogą podejrzewać i żyje im się z tym całkiem dobrze, ale pewności mieć nie lubią. Nadeszła zima. Mroźna zima. W dni powszednie rozgrzewałem się Kasią i marihuaną, a w weekendy chemią i innymi panienkami. Blondynkę widywałem najczęściej na początku tygodnia, czyli wtedy kiedy moja forma intelektualna, była bliska dna. Nie miałem odwagi podejść do niej w taki dzień. Zresztą chyba żaden nie był dobry. Jestem stworzeniem nocnym.Księżyc dodaje mi mocy. Wtedy jestem zdolny do rzeczy niemożliwych, dla zwykłego śmiertelnika - nadludzkich wyczynów, podbojów... O wschodzie słońca czar pryska. Byłbym w stanie zaprzedać duszę diabłu, gdyby potrafił on rozciągnąć ciemności na całą dobę. Blondyna uśmiechała się do mnie, przy każdym naszym spotkaniu i to coraz piękniej. Chyba tylko ślepy nie zauważyłby, że coś między nami iskrzy. A iskrzyło z całą pewnością, ale ja nie mogłem, nie potrafiłem do niej podejść! Nie jestem nieśmiały, nigdy nie miałem większych oporów w kontaktach z dziewczynami, ale przy niej dopadał mnie jakiś dziwny paraliż! Doprowadzało mnie to do szału, tym bardziej, że koledzy szybko zauważyli, te żałosne, dziecinne podchody. Opowiadali czego to, by nie zrobili z nią na moim miejscu. Gdzie, w jakiej pozycji i jakby jej się to podobało. Byłem wściekły! Jakby na to nie patrzeć - podważali moją męskość i odwagę. Ale nie to było w tym wszystkim najgorsze, ale to, że mówili o niej w taki sposób. Mówili o niej, jak o kimś zwyczajnym! Czy nie dostrzegali, że jest inna!? Czy nie rozumieli, że tak nie wolno!? Według mnie za każdym razem, kiedy używali tych sprośności, profanowali istotę świętą. Do cholery! Oni bezcześcili ikonę! Byłem gotowy walczyć z nimi na słowa, a nawet na pięści, lecz hamowałem swój gniew - z trudem, ale hamowałem. Może oni zachowują się normalnie, a to mi odbija? - myślałem czasem. Często myślałem o niej przed snem. Przypominałem sobie jej oczy, uśmiech, wyobrażałem sobie jej zapach... Wielokrotnie rozbierałem w myślach, ale nigdy, przenigdy do naga. Przecież to byłoby tak, jakbym rozbierał Matkę Boską! Naprawdę nie wiem, czy nie dałbym plamy, gdyby kiedykolwiek dane mi, było zostać z nią w pokoju, sam na sam. Z dnia na dzień interesowałem się nią coraz to bardziej. Powoli stawała się moją obsesją obsesją. Sprawdziłem gdzie się uczy, dowiedziałem się, jak ma na imię, gdzie mieszka... Niemal każdego dnia, czaiłem się przy PKS-ach z przygotowanym wcześniej monologiem, kilkoma wersjami dialogu (w zależności od tego jak zareaguje) i mocnym postanowieniem: "Dziś idę śmiało!". Skoro tylko pojawiała się na horyzoncie, serce zaczynało mi walić jak wściekłe, a wyćwiczona wcześniej kwestia, znikała w jednej chwili tak skutecznie, że zostawał tylko początek o treści: "Cześć" - i wielkie NIC. Oczywiście "cześć" to o wiele za mało, żeby zrobić na pięknej kobiecie wrażenie. Doskonale wiedziałem, że pierwsze wrażenie jest szalenie ważne, ale w tym przypadku chyba, aż nadto się tym przejąłem. Swoją pierwszą dziewczynę uderzyłem z głowy w nos na szkolnym korytarzu tak, że niemal się przewróciła, a mimo to narodziła się między nami miłość, która trwała, aż dwa lata. Pierwsze wrażenie zwaliło ją co prawda z nóg, jednak z całą pewnością nie było najlepsze. Gdyby tak choć raz moja piękność się potknęła i przewróciła, to podbiegłbym i pomógł jej wstać. To byłby niezły początek. - myślałem. Jak na złość ona stąpała pewnie na swoich obłędnie zgrabnych nogach. Codziennie obserwowałem, jak znikają one na schodkach autobusu, który chwilę później odjeżdżał w siną dal. Wtedy paraliż ustępował jak ręką odjął i mogłem wrócić do domu - zrezygnowany i pokonany. W momentach ciężkiej desperacji myślałem nawet, żeby podbiec do niej i przyłożyć jej z główki i to nie niechcący, jak tamtej dziesięć lat temu, ale z prawdziwą premedytacją. Naprawdę zaczynało mi odbijać. Pewien "mędrzec", widząc moje męczarnie podzielił się ze mną złotą myślą: "Pamiętaj, że nawet najpiękniejsza kobieta puszcza bąki i robi kupę." Nawet to nie pomogło. Miłość to choroba - ciężka psychiczna dolegliwość. Są na szczęście na nią lekarstwa. Działają szybko, piorunująco. Wkrótce miałem się o tym przekonać. Postanowiłem wziąć ją innym sposobem - na auto. Krążyłem gablotą po mieście - przy dworcu autobusowym, przed jej szkołą... Wyraźnie jej się to spodobało. Miałem nadzieję, że uda mi się kiedyś zatrzymać koło niej, opuścić szybę i wycedzić kozackie: "Hej. Podwieźć Cię?". Jak na złość obiekt moich marzeń, zawsze chodził w towarzystwie, dwóch brzydkich jak noc przyzwoitek. Dlatego przestałem kursować. Doszedłem też do wniosku, że "auto-szpan" na dłuższą metę nie ma sensu. Przecież, nawet gdybym codziennie jeździł nową furą, to ona i tak już szerzej nie mogła się uśmiechać. Choćby dlatego, że anatomia ust na to nie pozwala. Wiedziałem, że wszystko w niej krzyczy: "TAK, CHODŹ DO MNIE!". Na co więc czekałem? Na co liczyłem? Chyba na to, że to ona pierwsza podejdzie! Zrozumiałe, że nie podeszła. Taka dziewczyna jak ona może przecież mieć każdego na skinienie palca. Ba, nawet tym palcem nie potrzebuje kiwać. Za sam uśmiech, nie jeden zrobiłby dla niej wszystko. Ja wskoczyłbym nawet w ogień. Zdawałem sobie sprawę, że wszystko mi się w głowie pochrzaniło. Wcześniej żadna kobieta nie zmusiła mnie do większych wyrzeczeń, czy poświęceń. Teraz byłem gotowy klęczeć, tarzać się, pełzać... Sprawa nie miała precedensu w całej historii mojego beztroskiego życia. Jakby na to nie patrzeć, w tej bajce to "rybak" wpadł w sieć "złotej rybki" i co gorsza, chętnie spełniłby nie trzy, a wszystkie jej życzenia, gdyby tylko zgodziła się, nigdy nie wypuszczać go ze swych sideł. Musiałem w końcu coś zrobić. Jakikolwiek krok. Takie zawieszenie pomiędzy "tak", a "nie" ciągnęło się już o wiele za długo. Wiedziałem, że najrozsądniej, byłoby dać sobie z nią spokój. Miałem przecież dziewczynę. Kasia była wspaniała i dopóki nie pojawiła się blondynka, żyło mi się z "Kicią" bezstresowo, wesoło i luksusowo. Przy całej masie swych zalet była też nadzwyczaj tolerancyjna. Jak żadna. Przymykała oczy na wiele spraw - nawet na moje weekendowe harce. Zdawała sobie przecież sprawę, ile chętnych panienek kręci się w dyskotekach. Doskonale wiedziała też, że nie należę do tych facetów, którzy odmawiają takim dziewczynom - zwłaszcza jeśli w dodatku są ładne. Ja nie odmawiałem nigdy. Przecież to niegrzecznie odmawiać potrzebującej kobiecie. Która dziewczyna, poza Kasią, potrafiłaby się z tym pogodzić? Gdyby nie "Blondie", żyłbym z moją dziewczyną długo, szczęśliwie i kto wie, czy nie do końca życia, bo wydawała się wymarzonym wręcz "materiałem" na żonę! Potrafiła nieźle gotować, sprzątała (nawet w moim pokoju), kochała dzieci, kochała się kochać... Przed Kasią miałem wiele dziewczyn, ale tamte tak naprawdę, dobrze to umiały tylko malować paznokcie, oczy i usta. Kasia malowała tylko paznokcie, ale i tak przebijała wszystkie urodą. Nie ma ideałów? No może i nie ma. Cycki miała stanowczo za małe. Ale czy to mogłoby stanąć nam na drodze do szczęścia? Oczywiście, że nie! Prawdziwym problemem, było tylko i wyłącznie moje chore uczucie do innej - prawdopodobnie także nie potrafiącej nic poza wyglądaniem. Musiałem sprawę szybko i jak najkorzystniej zamknąć. Wymyśliłem trzy rozwiązania: 1. spróbować poruszać się po mieście tak, aby jej nie widywać i żywić nadzieję, że powoli mi przejdzie. 2. przełamać się, poznać ją, przelecieć, stwierdzić, że nic nadzwyczajnego i uwolniony od balastu żyć dalej z Kasią. 3. skonstruować trójkąt - Nie byłem pewien, czy Kasi spodobałoby się poszerzenie horyzontów, ale prawdopodobnie zgodziłaby się pod groźbą szantażu. Nie wykluczone, że wreszcie spodobałoby się to i jej, i "nowej". Nie zdążyłem wcielić żadnego z trzech planów w życie, bo oto pojawiła się czwarta opcja, jakby samoistnie. Kończyła się zima. Ani zimno, ani ciepło. Na chodnikach ni to śnieg, ni to woda, słońce nijakie - ani białe, jak w zimie, ani żółte, jak latem. Skoro, "ani na sanki, ani popływać", zaczęliśmy jarać. Paliliśmy osiem dni w tygodniu, do rzeczywistości wracając dwa razy przez cały miesiąc. Pierwszy raz, jak policja zabrała nam samochód na parking strzeżony - za alkohol w wydychanym dymie, a drugi raz, jak pożyczonym autem wjechaliśmy w drzewo. Zresztą nawet wówczas stwierdziliśmy, że to drzewo w nas uderzyło pierwsze. W takich okolicznościach prawie zapomniałem o niej. Wszystko wróciło wraz z nadejściem wiosny. Na bulwarze prowadzącym do PKS-ów, jak kwiaty po deszczu wyrosły kolorowe parasole ze wszystkich polskich browarów i rozbrzmiała muzyka. W tę i z powrotem spacerowały młode dziewczyny w przewiewnych sukienkach, uradowane, że wreszcie mogą pochwalić się rozkwitającą w nich kobiecością. Trudno było oprzeć się urokowi tej ulicy. Ja nie potrafiłem. Przesiadywaliśmy tam każdej wiosny i mierzyliśmy śmigające panienki, czasem oceniając na punkty. Dziewczyny szybko odkrywały, że są obserwowane przez przystojnych jurorów. Zaczynały malować się, inwestować w ciuchy, fryzjerów, kosmetyczki... Ulica Rynkowa od południa do trzeciej godziny, zmieniała się w Aleję Gwiazd, niczym w Cannes. Z tą różnicą, że we Francji gwiazdy ogląda się przez jeden dzień, a na Pomorzu przez całą wiosnę. Tego dnia siedziałem pod parasolem sam. Był poniedziałek. Piękna pogoda. Bezchmurne niebo przecinała tylko biała smuga odrzutowca Warszawa - Gdańsk. Niewiele w sumie jeszcze działo, ale powoli zaczynał się desant ze szkół. - Siemka czarnuchu! - usłyszałem. Podniosłem wzrok znad miesięcznika "Laif". Po drugiej stronie niskiego płotka stał Jacek "Gruby" i Arek "Pies". Arek to stary imprezowy kumpel. Skąd ten pseudonim? Czy od nazwiska, czy od stylu życia? Nie wiem, nigdy nie wnikałem. A co do Jacka, to pochodzenie jego ksywki, nie jest tajemnicą chyba nawet dla idioty. - Siema, wskakujcie - wskazałem krzesła. Pokonali plot (Gruby ze sporym trudem). Przywitali się ze mną tym swoim, śmiesznym, murzyńskim sposobem (kolejności ruchów ręką chyba nigdy nie zapamiętam) i rozsiedli się wygodnie w plastikowych krzesłach. Zaczęła się nawijka: - Chyba pół roku ciebie nie widziałem - trochę przesadził, ale faktycznie minęło sporo czasu. - Musimy wyruszyć na jakieś dupeczki, jak kiedyś - dodał wyciągając paczkę L&M-ów. - No raczej - odparłem. - A gdzie teraz imprezujesz? Byłeś gdzieś w sobotę? - spytał odpalając papierosa. - W Terminalu. Jak co tydzień. - Pierdolić Terminal! Kiedyś też tam jeździłem z Rexem. Terminal, Ekwador, Odyseja... do porzygania! Znudziło mi się. - Taa? I co teraz? - Teraz? Wioski bracie. Na tych "techniawach" jest ok, ale jak się grubo naćpasz. A ile można? - i tu mnie zaskoczył, bo co jak co, ale nie spodziewałem się, że z jego ust usłyszę kampanię antynarkotykową. - Wioski!? - roześmiałem się. - I co? Tańczysz w kółeczku przy disco-polo? - Ej, nie jest tak źle. Za disco-polo to bym osobiście DJ-a zastrzelił. Słuchaj, muzyka jest pojebana... fakt, ale za to jakie towary tam się kręcą! I wszystkie najebane - winem i piwem. Zero dragów. Jedyni naćpani, to ja z Grubym. Mam ci tłumaczyć co robi alkohol z dupami? - Hmm. - No to ci wytłumaczę. W Terminalu wszystkie są tak nafaszerowane, że nawet jakbyś im fujarę przystawił do nosa, to i tak jej nie dostrzegą przez te ciemne okulary. - Wytłumaczył dość obrazowo. Przebarwił, ale musiałem przyznać mu rację. - A na wiosce bracie... - kontynuował. - namierzasz najlepszą laskę, mówisz jej, że jesteś z miasta i już jest twoja! - zaciągnął się głęboko dymem - Tak jak teraz, nie Gruby? - dodał wypuszczając dym w kształcie okręgu w kierunku Jacka. Jacek pokiwał wielką głową, nie spuszczając wzroku z wyświetlacza telefonu, i lekko się uśmiechnął. - Jak jedziesz do Terminala, to se nigdy nie poruchasz, no prawie. A na wiosce - zawsze. W tą sobotę, rozumiesz... - I zaczął nawijać, jak nakręcony. Przyszło mi na myśl, że musieli wciągnąć "mąkę" nosem na śniadanie. Mówił, że zabrali z dyskoteki jedną pannę na domek. Opowiadał, ze wszystkimi szczegółami, jak posuwał ją całą noc i tak dalej - cały Pies. Mało interesowało mnie w sumie to erotyczne opowiadanie Arka, bo czy to pierwsze takie słyszałem z jego ust? Co mnie obchodzi jakaś wiejska nimfomanka!? Tymczasem ulica zaczęła ożywać, a na sześciu przystankach powoli gromadziła się młodzież. Arek mówił dalej, ja patrzałem jednym okiem na niego, a drugim na przystanki. Muszę przyznać, że z tego co opowiadał można, by napisać całkiem dobry scenariusz do pornosa. Dziewczyna naprawdę zaszalała i dała z siebie dosłownie wszystko, ale czy to mało już takich filmów? Oscara by raczej nie zdobył. Najciekawsza była końcówka, gdzie okazało się, że nawet Gruby bzyknął ją nad ranem. Naprawdę trudno mi było w to uwierzyć. Wtedy na horyzoncie pojawiła się ONA. Poczułem kołatanie serca i duszności. Majestatycznie posuwała się na dół bulwaru z dwiema zmorami po bokach. Musiały być szczęśliwe, że mają taką koleżankę. Każda brzydula ma, nie dające się przecenić, korzyści z takiej znajomości. Poznaje dzięki niej facetów, o których inaczej mogłaby tylko pomarzyć. Dostrzegła mnie z odległości jakichś dwudziestu metrów. Wyglądała, jakby zobaczyła UFO. No, ale nic dziwnego, przecież nie widzieliśmy się świetlny rok. Uśmiechnąłem się szarmancko i czekałem wzajenmość z jej strony. Tymczasem zareagowała dziwnie. Na chwilę przystanęła, spojrzała za plecy i znów w stronę PKS-ów. Przeszła na przeciwną stronę ulicy, a stamtąd ruszyła szybkim krokiem w kierunku przystanków. Zostawiła daleko z tyłu swoje zdezorientowane, rozglądające się dookoła koleżanki. Najwidoczniej niczego nie rozumiały. Tak samo jak ja. Właśnie mijała nasze parasole. Patrzała prosto przed siebie. Nawet na ułamek sekundy nie spojrzała w bok. Wreszcie dotarła na trzeci przystanek i usiadła na ławce. Chwilę później, dosiadły się do niej koleżanki. Zrobiło się duszno. Nagle poczułem się paskudnie - jak ryba wyrzucona na piasek. Mogłem zrozumieć, że ma do mnie uraz, ostatecznie to olałem ją wtedy. Ale żeby, aż tak!? Czułem, że teraz jest już "po zawodach" - definitywnie. Arek nie przestawał ględzić, Gruby pisał sms-a swoimi tłustymi paluchami, a ja myślałem tylko o swojej głupocie. Już było po wszystkim - pozamiatane. Nagle pociemniało. Wszyscy spojrzeliśmy na niebo. Nie wiedzieć skąd, ani kiedy, przyszły te chmury! Lazurowe przed chwilą niebo, było ciemne jak grafit. - Oho! Zaraz pierdolnie - stwierdził Jacek. "Oby porządnie" - myślałem. Było mi już wszystko jedno. Mógł spaść czerwony deszcz, stutonowy grad, żaby, mógłby zabić mnie piorun... Obojętnie. Dla mnie świat się skończył minutę wcześniej. Wstaliśmy od stołu. Gruby przeciągnął się, demonstrując przy okazji ogrom swego brzucha i krzyknął: - Ty! Ona tam jest! Na "PeKaeSach". - Kto? - zapytał Pies, odwracając głowę w stronę przystanków. - No ona! Ania, czy jak ona tam miała... Zrobiło mi się słabo, ale musiałem zapytać: - Na którym przystanku? - Na trójce - odparł. - Blondynka w białej koszuli - usłyszałem... GRZMOT I BŁYSK.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...