W uścisku nadziei trzymany,
Strasznych męczarni kamień.
Bez cienia współczucia z rąk wyrwany,
Spadając wznosi lament.
O litość błaga on nieszczęśnika,
Wiecznego – mnie – skazańca,
Bym już nie udawał pokutnika
Doszedł do życia krańca.
W dół me oczy zwrócone zamykam,
Próbuję lecieć do chmur.
Lecz tylko w letargu snów uciekam,
Bo szansę dostałem znów.
Schodząc po bezsens samego siebie,
Budzi się w myśli mej szept:
Martwe ptaki latają po niebie
I radość życia w nich jest.
Ode mnie odeszły już westchnienia,
Zniknął mój bezkresny ciąg,
Bo we mnie nie ma już uniesienia,
Nie gra mi odwieczny gong.
Czasem chciałbym osłabnąć zwyczajnie,
Upaść i nie wstać więcej.
Śnić, że życie to będzie normalne,
Na piersi złożyć ręce.
Zielone łąki wokół będą tańczyć,
Kwiaty w swych kolorach więzić moje sny.
Strumień wody bystrej w oczach mych się lśnić,
Śpiew najczystszy ptaków w moich oczach brzmieć.
Zapomnę, że istniał kiedyś taki świat,
Gdzie w moich przeklętych snach budził się szept:
Po co żeś wtaczał ten wiecznej męki głaz?
Po co żeś wstał? Po co żeś to wszystko miał?