Szumiały smutnie wierzby jej domu dziecinnego
Tak jakby przeczuc miały,że nadszedł kres wszystkiego
Tak jakby jeszcze chciały wyciągnać swe ramiona
Uśćisnać raz ostatni nim w samotnośći skona
Siedziała na podłodze we własnym tonąc moczu
Kolebiąc się bezradnie jak dziecko na uboczu
Klęczące przed ojczymem wymierzającym cięgi
Noszące na pośladkach sinawo-krwawe pręgi
Cichutko kwilac w kącie tuliła pieska z pluszu
Śpiewając kołysanke do jego martwych uszu
Widziała swoje dziecię jak w ogniu śmierci płonie
Wciąż czuła jego ruchy,choc zmarło już w jej łonie
Podeszła wnet do okna by wzbić się w lot jak ptak
Choć była marnym pyłem,którego toczy rak
I rozpostarła dłonie jak kruk swe skrzydła wznosi
I czuła siłę wiatru,gdy pcha ją oraz prosi
By jemu się oddała a skończy się jej trwoga
Bo on ją zaprowadzi w krainę dzieci Boga...