
Zuzia Zła
Użytkownicy-
Postów
9 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Zuzia Zła
-
Co do przyszłości-dziękuję, postoję, Żyję tym przebiśniegiem i mrugnięciem wiosny, Nie dziś, nie jutro lecz i ja dorosnę, Znajdę moje miejsce, dom mój i cichą ostoję. Spoważnieję, wyleczę się z marzeń i strasznie rozmądrzę, Odejdą sny dziecinne, wróżki i elfy niebieskie, Nie będzie jednorożców i smoków, rycerzy jak z fresków, Będę dorosła, ambitna, zrozumiem, że tylko pieniądze. I będę poważna i silna, dzielna i władcza, Czasem tylko, gdy wszyscy zamkną oczy, Mała srebrna łezka po policzku przetoczy się cichutko Za straconymi elfami, martwym jednorożcem i rozlaną wódką.
-
żeby nie było że się podlizuję, ale tekst świetny, w końcu coś co można poczytać i cieszyć się wszystkim, i językiem i treścią,ja w ogóle bardzo radosny człowiek jestem ale ostatnio trafiały mi się same czytadła, w których albo język kulał, albo na siłe był uwznioślony i treść nijak się zrozumieć niedało, a to jest swietne, i prawdziwe
-
a czy bycie grafomanem jest takie złe? w sumie to czym charakteryzuje się dobry pisarz? bo na przykład w liceum wszyscy jesteśmy zobligowani do sięgania po "dobre" tytuły, do których później nikt nie wraca, a dobry pisarz, to chyba taki, którego książki czyta się po sto razy zawsze odkrywając coś nowego
-
*tak na marginesie to proszę coby faceci się nieobrażali, przecież wiecie, że jesteście przenajwspanialsi:D Weszła do ciemnego pokoju i rozejrzała się. Oprócz niej był tylko niebieski pudel. Nie jest to zbyt typowe dla tej rasy psów ubarwienie ale zdarza się. - Postmodernistyczny wydźwięk dolorycznego echa rodem ze średniowiecza-powiedziała do siebie, z niesmakiem spoglądając na zwierzę. - Nie, po prostu sweterek pofarbował-odpowiedział pudel, z niesmakiem spoglądając na Nią, po czym odszedł obrażony, pukając się kopytem w czoło, dokładnie w miejsce poniżej trzeciego oka. Niezrażona powędrowała dalej. Karmelowe ściany kusiły, jednak postanowienie zobowiązuje, pora rozprawić się z nadwagą. Choć ten pudel wyglądał smakowicie. Ostatnie trzy klepki jej umysłu rozpaczliwie biły na alarm. Pora przyznać, że z tym światem jest coś nie w porządku. To nie żaden pieprzony Matrix, welcome in real world Neo, a zielone kurczaki bynajmniej nie są tu na miejscu. Starając się nie zwracać uwagi na otaczającą ją, nieco absurdalną rzeczywistość, oraz na ogon, który co rusz obwiązywał się jej wkoło nóg utrudniając poruszanie się, szła dalej, w głąb korytarza własnej świadomości. Świadomość to bardzo dziwny twór. Niby jest twoja, ale nie istnieje w niej coś takiego jak tożsamość, czy odrębność. Jeśli w podróży przez świadomość swędzi cię oko, możesz je wyjąć i podrapać od środka, ale po co, jeśli równie dobrze jak ja wiesz, że ono nie istnieje. Jedyne co zasługuje na uwagę, to Myśl. Dziewczyna chyba zdała sobie z tego sprawę bo postanowiła podążyć za swoją myślą. Nie wiem, jak ją rozpoznała, ale było to dużym postępem. Zapewne każdy z nas wgłębi serca uważa się za dobrego człowieka, a więc wizualna postać naszych myśli musi być piękna. U siedmioletniej dziewczynki będzie to dobra wróżka, cała w zwiewnych jedwabiach. U siedemdziesięcioletniej kobiety myśl przybierze postać jej samej w latach młodości. Co do myśli mężczyzn, wolę się tym nie zajmować. W każdym wieku będą przedstawiały to samo. Mogą sobie udawać, że są dojrzali, inteligentni, wiedzą co oznacza słowo erudycja ale kształt ich myśli i tak zdradza wszystko. Nie rozmyślajmy więc dłużej nad tymi istotami, nad którymi najwyższą władzę sprawuje fizjologia. Zajmijmy się skomplikowanym umysłem kobiety. Każda kobieta więc w głębi świadomości będzie podążała za najpiękniejszą wróżką, nie zdając sobie sprawy, że to wcale nie jej Myśl, a tylko mrzonka zbiorowej świadomości, tworzona przez wieki i nieustannie karmiona zarówno stereotypami, jak i myśleniem życzeniowym. A jednak Ona rozpoznała swoją myśl. Żadna z nas nie chce się przyznać, że nasze myśli mogą mieć kształt ohydnej starej czarownicy z kurzajkami, albo gumowej kaczki. Ona dostrzegła ją od razu, a przyznanie się do choroby to połowa drogi do jej uleczenia. Przynajmniej w psychiatrii. Jej myśl miała kształt lampy z lawą. Ani dobry, ani zły kształt. Nijaki, tak jak ona. Jeszcze gorsze od przyznania, że jesteśmy źli, jest stwierdzenie, że jesteśmy nijacy. Nie rzucamy się w oczy, nikt nas nie zapamięta. Dobry albo zły człowiek, jest jaki jest, ale ma wyrazistą osobowość, która odciśnie swój ślad na piasku wieków, natomiast osobowości nijaka równie dobrze mogłaby nie istnieć. Jest piaskiem, na którym odciskają się dzieje świata. Więc może jest jednak potrzebna? Może nijakość jest jeszcze ważniejsza od wyrazistości? Bo któż mógłby podziwiać lub nienawidzić wyrazistość? Silne charaktery nie mają czasu na podziwianie innych, zbyt bardzo same pożądają chwały. Pozostawmy to więc ludziom bezbarwnym. Co jej więc zostało? Podążyła za swą lampką z lawą, ściskając pod pachą mocno sfatygowany egzemplarz książki „Buszujący w zbożu” Salingera. Nie to, żeby kiedykolwiek miała zamiar ją przeczytać. Po prostu był to jeden z tytułów, których znajomość bardziej podkreślała twoją erudycję niż okulary na nosie. Niemodne okulary w czarnych oprawkach: +10 do erudycji. Książka z gatunku „nikomu się nie podoba ale wypada ją znać”: +15 do erudycji. Miny wyfiokowanych panienek, gdy zakasujesz ich biust oczytaniem w oczach mega przystojnego kolegi z biura obok: bezcenne. Choć z drugiej strony, który normalny facet przekłada inteligencję nad walory fizyczne? Może znalazło by się kilku, ale ci z kolei nie interesują żadnej normalnej kobiety. Lampka z lawą prowadziła ją dalej. Nagle przed podróżniczką wyrosła ściana. Wiedziała co jest za ścianą. Wystarczyło zdobyć się na odwagę. Przyznać raz na zawsze, że jej samotność nie jest spowodowana ani tym, że ma czułki, ani tym, że ma sześć palców u lewej nogi. Przecież zdarzały się gorsze dziwadła. Nie raz widziała na plaży ludzi z pępkiem! Paradowali swobodnie po piasku, z odkrytym brzuchem nie krępując się ani trochę. Jest samotność wynikała tylko i wyłącznie z niej. Kiedy szczekasz na każdego przypadkowego przechodnia raczej nie wzbudzasz tym sympatii. Pora na uświadomienie. Tak skończyła się ta podróż, gdyż kobiecie zabrakło odwagi na otworzenie drzwi.
-
To przestaje być zabawne.. To już wcale nie jest śmieszne. I będę powtarzać do skutku. Aż ktoś w końcu usłyszy, a może nawet zrozumie. Ale o tym nie śmiem nawet marzyć. Na dobry początek wystarczy, jeśli ktoś mnie usłyszy, rozumieniem zajmiemy się później. Jak zwykle zaczęło się niewinnie. Zawsze się tak zaczyna. A z tych najbardziej niewinnych na pierwszy rzut oka spraw wynikają później najgorsze komplikacje. Początkiem tej historii była chyba ciąża mojej Siostry. Oczywiście, nie mogła tego zrobić jak każda normalna kobieta, ze swoim mężem. Ona, jako wyzwolona lesbijka zdecydowała się na dzieciaka z probówki. Ciekawe co z tego dziwactwa wyrośnie. Po obejrzeniu zdjęć z badań USG stwierdzam, że mnie to najbardziej przypominało Muminka, ale ona nie doceniła mej inwencji twórczej i zostałem bez obiadu. Siostra bardzo boi się porodu. Przeczytała niemal wszystkie książki o przebiegu ciąży, jakie są dostępne na rynku i dodatkowo jeszcze trzy, których na rynku jeszcze nie było, a jej jakimś cudem udało się je zdobyć jeszcze przed ich wydaniem. Zastanawiający jest fakt, że w 90% książki te wyszły spod pióra mężczyzn. Znawcy się znaleźli. W związku wyzwolonych lesbijek zawsze pojawia się pewien problem. Jeśli owe panie chcą spłodzić potomstwo, pozostaje jedno zasadnicze pytanie: która z nich na potrzeby wzrastającego dziedzica użyczy na czas 9 miesięcy swój układ rozrodczy? Czasem dziewczęta biją się o to, gdyż każda chce uzyskać tytuł „pełnoprawnej” matki, lecz niekiedy jest dokładnie odwrotnie i właśnie tak było z moją Siostrą. Ma duże szczęście że nie jest słoniem. Ich ciąża trwa prawie dwa lata. Zresztą urodzić słoniątko to prawdziwy wyczyn. Jednak Siostra tłumaczy, że kobiety są z natury istotami wrażliwymi, nieodpornymi na ból i panicznie boją się perspektywy kilkunastogodzinnych męk, a słonie to zupełnie inna sprawa. Nie to co my, twardzi faceci. Ja i mój partner - Kazik nie chcemy dziecka. Ministerstwo co tydzień zmienia zdanie, raz zezwala, by związki homoseksualne wychowywały dzieci, innym razem stwierdza, że wychowywanie dzieci w homoseksualnych rodzinach to nie był jednak najlepszy pomysł i dzieciak ląduje w domu dziecka, tylko po to, żeby za tydzień znów wrócił do domu, bo władzę na powrót obejmują liberałowie. Poza tym żaden z nas nie wykształcił w sobie instynktu macierzyńskiego. Na myśl o wstawaniu nocą na zmianę pieluszek, karmienie i tego typu przyjemności swędzą mnie pięty. Oczywiście sytuacja nie jest też pozbawiona pozytywnej strony, być może jednemu z nas, jako karmiącej matce wyrosły by piersi. To jedyna rzecz, która udała się kobietom. Kiedy dowiedziałem się, że wkrótce zostanę wujkiem, byłem bardzo dumny. Miałem nadzieję, że gdy świat się o tym dowie, niektórzy przestaną nazywać mnie „ciotą”. Razem z Kazikiem poszliśmy obficie zalać szczęście i dumę do naszego ulubionego pubu. Uwielbiamy go, nad wejściem wisi wielki plakat słodkiego, różowego króliczka, który w kółko powtarza „Hi, loser”. To najbardziej ekskluzywny lokal dla homoseksualistów w mieście. Wstęp mają tylko wybrani. Żeby wejść trzeba znać hasło, którym zawsze była odpowiednia sumka włożona do koperty. Dla utrudnienia w dni parzyste było to euro, a w nieparzyste stare, dobre złotówki. Jeśli włożysz złą walutę – nie wpuszczą cię do lokalu. Natomiast jeśli w kopercie znajdzie się zbyt mała kwota – możesz szykować sobie trumnę. Hasło od lat pozostawało niezmienione i ekskluzywny lokal stałby się barkiem dla meneli, żuli, i elementów społecznych gdyby nie to, że suma, która musiała się znaleźć w kopercie wystarczyłaby na tydzień życia wielodzietnej rodzinie. Na szczęście mnie, jako najlepszego prawnika w mieście było stać na tę przyjemność. Bramkarz lokalu – pan Edek był roztrzęsioną górą mięśni, troskliwie wyhodowanych na sterydach. Jego wyraz twarzy zawsze przywodził mi na myśl średnio rozgarniętą surykatkę. Nie żebym kiedykolwiek podzielił się z nim tym spostrzeżeniem. Pan Edek raczej nie wzbudzał w swoich klientach sympatii. Nie był też zdolnym mówcą. Zresztą rzadko używał słów, preferował bardziej uniwersalne argumenty. Po wejściu do pubu zajęliśmy z Kazikiem strategiczne miejsca przy barze. Na cześć pana Edka zamówiliśmy nasze ulubione drinki „zmierzch pawiana” i zaczęliśmy podrywać barmana. Co prawda, ja i Kaziu jesteśmy parą już od ponad roku, ale jest to związek na wolnych zasadach, gdyż uważamy, że nie można zamykać się na świat. Nie zrozumcie mnie źle, po prostu nie chcę stracić okazji. Niestety okazało się, że barman jest hetero. Trudno opisać słowami, jak wielkie oburzenie to w nas wywołało. Natychmiast wezwaliśmy właściciela i kazaliśmy mu usunąć tego zboczeńca. Przez stulecia byliśmy dyskryminowani i ośmieszani przez „normalnych” ludzi, prawdziwą przyjemnością jest dla nas możliwość zdyskryminowania ich w odwecie. Na szczęście w dzisiejszych czasach hetero to już margines społeczny. Gdyby nie to, że od czasu do czasu przypominają o sobie na paradach równości dawno byśmy o nich zapomnieli. Po trzecim drinku Kaziu zniknął na parkiecie w towarzystwie bardzo przystojnego bruneta, do mnie natomiast przysiadł się jakiś piegowaty rudzielec. Wydawało mi się, że skądś go znam, ale przeważnie po pewnej ilości alkoholu odczuwam solidarność z całym światem. Rudzielec przedstawił się jako Fergus i postawił mi kolejnego drinka. Stwierdziłem, że nawet jeśli nie jest zbyt urodziwy, to na pewno hojny, więc mogę spędzić w jego towarzystwie ten wieczór. Chociaż „niezbyt urodziwy” to w tym wypadku eufemizm. Fergus był małym, przeraźliwie chudym gościem ze śladami po oparzeniach na całym ciele. Jego paznokcie od miesięcy nie widziały kosmetyczki, z włosów lał się smalec, a czoło było okropnie zniekształcone, jakby od środka wypychały je dwa rogi. Miał na sobie krawat od Gucciego i spodnie rybaczki, uwalane czerwoną farbą, o koszuli i butach chyba zapomniał, albo przegrał je w pokera. Jednym słowem bieda z nędzą. Ale kupował mi drinki więc uznałem, że może być. Co ciekawe, po każdym kolejnym drinku, który od niego przyjąłem wydawał mi się coraz ładniejszy. Paznokcie same się skróciły i zrobiły sobie manicure. Włosy umyły się, zastosowały kilka odżywek i uczesały fryzurą za co najmniej 300 złotych, a gdy szepnąłem im do uszka że wolę blondynów momentalnie pojaśniały. Brudne poszarpane rybaczki zmieniły się w bojówki, które wprost krzyczały do wszystkich „1000złotych! 1000złotych!”. Wątły blady tors zaczął ciemnieć i rozrastać się, przybrał złocisty kolor i budowę atlety. Powoli zaczęła opinać go kremowa koszula, ale gdy pomyślałem, że wolałbym aby pozostał w samym krawacie natychmiast zdematerializowała się. Fergus stał się facetem z moich marzeń. Głębokim głosem powiedział „zostawiam cię na chwilę”. Poczułem się okropnie, nie chciałem by mnie opuścił, ale język odmówił mi posłuszeństwa. Mój adorator podszedł do Kazia i dał mu bukiet kwiatów. Zazdrość wlała się we mnie jak kolejny drink, jednak chwilę potem kwiaty zamieniły się w sztylet, który Kaziu za namową Fergusa wbił sobie w brzuch. Wydawało mi się to tak śmieszne, że zadławiłem się oliwką. Potem pseudo morderca podszedł tanecznym krokiem do pary lesbijek rozmawiających wesoło na kanapie i posłał im całusa. Dziewczyny zakrztusiły się, wydawało się jakby buziak oplótł je i dusił coraz mocniej. Ich twarze straciły wszelkie kolory, robiły się coraz bledsze, przezroczyste, aż w końcu znikły zupełnie. Został po nich tylko złoty pierścionek, który jedna z nich miała na palcu. Fergus podniósł pierścionek z kanapy, zmienił w motyla i podrzucił. Motyl podfrunął do głośników i sprawił, że stały się ogromnymi beczkami. Chwilę później sam przemienił się w pana Edka, po czym przewrócił beczki. Okazało się, że w środku była krew. Oblała wszystkich gości w lokalu, którzy momentalnie zmienili się w kaczki. Barman za to przybrał postać wielkiego wilka i rozpoczął ucztę pożerając kolejno wszystkie kaczki, które stanęły grzecznie w rządku czekając na swoją kolej. Tylko ja wciąż siedziałem na swoim miejscu śmiejąc się coraz głośniej. Udało mi się wypluć oliwkę, która próbowała mnie udusić. Nie wyglądała już jak oliwka, była piękną księżniczką, która pocałowała mnie w sam środek czoła. W ten sposób nadała mi postać żaby. Rozbawiło mnie to jeszcze bardziej, nie mogłem złapać oddechu, i gdy już myślałem, że pęknie mi przepona, podszedł do mnie Fergus i wyprowadził mnie na zewnątrz, gdzie pan Edek zajadał banana. Minęliśmy go i poszliśmy w górę, nad budynki, po różowych chmurkach. Zauważyłem, że znów mam ręce i nogi, na powrót byłem człowiekiem. Po zdarzeniach w lokalu nie byłem pewny żadnej formy. Z niepokojem przyjrzałem się, czy Fergus nadal pozostał pięknym atletą, czy może jest już kurczakiem. Na szczęści nadal był piękny, jedynie dwa rogi rosnące od środka oszpecały jego czoło. Sięgnąłem ręką i zdjąłem z nieba dwie gwiazdki, które przykleiłem w miejsca rogów, by nie były aż tak widoczne. Uznałem, że pora poznać prawdziwą tożsamość Fergusa. Włożyłem całą swoją energię w skonstruowanie zrozumiałego pytania. -Kim ty właściwie jesteś? Bo kurczakiem na pewno nie. -Tirli tirli ta jestem tym, kto cię dobrze zna raz kozłem, raz Szatanem całego świata okrutnym panem – odpowiedział nucąc dziwną melodię. Moi tatusiowie zawsze mówili, że źle skończę. Przewidywali kryminał. To moja siostra była ich oczkiem w głowie. Piękny aniołek ze złotymi loczkami, zawsze wiedziała jak się przypodobać. Ja byłem czarną owcą. Kiedy w kółko ktoś powtarza Ci, że jesteś kotem, w końcu zaczniesz wylizywać sobie futro. Jeśli ciągle słyszysz, że marnie skończysz ostatecznie sam zaczynasz w to wierzyć. Wiedziałem, że kiedyś wyląduję w więzieniu. Łapówki, handel organami do przeszczepu i inne nielegalne, aczkolwiek bardzo dochodowe interesy nie rokowały najlepszej przyszłości. Każdy przestępca z wiekiem traci przebiegłość, bystrość, umiejętność przewidywania. Nawet tak dobra maska, jak moja – rozchwytywany prawnik i wzorowy partner, w końcu zostanie rozszyfrowana. Często śniło mi się, że ogromna, bezzębna pielęgniarka więzienna z sadystycznym uśmiechem na twarzy i z ratlerkiem przy nodze mówi do mnie „Vincent, pora na lewatywę”. Ale nigdy, przenigdy nie myślałem, że poznam samego Szatana. To był dla mnie prawdziwy zaszczyt. Różowa chmurka podwiozła nas do domu Siostry. O tej godzinie oczywiście spała. Fergus przeszedł przez ścianę do jej pokoju. Bez namysłu poszedłem za nim. Powiedział, że wyprawia bal, ale potrzebuje mistrza ceremonii. W zeszłym roku mistrzem zostało nienarodzone dziecko wrony, teraz przyszła kolej na ludzkie dziecko. Powiedział, że pożyczy je sobie na jedną noc, a potem odda Siostrze, ale potrzebuje na to zgody najmłodszego mężczyzny z rodziny. Traf chciał, że ja byłem tym najmłodszym. Oczywiście zgodziłem się, nikt nie odmawia idealnemu facetowi. Fergus podszedł do Siostry, położył rękę na jej brzuchu i wydobył maleńkie dziecko. Miało już rączki i nóżki, było łyse i mieściło się w fergusowej dłoni. Potem oboje zdematerializowali się. Poczułem okropne zmęczenie i chyba zasnąłem. Gdy się obudziłem, Fergus zdążył już wrócić i właśnie oddawał dziecko na łono matki. Potem podszedł i spoliczkował mnie. Kolejny raz zasnąłem. Ocknąłem się we własnym mieszkaniu, łysy, posiniaczony, z okropnym bólem głowy. Nie rozmyślałem wiele o wydarzeniach minionej nocy, wiedziałem, że wszystko było tak, jak być powinno. Jedyne, co zaprzątało moje myśli to pytanie gdzie u licha są tabletki na kaca? W lodówce zamiast zimnego soku pomarańczowego znalazłem ciało Kazia ze sztyletem wbitym w brzuch. Przerażony natychmiast wezwałem władze. Oczywiście policja, wychodząc z założenia, że trup i tak nigdzie nie ucieknie przybyła po czterech godzinach. Gdy opowiedziałem im co się wydarzyło w nocy, zadzwonili po bardzo miłych panów, którzy ubrali mnie w zabawny biały kitel i zaprowadzili do mięciutkiego pokoju bez klamek, zapewne w trosce o moje bezpieczeństwo, by Fergus nie mógł powrócić i mnie zamordować. To było naprawdę bardzo miłe z ich strony, wzruszyłem się. Policja przeprowadziła śledztwo, okazało się, że na sztylecie były moje odciski palców, a wszyscy, którzy byli wczoraj na imprezie w naszym ulubionym lokalu mają się dobrze i mogą zaświadczyć, że widzieli popełnioną przeze mnie zbrodnię. Fergusa nikt nie kojarzył. Teraz odsiaduję dożywocie w szpitalu psychiatrycznym, mam nadzieję, że wkrótce się skończy. Nie jest tu tak źle. Mam wikt i opierunek za darmo, pielęgniarki są naprawdę bardzo miłe i nie muszę wynosić śmieci, gdyż mój współlokator wszystkie zjada. Pozwolili mi nawet obejrzeć dziecko mojej siostry, które urodziło się dwa miesiące po szalonej nocy. Było rude, piegowate i miało dwa guzy na czole.
-
Piwnica to najwyraźniejsze wspomnienie. Na lewo od schodów, pod oknem była wnęka. Siadałem skulony w kącie. Na przeciwległej ścianie był gwóźdź. Gdy palce miałem już zdarte do krwi, patrzyłem na gwóźdź i wyobrażałem sobie zawieszony na nim obraz. Kiedyś chyba faktycznie tam wisiał. Ściana w tym miejscu byłą jaśniejsza i jakby mniej brudna. Najczęściej w mojej wyobraźni pojawiał się obraz pięknej dziewczyny biegnącej po łące pełnej kwiatów. Czasem, jeśli byłem zły lub smutny śliczna twarz dziewczyny stawała się dziwnie zniekształcona, jak demoniczna maska wykrzywiona w nieludzkim grymasie. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze była tylko piwnica, a w niej ja, dziewczyna i ona. Pod schodami stał piec, obok pieca chleb i woda- mój jedyny posiłek. Zdawało mi się, że kiedy choć na chwilę spuściłem ją z oczu, wypijała mi całą wodę. Zawsze chciało mi się pić. Pamiętam dobrze piwnicę i palące pragnienie. Więc wciąż miałem ją na oku, wciąż pilnowałem, grałem całymi dniami. Ojciec powiedział mi kiedyś, że woda stoi koło gorącego pieca i dlatego czasem paruje. Ale ja i tak wiedziałem, że wszystkiemu winna była moja lira. Mój ojciec był życiowym nieudacznikiem. Na co dzień zajmował się wywózką śmieci, wieczorami pił. Kiedyś naczytał się o Paganinim- genialnym skrzypku. Jego ojciec zamykał go na całe dnie w piwnicy, by ćwiczył grę na skrzypcach i zarobił na rodzinę. Nas nie stać było na skrzypce więc dostałem lirę i od kiedy tylko pamiętam, zawsze była tylko piwnica. Chyba miałem też matkę, jak przez mgłę widzę, że czasem, gdy ojciec był w pracy schodziła do mnie kobieta. Dawała mi cukierki, a w zamian kazała się nazywać „mamą”. Cukierki nie smakowały mi. Były zupełnie inne od chleba, który znałem. Słowo „mama” w moich ustach brzmiało dziwnie. Nie używałem go często. Skrzypiące, zardzewiałe, obrośnięte pajęczynami, brzmiało bardziej jak „mamon”, a to kojarzyło mi się z okropnym trójgłowym potworem. I ciągle grałem, to było moje życie. Ja i lira, której nienawidziłem z całego serca. Szybko stałem się mistrzem. Równie szybko stałem się na tyle cwany, by odmówić koncertowania dla ojca, który zgarniał całe zyski dla siebie. Tata nie chciał utrzymywać darmozjada. Jego metody wychowawcze nigdy nie były zbyt wyszukane i tym sposobem w wieku 8 lat wylądowałem na ulicy. Moja lira i ja. Teraz byłem od niej całkowicie zależny i przez to nienawidziłem jej jeszcze bardziej. Grałem całymi dniami. Na ulicach, w bramach. Ludzie rzucali mi po kilka groszy do starej puszki. Po raz pierwszy zobaczyłem świat inny niż moja piwnica. Nie spodobał mi się. Był stanowczo za duży. Zbyt przerażający. Mieszały się w nim tysiące zapachów i tysiące smaków, tak odmiennych od zapachu chleba i wody. I wiecznie chciało mi się pić. Zamieszkałem na obrzeżach miasta, w slumsach. Jak nazywało się miasto- nie wiem, nigdy nie nauczyłem się czytać, bo też nie było mi to do niczego potrzebne. W domu przeznaczonym do rozbiórki urządziłem sobie małe mieszkanko, podobne trochę do mojej piwnicy. Za zarobione pieniądze kupowałem sobie bochenek chleba i dużo wody. Resztę pieniędzy chowałem w lewy bucie. Gdy uzbierałem dosyć, kupiłem gwóźdź i młotek. W moim mieszkanku wbiłem gwóźdź dokładnie naprzeciwko okna. Znów miałem swój obraz. Parę dni później przyszedł do mnie sąsiad- Dziadek Złomowy. Dał mi w prezencie obrazek przedstawiający małego osiołka, do powieszenia na gwoździu. Jednak nigdy go tam nie powiesiłem. W głowie miałem swój własny obraz. Dni i noce były takie same. Zlewały się w jedno długie bycie. Bycie i granie. Zatopiłem się w tym. Kiedyś, nie wiem już, czy dniem, czy nocą, z wielkiej limuzyny wynurzyła się ręka i wyciągnęła mnie z tej pustki bycia. Wieść o moim talencie i niewoli, zatoczyła szerokie koło i dotarła do miejscowej mafii. Ich szef- Marian był trochę podobny do mojego ojca. Potrafił zabić człowieka patrząc mu w oczy i jednocześnie kochał muzykę. Tak więc zostałem zatrudniony, by codziennie grać u niego przy kolacji. Znów coś jakby piwnica. Tyle, że tym razem większa i bogato zdobiona, pełna obrazów. Kolejny raz znienawidzona kochanka była dla mnie różnicą między życiem a śmiercią. Chodzenie sprawia mi trudność, Marian postrzelił mnie w nogę. Ot taka rozrywka poobiednia. Jednak nigdy nie celował w ręce. Kochał moją muzykę. Moje ręce były bezpieczne. Miałem może z 17 lat, kiedy do kolacji razem z Marianem zasiadła piękna dziewczyna- dziewczyna z mojego obrazu. Długie, anielskie loki falowały przy każdym jej ruchu. Usta nigdy nie składały się w uśmiech. Zapomniały jak to się robi, a może nigdy nie wiedziały. A jednak wciąż się śmiała. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale śmiały się jej oczy, roziskrzone i radosne. Tak błękitne, jak tylko błękitny może być kolor. To była jego córka- Eurydyka. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się pełnią swojego błękitnego uśmiechu. W jednej chwili lira już nie była jedyną, niemal słyszałem jak szemrała zazdrośnie. Teraz była jeszcze Eurydyka. Przyjechała do ojca na wakacje. Nasze spotkania graniczyły z szaleństwem, w nocy, w ogrodzie schowani wśród drzew byliśmy razem. Jej ojciec zabiłby mnie gdyby się dowiedział, ona zabiłaby się sama. Po raz pierwszy w moim życiu pragnienie znikło. Ostatni dzień wakacji. Lira triumfowała. Znów miała być jedyna ukochaną. Pożegnalne spotkanie i szalony pomysł. Uciekliśmy we troje: ja, Eurydyka i lira. Pobraliśmy się. To były dwa miesiące czegoś, co chyba nazywa się „szczęście”. Nigdy wcześniej nie używałem tego słowa. Najpierw ojciec mówił tylko „sztuka, obowiązek”, potem Marian mówił „forsa, przekręt”. Nigdy wcześniej nie pojawiało się moim życiu owo tajemnicze „szczęście”. A jednak to, co się wtedy działo chyba nim było. Eurydyka nim była. Tak więc były 2 miesiące szczęścia. A potem nas znaleźli. Spałem, a Marian zabrał Eurydykę, pieniądze, które u niego zarobiłem, wyrwał nawet gwóźdź ze ściany- mój obraz. Pragnienie wróciło. Tęskniłem. Nie mogłem znieść myśli, że więcej nie zobaczę jej radosnych oczu. Popatrzyłem na zadowoloną lirę i podjąłem decyzję: odzyskać Eurydykę. Dotarłem do posiadłości Mariana. Ogromna brama wstępu, opleciona drutem kolczastym- tutejszy Cerber. Miała specjalny kod szyfrowy. Kiedyś przez przypadek zagrałem na lirze zbyt wysoki dźwięk i zniszczyłem alarm. Marian nieźle się uśmiał i kazał wstawić droższy model, lecz przy odrobinie szczęścia... Brama stała otworem. Lira pękała z dumy. Ale to nie była nawet połowa drogi. Ogród zawsze mnie przerażał. Przez plątaninę gałęzi do ogrodu docierał wąski strumień światła. Zupełnie jak w mojej piwnicy. Ale w mojej piwnicy światło oświetlało mój obraz, moją Eurydykę, a tu padało na złośliwy uśmiech krasnala ogrodowego. Wyglądał jak demon, w którego czasem przeistaczała się anielska dziewczyna z obrazu. Zdawało mi się, że śledził mnie wzrokiem, a lira jakby weszła z nim w diabelską spółkę, wołała go. Światła skakały po jego lakierowanym ciele, wydawało się, że krasnal ożył. Przerażający ogród. Biegłem na oślep a lira robiła się coraz cięższa. Chciała zostać. Chciała, żebym ja został. Narobiłem okropnego hałasu. Przy drzwiach już czekał na mnie ochroniarz. Miał doprowadzić mnie do Mariana i ni uszkodzić mnie za bardzo. Za bardzo- znowu ucierpiały nogi. Gdy dostałem się do Mariana, wydawał się bardzo zadowolony. -Nigdy nie miałem nic przeciwko twojej znajomości z Eurydyką, a uwierz, że wiedziałem o niej już od początku-powiedział. -To czemu mi ją zabrałeś? -Odzyskasz ją- wyszczerzył zęby w wampirzym uśmiechu- po prostu chciałem sprawdzić, czy nadajesz się na zięcia. Nie mam synów, więc kiedyś przejmiesz po mnie interes, a do tego trzeba sporo ikry, chłopcze. -Gdzie Eurydyka?!- nie wytrzymałem, lira śmiała się do rozpuku. -No, no, same konkrety... widzę, że się nadajesz-Marian był coraz bardziej zadowolony. A potem oddał mi Eurydykę. Naprawdę mi ją oddał! Mój piękny obraz, Eurydyka. Ten, kto nigdy nie kochał, nie zrozumie co wtedy czułem. Marian czuł się winny, że nas na to wszystko naraził, więc przy bramie czekała na nas limuzyna. Nasza limuzyna, która miała nas zawieźć o naszego nowego domu. Z wielkimi oknami i gwoździami, żebyśmy mogli nasze własne obrazy. Schodziliśmy po schodach rozmawiając. Ożywieni snuliśmy plany na przyszłość. I znów szczęście. Wtedy się potknąłem. Moje nogi nie doszły jeszcze do siebie po powitaniu, jakie zafundował im ochroniarz Mariana. Lira wypadła mi z rąk, ale nie miałem zamiaru jej łapać. W końcu wolny. Wolny i szczęśliwy. I wszystko prysło. Jakbym się obudził. Lira o diabelskiej twarzy krasnala wirowała i spadała coraz szybciej. I śmiała się. Coraz głośniej. Czułem, że umieram z pragnienia. Rozpadła się na pół, na głowie Eurydyki. Obie zginęły.
-
Jonasz-sztama z Pinokiem
Zuzia Zła odpowiedział(a) na Zuzia Zła utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
no i stało się, teraz Zuzia spuchnie z dumy i zupełnie już nie da się z nią wytrzymać, bo swoim zadartym nosem porysuje wszystkie sufity:)dziękuję bardzo -
Jonasz-sztama z Pinokiem
Zuzia Zła odpowiedział(a) na Zuzia Zła utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
tak, faktycznie grafika siadła (przyznaję,bo to moja pierwsza publikacja tutaj), ale już naprawiłam, i dziękuję za miłe słowa,uwielbiam tworzyć historie,w których króluje chaos i groetska ale nie wszyscy za tym nadążają:) -
Jonasz-sztama z Pinokiem
Zuzia Zła odpowiedział(a) na Zuzia Zła utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Nazywam się Jonasz. Pomyślałem sobie, że nadszedł w końcu czas, by świat usłyszał prawdę o mnie. Uważam, że to żenujące jak ludzie przekręcają moją historię. Obraz "Jonasz w brzuchu wieloryba" jest po prostu śmieszny. Wyglšdam tam jak własny dziadek! A przecież moje życie nie toczyło się jak sielski piknik z Bogiem. Wręcz przeciwnie, uciekałem od niego przy każdej okazji. Wszystko zaczęło się parę lat temu w Rio de Janeiro. Byłem właśnie na wieczorze kawalerskim mojego dobrego przyjaciela-Hioba. Koledzy zwykle mówili, że jestem lekkoduchem i zabijaką, ale taka opinia bardzo mi się opłacała, bo nikt ze mną nie zadzierał. Jednak naiwny, poczciwy Hiob musiał zaprosić tego nadętego Salomona, który, co wiadomo już nie od dziś, cierpiał na wyraźną manię wyższości i kazał się do siebie zwracać "królu". Co więcej miał w zanadrzu miliony "genialnych" recept na nudę. Kiedyś na przykład chciał sprawdzić, czy niemowlę ma coś wspólnego z dżdżownicą, która przecięta na pół funkcjonuje dalej już jako dwie dżdżownice. Właśnie sięgał siekierę, gdy przerażona matka chwyciła dziecko i uciekła. Biblia oczywiście przerobiła całą historię na swoją modłę i Salomon dorobił się całkiem niezłej reputacji. W rzeczywistości niezły z niego błazen, do tego nie grzeszy inteligencją. Gdy po kilku występach przeuroczych artystek i kilkunastu toastach nazwał mnie niezbyt wyszukanymi określeniami, nie mogłem pozwolić, by uszło mu to płazem. Przyznaję, że sam również użyłem kilku wspomagaczy, więc w związku ze spowolnionym refleksem moja głowa zapoznała się bliżej z krzesłem, ale w ostatecznym rozrachunku wygrałem bitwę o mój honor i wyrzuciłem zarozumialca z lokalu. Po kilku hymnach na moją cześć wróciłem do stołu, by zająć się wyborną golonką i wtedy stało się to po raz pierwszy. -Jam jest Ten, który jest- powiedział z ogromną powagą widelec. -Hę?- Odparłem rozpaczliwie próbując zrozumieć sytuację. -Przybyłem, byś głosił Moje słowo- zagrzmiał groźnie błyskając zębami. -Za dużo wypiłem- co było jak najbardziej prawdą. Przypuszczałem też, że całkiem spore zasługi w tej wizji miało wcześniejsze spotkanie mojej głowy z krzesłem. -Porzuć swój majątek i ziemię, narazisz się na szyderstwa, ale będziesz głosił prawdę w imię Moje- widelec preorował w najlepsze. -Posłuchaj, miałem ciężki dzień. Na dodatek ten natręt Salomon chyba mi coś uszkodził, więc nasuwa się wniosek, że jesteś tylko złudzeniem. -Jestem jedynym, głoś w imię Moje, albowiem nie uciekniesz przede mną- widelec okazał się nieustępliwy. Tego było dla mnie za wiele. Łamiąc wszelkie zasady dobrego wychowania zaczšłem jeść rękami. Niestety to był dopiero początek. Hiob, widząc moją konwersację ze sztućcami, zdecydowanym ruchem odłożył kieliszek z winem i oddalił się mamrocąc coś pod nosem. Jako praworządny obywatel nie mogłem dopuścić, by zmarnowało się przednie wino więc sięgnąłem po kieliszek. Jednakże kieliszek okazał się chyba dalekim krewnym widelca, bo zawołał: -Jonaszu! Nie uciekaj przede Mną! -Och, daj spokój, rzekłem znudzony, wychylając jego zawartość. -Porzuć swój majątek i głoś w imię Moje! -Zdajesz sobie sprawę, że robisz się monotematyczny? -Nie kpij, bo wybrałem właśnie ciebie!- Kieliszek nie ukrywał już irytacji. Doszedłem do wniosku, że dalsza rozmowa nie ma najmniejszego sensu i wrzuciłem kieliszek pod stół. Nieszczęsny Hiob ze swoją delikatną psychiką postanowił przenieść całą imprezę na plażę. Gdy wszyscy idąc, pełznąć, tudzież turlając się dotarli na docelowe miejsce dalszej zabawy, alkohol zdążył już nieco wyparować z naszych organizmów i zrobiło nam się zimno. By się ogrzać i stworzyć odpowiedni klimat znaleźliśmy jakieś krzaczory i postanowiliśmy je podpalić. Znaleźć krzaki na plaży, to rzecz co najmniej niecodzienna, jednak w stanie tak potężnego upojenia alkoholowego, w jakim się znajdowaliśmy, nie zdziwiłby nas nawet widok słonia w baletkach. Dysponowaliśmy tylko jedną zapałką, jednak byli wśród nas harcerze i w niedługim czasie ognisko zapłonęło. Co więcej, nie tylko zapłonęło, ale i przemówiło: -Jonaszu! Tak jak niegdyś Abrahamowi, tak dziś się tobie ukazuję! -Abraham? No tak, pamiętam tego starego schizofrenika-machnąłem lekceważące dłonią. -Nie bluźnij, Jonaszu!- ryknęło ognisko strzelając w górę snopem iskier. Hiob, jako że nigdy nie grzeszył odwagą, postanowił ewakuować ekipę na Arkę Noego, która była zacumowana nieopodal. Noe to nasz dobry kolega, niestety, nie uczestniczył w zabawie, ponieważ uparł się, że niedługo nastąpi ocieplenie klimatu, lodowce stopnieją i cała ziemia zostanie zalana. Dlatego postanowił wybudować Arkę, że niby on jeden ocaleje. Facet jest uparty jak osioł i już od dwóch lat klei tę swoją łódeczkę. Widać, miał szósty zmysł, bo na ewakuację przed rozwścieczonym ogniskiem była jak znalazł. Całą zgrają wdrapaliśmy się na tę, pożal się Boże, Arkę, przemianowaliśmy ją z Arki Noego na "PartyClub" i wypłynęliśmy w morze. Jednak chyba nas się za dużo wcisnęło na tę łupinkę, bo jakieś dwa kilometry od brzegu zaczęliśmy nabierać wody. Hiob wpadł na pomysł, żeby jednego z nas wyrzucić za burtę, jednak wszyscy okazali się prawdziwymi egoistami i nie było ochotników. Jako cywilizowani ludzie postanowiliśmy rozstrzygnąć spór w kulturalny sposób, a że nigdy nie miałem szczęścia w kartach, wylądowałem za burtą. Zgodnie z zasadą "biednemu zawsze wiatr w oczy kole" chwilę później rozpętała się burza. Jeszcze jako beztroski dziesięciolatek, zamiast iść z Hiobem na basem, wolałem zostać w domu z pudłem lodów, co zaowocowało pokaźną warstwą tłuszczu oraz tym, że pływak ze mnie marny. W związku z powyższym, nie był dla mnie zaskoczeniem fakt, że zostałem podtopiony przez pierwszą nadpływającą falę. Gdy się ocknąłem, pomyślałem, że chyba trafiłem do piekła. Miejsce, w którym się znalazłem przypominało ogromną, cuchnącą jaskinię. Wyobraźcie sobie zapach starych skarpetek, zgniłych jaj i mokrego psa. Czujecie? Nagle ujrzałem migocące w oddali światełko. Znacie tę historię "idź w stronę światła"? Każdy ją zna. Więc zachowałem się jak typowy nieboszczyk i udałem się w tamtą stronę. Niestety, nie było mi dane ujrzeć anielskich chórów i Pół Elizejskich. Zamiast tego ujrzałem drobnego staruszka z orlim nosem, w dziwacznym spodniach na szelkach i pogiętych okularach na nosie. Siedział na drewnianym stołku i kiwając się w przód i w tył zawodził "Pinokio! Pinokio!". Postanowiłem dowiedzieć się od dziwaka, którędy do raju więc spytałem: -Kim pan jesteś i co to za cuchnąca dziura?! -Jestem Dżeppetto, obecnie znajdujemy się w brzuchu wieloryba, bystrzaku. -Co?! Zioom, ale odlot! jednak staruszek chyba się czymś odurzył, bo powrócił do swego zajęcia znów nawołując "Pinokio!". Miałem dużo czasu na rozmyślania. Spędziłem w tym ohydnym miejscu ponad 2 miesiące! Strasznie się wynudziłem. Od czasu do czasu ciskałem w staruszka puszkami po konserwach, czasem zrzucałem go z krzesełka, a raz nawet chciałem go ogolić na zapałkę, ale zrobiło mi się żal człowieka. Ten Pinokio to musiał być kawał drania. 67 dnia tej niewoli On znów przyszedł do mnie. Okazał się pierwszorzędnym manipulatorem i powiedział, że ten cuchnący wieloryb wypluje mnie dopiero wtedy, gdy przestanę uciekać przed przeznaczeniem. Co miałem robić? Zostałem prorokiem." Nagrano dnia 27.06.2006 roku w Szpitalu Psychiatrycznym w Dublinie. Ad.1 Idąc za wskazówkami "Jonasza" udało nam się rozbić sektę o nazwie "Prorocy Starego Testamentu". Wszyscy jej członkowie cierpieli na bardzo rozległy zespół psychoz.