idę owionięty nocą, w dymiący mrozem splendor, szarfy ze świateł idą w tysiące już, w miliony, a księżyc (prześcieradło z niego zwisa) wyświetla film o duchach: śnieżna kula, niebo w lutym, płomienny fiolet, rozbita warga, złoty kielich. słucham muzyki w nocy i jestem nabuzowany. tylko chodnik istnieje, jak skórka owocu z rozpiętymi na niej w jasności porami, widzianymi w sterylnym powietrzu z drobinkami mgły i dotkliwość tej skórki sprawia mi słodki ból i chcę jej dotknąć językiem lub przekłuć paznokciem, ale czuję ucisk w prostacie i nie dosięgam. nie mam prawa tego słyszeć, ale za mną już biegnie jak przeznaczenie człowiek, który nokautuje mnie czymś twardym i z zaciśniętymi skroniami upadam z pluskiem w kałużę i jest mi błogo i dobrze; pełne wargi mi pulsują, wystawiam język i tak smaczno mi. muzyka gra, jestem wdzięczny i gitary z przesterami jak promienie księżyca informują mnie o niesłuszności mojego zachowania, bo grają elektronicznie, rozpaczliwie, w sytuacji bez wyjścia; nadchodzi najlepsze: w białym mroku odpuszcza mnie myśl. na bardzo krótko, ale to jest stan, którego oczekiwałem tak wyraźnie, którego pożądałem tak dotkliwie. pływam z zupie mlecznej. dzwoni mi w uszach, chciałbym, żeby ktoś położył mi teraz na języku błyszczącą mandarynkę.