
Krzysztof Dąbrowski
Użytkownicy-
Postów
13 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Krzysztof Dąbrowski
-
Naśmierciny
Krzysztof Dąbrowski odpowiedział(a) na Krzysztof Dąbrowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Jeśli się wam podobało i macie ochotę na dokładkę to zapraszam tutaj: www.armoryka.strefa.pl/page1.php?view=productListPage&category=7 zbiór można też dorwać na allegro - wystarczy wpisac tytuł "Naśmierciny" w wyszukiwarce -
Było sobie życie
Krzysztof Dąbrowski odpowiedział(a) na Krzysztof Dąbrowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Jeśli się wam podobało i macie ochotę na dokładkę to zapraszam tutaj: www.armoryka.strefa.pl/page1.php?view=productListPage&category=7 zbiór można też dorwać na allegro - wystarczy wpisac tytuł "Naśmierciny" w wyszukiwarce -
Było sobie życie
Krzysztof Dąbrowski odpowiedział(a) na Krzysztof Dąbrowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Stasiek otworzył oczy. Ujrzał pożółkły z brudu, sufit rozświetlony mdłym światłem żarówki. Nie czuł bólu. Nie dręczyły deliryczne widziadła. Nawet kac odpuścił; czuł się wyśmienicie, jak nowo narodzony. Jedyną drażniącą rzeczą było szlochanie Baśki, jego żony. - Babo co Ci odwala? Nie dajesz człowiekowi pospać! Lament nie ustawał. Nie no ta kobita mnie do szewskiej pasji doprowadza - pomyślał. Zerknął w jej stronę. Zalana łzami pulchna blondynka w średnim wieku ściskała i potrząsała jego rękę. - No jasny gwint, powariowałaś czy co? Przestańże beczeć wreszcie! Postanowił wyszarpnąć dłoń i przemówić babie do rozsądku, lecz o dziwo jego ręka... odkleiła się od tej trzymanej przez Baśkę. Miał teraz dwie lewe ręce! - Ło matko przenajświntsza! O krucafiks! - jęknął zdając sobie sprawę, że musi być nawalony jak drzwi od gajówki. Coś jednak było nie tak - przynajmniej takie miał wrażenie. Przecież samopoczucie dopisywało; szkoda tylko, że nie czuł się nawet pijany. Gorzej! Czuł sie normalnie - czyli nie tak jak powinien przy takich zwidach! Trzeźwiuteńki był jak mnich buddyjski, co to dnie całe spędza siedząc na zadzie i łącząc się umysłowo z kosmosem (ech by bimbru łyknął taki to dopiero by miał kosmos)! Skoro mam jazdy kiej bym był nagrzany, a we łbie nie huczy -dedukował - to może chory jestem? Trzeba wstać i się ogarnąć! Z zadziwiająca lekkością, jak na człeka po trzydniowej libacji, usiadł na łóżku. Bacha rycząc gapiła się na niego, ale jakimś takim dziwnym wzrokiem jakby... jakby go w ogóle nie widziała! Ki pierun? Co z tą Babą? - Dziwował się. - A może łona jeszcze bimbrem napruta ? - Rusz się stara i zróbże mi śniadanie! - wydał komendę. - Tu się ni ma co gapić jak Burek w gnat! Ja chory jestem! Nie zareagowała. Zaczynało się to wszystko robić lekko niepokojące - dwie lewe ręce, mazgajstwo żoneczki. Obejrzał się do tyłu. Ujrzał... siebie leżącego z otwartymi oczyma. - Co je do czorta grane? Umysł nie zdążył jeszcze zbyt dokładnie przeanalizować płynących z tego widoku wniosków, gdy zalało go oślepiające światło. Instynktownie się skrzywił, jakby mu kolejka nie weszła. - O przepraszam. Zbyt świetlisty jestem? - odpowiedział mu delikatny, niemalże chłopięcy głos. - A tyś chwatku co za jeden? I co se jaja ze mnie robisz? - Uniósł się Stanisław. - Przestańże mi lampą po oczach świcić! - Na szczęście umarłeś gdy byłem w okolicy - Odparła istota zmniejszając ilość światła wydzielanego ze swego jestestwa. - umarł żem? Co się wydurniasz patafianie jeden, przecie żyw jestem! W kły chcesz? - Poczuł jak budzi się w nim słowiańska wojowniczość. - Poczekaj już ci wszystko tłumaczę. wszyscy nieżywi... to znaczy żywi, czyli de facto martwi, mimo że żyjący yyy... no bo chyba czujesz, że żyjesz - prawda? Żyjesz po swojej śmierci. Rozumiesz? - Yyyy - Świeżo upieczony denat sprawiał wrażenie, że jest chyba na najlepszej drodze do zrozumienia. - Zatem słuchaj. Umarłeś a ja jestem aniołem. Nazywam sie Armuel - Yyyy - Stasiek, najwyraźniej na skutek szoku, nie był w stanie przełożyć swych procesów myślowych na słowa. Co jest podstawą komunikacji międzyludzkiej, lecz na szczęście anielsko-ludzkiej już nie dotyczy. - Nie bój się. Wszystko będzie dobrze. - Uspokajał anioł. - Teraz polecimy sobie razem i dokładnie ci wyjaśnię twa rolę, bowiem zapewne tego jeszcze nie wiesz ale zostałeś wybrany (uwielbiał nabierać w ten sposób umarlaków). - Oooo wy... wy... - Najwyraźniej biedaczek robił postępy na nowej drodze życia pozagrobowego. - Tak zgadza się. - ciągnął zadowolony z obrotu sprawy Armuel - Jesteś jednym z kilkuset tysięcy wybrańców, którzy po krótkim przeszkoleniu pomogą nam, znaczy się aniołom i Najwyższemu posprzątać bajzel, który powstanie po apokalipsie. - Apo... apo... - Pacjent (tak Armuel nazywał świeżo zmarłych) najwyraźniej zdawał się wpadać w lekką panikę. - Ależ spokojnie, spokojnie. Nic ci nie grozi. Nie w tym stanie. A teraz daj mi rękę. - Rzekł lekko znudzonym tonem (jak to dobrze, że ta szopka z Ziemią wkrótce się skończy). Nie mogąc wykrztusić z siebie słowa Stasiek zrobił to o co go proszono i poczuł, że delikatnie sie unosi. Zerknął jeszcze raz na wyjąca rozpaczliwie Baśkę. Spojrzał na dorodną pierś. Przez głowę przeleciała mu smutna myśl - Ech Baśka miała fajny biust. Nagle jakby oprzytomniał. - Stój! Niech to dunder swiśnie! Stój! - Masz do mnie pytanie? Śmiało nie wahaj się. - Yy, czcigodny tego no, aniele yyy, czy mógłbym... czy ja bym tego no... - Tak? - A tak bym se podupcyć, raz ostatni tak troche, bym mógł? Eee, znaczy się tak bym se ożył na kilka chwiluniek - wyraźnie się ośmielił widząc pogodna twarz świetlistej istoty - i ten tego no, pochędorzył tak se pożegnalnie żoneckę i słowo dajem, że wtedy bym se umar ja raz a dobrze eee, tak fest znaczy się! - Oj bratku, jakby to ode mnie zależało to i ja bym sobie fajrant zrobił i ty byś jeszcze te parę chwil dostał, ale wiesz, to nie ja tu decyduję. Niestety. Unosili się łagodnie do góry. Przeniknęli przez sufit i znaleźli sie w łazience sąsiadów. W wannie pod prysznicem przeciągała się delikatnej urody niewiasta. Mina Stanisława wyrażała coraz wiekszą rozpacz. Przez kilka krótkich chwil Armuel miał wrażenie że "pacjent" próbuje stawiać czynny opór. Minęli jeszcze kilka pięter nie natrafiając już na żadne ciekawe widoki, po czym wlecieli na dach i tam się zatrzymali. - Słuchaj teraz uważnie bo oto dowiesz się na czy rzecz stoi. - Rzekł anioł, starając się mówić do denata jasno i przejrzyście, jak chłop do chłopa. - Skup się i wpatruj uważnie w czubek palca mego. W skupieniu, z namaszczeniem, Stasiek wpatrywał się w sunący od czubka nosa w górę, w stronę czoła, świetlisty paluch. Nagle poczuł silny ucisk między brwiami. - Teraz otworzę twoje trzecie oko. - Ło matko trzecie?! - Wykrzyknął zdezorientowany - Kiejże ja będę z tym wyglądoł, jak dziwowisko jakieś! - Nie marudź! - Ofuknął go anioł i jak postanowił tak zrobił. Momentalnie cały świat rozbłysł feerią barw. Wszędzie wiły się posplatane ze sobą kolorowe nitki. Spomiędzy tej plątaniny wyrastały setki tysięcy, o ile nie miliony, mlecznobiałych rurek łączących Ziemię z bardzo dziwnym, złocistym niebem. Jednym słowem świat wyglądał jak fabryka nici, w której stado dzikich kocurów urządziło sobie ostrą imprezkę. - O psiakrewetka żeś mi sld kieś walnął czy co? Armuel odczekał stosowną chwilkę, by jego świeżo upieczony uczeń ochłonął nieco, po czym rzekł. - Jeśli już to byłoby to lsd. - Przez chwilę się rozmarzył na wspomnienie chwil gdy pozwolił sobie na "ludzką" imprezkę. Musiał na tą okazję przejąć na pewien czas powłokę cielesną pewnego cherlawego mężczyzny, ale opłacało się! - A to co tu widzisz to świat energii. - Energii? - Tak. A widzisz kłębiące się na dole niteczki, widzisz gdzie się zaczynają? - Sreczki kwiateczki - wkurzył się Stasiek. - Ty przestań tak do mnie jazgotać jak te z telewizora o tych telefonach! - Te barwne baloniki otaczające ludzi - anioł zdawał się kompletnie ignorować humorki umarlaka - to ich aury, czyli inaczej dusze. Te kolorowe nici to ich łączniki emocjonalno, uczuciowo... Stasiek wybałuszył oczy i rozdziawił bezmyślnie usta jak jakiś glonojad w akwarium. Armuel dochodził powoli do wniosku, że przecenił zdolności percepcyjne swego przyszłego pomocnika. - Ech - westchnął anioł - ujmę to tak. Poznałeś swoją Baśkę. W chwili gdy się spotkaliście byłeś zafascynowany i zaczynałeś coś do niej czuć. Wtedy to z twojego balonika wyrosła nitka, i z jej duszy również. Ponieważ często byliście z dala od siebie to nie mogliście przestać o sobie myśleć. Wasze nici się połączyły i to właśnie nimi przesyłaliście sobie nawzajem uczucia. A one to nic innego jak energia. Stąd też biorą się przypadki telepatii. - Tele czego? - Ach nieważne. Zrozumiałeś to co wcześniej powiedziałem? - Rozumuję przecie! - zaperzył się denat. - Ty już nie bądź taki mundruś! - Dobrze już dobrze. To teraz będzie odrobinę trudniej, intelektualisto od siedmiu boleści. Widzisz te białe nici kończące się tam, hen u góry? Stasiek westchnął zrezygnowany i tylko kiwnął głową. - One też wychodzą z tych baloników. Każda żywa istota ma jedną taką nić. Łączy się ona tam wysoko z innymi. Tworzą na górze taki wielki umysł otaczający waszą planetę. Między innymi dlatego niektórzy ludzie potrafią przewidywać przyszłość lub mają przeczucie, że zaraz stanie się coś strasznego. Tam się gromadzą i łączą w całość wszystkie myśli, uczucia i emocje. Rozdziawione usta ucznia nie napawały Armuela optymizmem, ale skoro już zaczął to jakoś musi skończyć. - No dobrze nie będę bardziej tego wszystkiego gmatwać. Polecimy teraz wyżej i może tam wszystko zrozumiesz. Lecieli powolutku, spokojnie ku górze, gdy nagle Stasiek zaczął się wyrywać. - Tak? - zniecierpliwił się anioł. Zaczynał już powoli mieć dość tej całej sytuacji. Uczeń unosił się przy jednej z nici i wskazywał na mknące wewnątrz, różnokolorowe, błyski. - Ach to! No tak zapomniałem ci powiedzieć. To co przed chwilą przeleciało, to były czyjeś emocje. Patrz, tamto czerwone światełko to gniew. Tamto ciemnoniebieskie to nienawiść. Bladozielone smutek. Pulsujące pomarańczowe to czyjeś cierpienie; ktoś komuś w tej chwili zadaje ból. - Ych - sapnął wyraźnie przeciążony umysłowo Stanisław. Armuel podleciał do niego i złapał za rękę. Postanowił, że muszą szybko lecieć wyżej, bo jeśli się tak co chwilę będą zatrzymywać to zdecydowanie nie zdążą na widowiskowy koniec świata; bo na zwerbowanie następnych pomocników nie mógł już liczyć w tak pięknych okolicznościach przyrody. Gnali z zawrotną prędkością. Gdy wlecieli w zbiorową świadomość, atmosfera zgęstniała i Stasiek miał wrażenie jakby z mozołem starali się przepłynąc basen pełen kisielu. Uzmysłowił sobie ze smutkiem, że nawet nie zdążył w trakcie swego marnego żywota popatrzeć jak to kobity zapasy w takiej mazi uprawiają. Gdy wydostali na zewnątrz, anioł się zatrzymał. Ich oczom ukazała się Ziemia, otoczona złocistą poświatą i upstrzoną mnóstwem kolorowych plamek. Do planety podłączona była ogromna srebrzysta nić, przypominająca pępowinę. Zasysała wszystko co pojawiało się w strefie zbiorowej świadomości. - Stachu - rzekł anioł - to co tu widzisz to sedno tego wszystkiego co chciałem ci powiedzieć. Pamiętasz jak mówiłem o zbiorowym umyśle? Widzisz, każdy człowiek jest cząstką Najwyższego, czyli po waszemu Boga. Bóg stworzył tę planetę i życie na niej by urozmaicić sobie wieczne istnienie. - Taa paniam - rzekł Stach - on się pewnie nudził jak jasny gwint. - No coś w tym stylu... Na poczatku tworzył martwe planety. Gdy poczuł się tym znudzony wykreował żywe istoty. Później postanowił dać im umysły, lecz jednocześnie kontrolować wszystko to co stworzył. Było to jednak zbyt przewidywalne więc i to mu się znudziło. Ostatecznie postanowił zrobić eksperyment i dać wam wolną wolę. - Chyba kurna pojmuję. - Mając wolną wolę, zaczeliście czynić prócz dobra całą masę zła, zadawać ból i wyrządzać sobie nawzajem krzywdę. Wszystkie te cierpienia i smutki, których z czasem przybywało, płynęły ku niebu do zbiorowej swiadomości. - Widzisz teraz tą ogomną jakby pępowinę, podłączoną do Ziemi? - Hyhyhy kuźwa noo jak się już obudzę to już więcej nie chlam no słowo daję! - Wszystko to płynie nią do Najwyższego - kontynuował niezrażony Armuel - przez co Bóg odczuwa to, co wszystkie żywe istoty na tym świecie. Każdą przyjemność czuje w tej samej chwili, co dana istota, bo tak naprawdę to On jest tą istotą. To samo dzieje się z każdym zadanym bólem, z każdym smutkiem, z każdym uczuciem nienawiści, które jeden człowiek do drugiego żywi. On to wszystko odczuwa w tej samej chwili. - Matko przenajświntsza - jęknął przerażony Stasiek - to je jednak delira jak nic! Mózg mi przeżarło! - Koniec końców Najwyższy uznał, że nie chce tak cierpieć i nie po to was stworzył. Miało być przyjemnie i ciekawie, a wyszło jak wyszło. Armuel długo jeszcze tłumaczył Staśkowi różne boskie zawiłości. Ten ani się obejrzał, jak oddalili się od Ziemi na znaczną odległość. Byli teraz w tłumie zdezorientowanych dusz i tłumaczących im czekające ich zadanie aniołów. Przez moment Staśkowi wydawało się, że widzi Zenka; niezrównanego kompana od kielicha. Już miał gnać za kumplem, już miał dać dyla od tego przemądrzałego anioła gdy nagle potężny błysk rozświetlił okolicę. Obejrzał się za siebie. Ziemi już nie było. Nie został po niej najmniejszy nawet ślad. Przeraźliwa pustka jeśli nie liczyć osieroconego księżyca i mrowia zagubionych dusz, nie mających najmniejszego pojęcia co się stało. - Ło Jezu ależ dupnęło - jęknął Stasiek. - Tak, stało się. - rzekł radośnie stojący z tyłu Armuel - A teraz do roboty trzeba tych tam biedaków doprowadzić do tunelu. Czeka nas teraz masa roboty mój ty pomocniku... a potem fajrant na wieki wieków! - Te anioł a na tym fajrancie to w tem niebie to będę miał se z kim pochędożyć, czy też mam już się budzić? - Spytał Stasiek nieświadom tego, że naprawdę wyzionął ducha. -
Zemsta Franciszka
Krzysztof Dąbrowski odpowiedział(a) na Krzysztof Dąbrowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Powoli się do tego przyzwyczajał. Musiał. Nie miał wyboru. Staruszka założyła mu znienawidzoną obrożę i przypięła smycz. Była już grubo po siedemdziesiątce i miała ze dwadzieścia kilo nadwagi. W drżących, pokrytych wątrobianymi plamami dłoniach trzymała kaganiec. Dlaczego to robiła? Czy nigdy nie zastanawiała się jakie to nieprzyjemne? A gdyby jej ktoś takie coś założył - ciekawe jakby wtedy śpiewała? Odwrócił się. Na czym polega ta gra? Po co te przebieranki? Niestety, jak mus to mus, czego się nie robi będąc na czyimś utrzymaniu. Czasami trzeba znosić fanaberie starszej pani, w końcu gdyby nie ona byłby teraz tak samo wychudzony jak ci co tam zostali. Zamiast miłego sadełka przez skórę prześwitywałaby klawiatura żeber. Czuł, że ona zaczyna się złościć. Musiał dla zasady choć trochę okazać jak bardzo mu się to wszystko nie podoba. - Franciszku! Franciszku odwróć się natychmiast! - Rozedrgany, piskliwy głosik, któremu usiłowała nadać władczy ton, brzmiał przekomicznie. - Franciszku słyszysz mnie? Niedobry ty! Masz szczęście, że takie dobre żarcie serwujesz - pomyślał - inaczej bym tego nie zniósł. Odwrócił się karnie, aby nie oberwać smyczą po tyłku. Kilka razy, gdy przeciągnął strunę drocząc się ze starą, dostał lanie. Bolało. Nieprzyjemne urozmaicenie codziennej rutyny. Nachyliła się by przypiąć mu to narzędzie tortur. Twarz poczerwieniałą ze złości, pokrywała sieć drobnych zmarszczek i kropelki potu. Zaczęła posapywać z wysiłku. Czy jej to naprawdę sprawia przyjemność? Poczuł bardzo nieprzyjemny zapach - trochę czosnku, odrobina cebuli i woń najgorsza: odór niestrawności wprost z trzewi. Ziajała tym smrodem okrutnie, a on nie mógł się odwrócić; tym razem na pewno by oberwał. Był tego pewien. Mógł jedynie zaczerpnąc zapas powietrza i starać się to jakoś przetrwać. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te trzęsące się nieporadne ręce. Niestety, zapinanie zatrzasków zawsze trwało zbyt długo. Jak tak dalej pójdzie to zostanie mistrzem świata w dyscyplinie: wstrzymywanie oddechu. Najgorsze jest to, że nawet mistrz kiedyś musi dać za wygraną w pojedynku z matką naturą. Czuł, że już mu się trochę kręci w głowie. Słyszał łomotanie serca. Tymczasem babka ślamazarnie mocowała się z zapięciem, a końca tych zmagań nie było widać. Wiosna w pełni. Słoneczko przyjemnie przygrzewało. Ptaki wesoło ćwierkały, zalecając sie do siebie melodyjnymi trelami. W powietrzu unosił się delikatny zapach świeżo skoszonej trawy. Musiał to teraz zrobić. Zbyt długo czekał na tą chwilę. Przykucnął. - Franciszku! Nie na chodniku! - Krzyczała ciemiężycielka. - Marsz na trawnik! O matko nawet się wykakać jak człowiek w spokoju nie można - pomyślał rozdrażniony pies i ruszył szukać lepszego (według jej kryteriów) miejsca. A przecież tyle wycierpiał. Od szóstej rano, przez trzy i pół godziny drapał w drzwi próbując zasygnalizować, że już czas. Codziennie to samo. Upokarzające skomlenie pod drzwiami. Nie miał odwagi, by narobić demonstracyjnie na dywan, choć często miał na to ochotę. Wiedział dobrze, czym by się ten wybryk skończył. Smycz! Ból! Czasami miał wrażenie, że zwariuje. Nie dość, że wymyśliła tak koszmarne imię jak dla rottweilera, to jeszcze te smycze, obroże, kagańce! Na dodatek gdy tylko szykował się do zalotów i był o krok od przydybania wystrzałowej samiczki, zawsze krzyczała..."do nogi" i zabierała go do domu. Nawet nie mógł w spokoju załatwić podstawowych potrzeb fizjologicznych, bo już zaczynała zrzędzić. Bo coś się nie podobało! Ech co za los... Gdyby nie pyszne żarcie, nie wytrzymałby tego kieratu. Cena była wysoka, jednakże frykasy, które dostawał, były pierwsza klasa. Codziennie świeżutkie mięsko. Przepyszne, delikatne psie chrupki. Mmmm pazurki lizać! Gdy był smarkaczem i mieszkał w schronisku, głodował. Dostawał odpadki i to i tak raz na dwa, trzy dni. Musiał walczyć o co lepsze kąski. Chętnych do wyżerki było wielu. Zimą, całe dnie spędzał skulony, bez ruchu. Każde poruszenie było koszmarem dla zziebniętego psa - powodowało, że jeszcze dotkliwiej odczuwał chłód. Jesień wcale nie lepsza; zawieruchy i deszcze. Mokra sierśc brrr! Tak, musiał to uczciwie przyznać - u starej nie było najgorzej. Z każdym miesiącem, wspomnienia powoli się zacierały. Z dnia na dzień coraz mocniej doskwierały mu niedostatki i upokorzenia, których doświadczał. - Ciężkie czasy do nas przyszły Franciszku. - Westchnęła zrezygnowana. - Mamy kryzys. Brakuje pieniążków. Pewnie tego nie zrozumiesz, ale moja emerytura jest już zbyt mała, bym mogła cię karmić tak dobrze jak do tej pory. Już mnie nie stać kochanieńki. Mniej więcej zrozumiał co jest grane. Ton głosu, zatroskana mina i nakładająca się na to wszystko, zwyczajowa pora karmienia przesiąkniętym krwią, świeżutkim mięskiem, spowodowały, że domyślił się czego będą dotyczyły złe wiadomości. Chodziło o jego ukochane frykasy. Spojrzał pytającym wzrokiem. Staruszka sięgnęła do lodówki i wsypała coś grzechoczącego do Franciszkowej miski. Mięso takiego odgłosu zdecydowanie nie wydaje. Zapach też jakiś taki nie bardzo. Postawiła psią ucztę na podłodze. Spojrzał. O zgrozo! Czy ona kpi? Nasypała garstkę poobgryzanych kurzych kostek! To coś ma byc obiadem? Ach więc postanowiła mu zacisnąć pasa. Pewnie chce sprawdzić jak daleko może się jeszcze posunąć w sztuce upokarzania? Co za cholerna sadystka! Wiedziała, że sprawia mu zawód, lecz już dłużej nie mogła tego ciągnąć. Do tej pory, coraz częściej sama sobie odmawiała wielu rzeczy, aby czworonożny pupilek miał jak najlepsze warunki. Starała się. Często obchodziła kilka różnych sklepów i porównywała ceny, aby jak najwięcej zaoszczędzić; dla Franciszka. Niestety, ostatnie podwyżki przekreśliły te wszystkie wysiłki. Teraz, by dotrwać do pierwszego, muszą oboje skromnie żyć. Patrzyła na ukochanego psiaczka. Psiaczek odwzajemniał spojrzenie. Skoczył. Przewrócił ją na ziemię. Zdecydowanym kłapnięciem szczęk rozszarpał gardło. Z tętnic trysnęła krew. Świeżutkie gorące mięsko... -
Brrraciszek
Krzysztof Dąbrowski odpowiedział(a) na Krzysztof Dąbrowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Zima. Mróz szczypiący w policzki. Drętwiejąca z zimna broda. Skrzący się w promieniach słońca, trzeszczący pod stopami śnieg. Tego dnia zostaliśmy z ojcem sami. Mama trafiła do szpitala z powodu dużego brzucha, w którym, jak mi tłumaczono, znajdowało się moje rodzeństwo. I faktycznie, po trzech dniach pojechaliśmy zobaczyć braciszka. W pierwszym momencie byłem zdegustowany - to mikre, pomarszczone, notorycznie wrzeszczące brzydactwo, to ma być mój brat? No cóż, mogłem się tylko cieszyć, że ja tak nie wyglądam. Makabra! Po kilku dniach tato przywiózł ich do domu. Początkowo cieszyłem się, że będę starszym bratem(ach jakże to dumnie brzmiało). Szybko oprzytomniałem, moja radość była przedwczesna. Oto ja, ten pierworodny, wokół którego wszyscy skakali, którego zachcianki były natychmiast spełniane, ten hołubiony rodzynek - nagle zostałem zepchnięty do roli usługiwacza, tego gorszego, na którego prawie się nie zwraca uwagi. Władzę w domu przejął mały, różowiutki bożek, do którego rodzice dniami i nocami pielgrzymowali, któremu oddawali niemalże nabożną cześć. To on był teraz w centrum uwagi. Zostałem okrutnie zdegradowany - cicho bo braciszka obudzisz...no pobaw się z braciszkiem...zobacz jaki Adaś jest grzeczny, bierz z braciszka przykład...uchhh niedobrze się robiło. Co się z nimi stało? Dlaczego ten stwór tak ich odmienił? Jak śmiał? Szybko zacząłem żywić do tego małego gnoma uczucie szczerej niechęci. Rodzeństwo, z którego tak się cieszyłem okazało się potworem! Tak sobie teraz myślę, jakiż ja wtedy byłem głupi. Teraz gdy człek jest dorosły, patrzy na wszystko pod innym kątem. Czułem się wtedy odtrącony, niekochany. A przecież to logiczne, że małemu dziecku trzeba poświęcać więcej czasu niż temu starszemu. Ach gdybym wtedy wiedział to co teraz, byłbym zupełnie inny... Gnom rósł jak na drożdżach. Im był starszy tym więcej miał roszczeń do świata, który go otaczał. Mojego świata! Najpierw musiałem zacząć pomagać przy usługiwaniu jaśnie panu. Nosić butelkę z mlekiem. Bawić się. Prowadzać na spacerki. Potem, o zgrozo, podzielono na dwie połowy mój pokój. Tak! Ten sam, w którym łaskawie odstąpiłem kąt na łóżeczko dla tego niegodziwca. Aż słabo mi się zrobiło gdy ojciec oznajmił, iż ta druga połowa od teraz będzie jego, i że mam to uszanować. SKANDAL! Kurcze, teraz, gdy mam już prawie trzydziestkę na karku, uświadamiam sobie ile lat straciłem przez głupią zazdrość. A przecież rodzice mnie wcale nie olewali tylko po prostu zaczęli traktować jak bardziej dorosłego. To była nobilitacja, a ja tego nie zauważyłem, potraktowałem jak karę... Jak kula u nogi - najpierw wlókł się za mną gdy go prowadzałem do przedszkola, potem gdy chodziliśmy do szkoły. Po zajęciach, zamiast trzaskać z kumplami w piłę, musiałem karnie prowadzić tego berbecia do domu. Jakby tego wszystkiego było mało, na mojej głowie wylądowały nowe obowiązki czyli: odkurzanie, zmywanie naczyń i pomoc przy robieniu zakupów. Nie to bym był leniwy i się wykręcał. Co to to nie! Jednak szlag mnie trafiał, bo gdy ja musiałem zasuwać, ten leniwiec leżał w tym czasie do góry brzuchem. I te tłumaczenia - bo on jeszcze za mały; bo kiedyś jak dorośnie też będzie robił to co ja(taaa tere fere a głupiemu radość! Na pewno mu się upiecze). Łza się w oku kręci. Teraz, kiedy jest za późno by cofnąć czas. Pierwszy raz potraktowałem brata jak kumpla, a nie jak konkurenta, dopiero na studiach - on był wtedy w drugiej klasie liceum. Nie wiem czemu tak się ułożyło ale wyrosłem na skrytego, nieśmiałego chłopaka. Mój młodszy brat w tym czasie wyrywał takie panny, że aż oko bielało z wrażenia. Niby już te wszystkie wojny domowe odeszły w niepamięć, niby obaj dorośliśmy, ale za każdym razem gdy przyprowadzał jakąś laseczkę do domu, czułem w głebi serca to ukłucie zazdrości - Ech on znowu ma lepiej; jego świat bardziej kocha niż mnie...dlaczego on nie ja? Pamiętam, że kiedyś miałem straszny dołek. wtedy braciak klepnął mnie w plecy i zakomenderował, że możnaby w końcu razem wyskoczyć na browca jak brat z bratem. pogadać trochę. Wylądowaliśmy w jednym z okolicznych pubów. Gdy już byłem nawalony jak drzwi od gajówki, gdy ten cały szlam żalów, zazdrości, oskarżeń, gdy to wszystko co przez te lata się we mnie nazbierało - wypłynęło wreszcie podczas rozmowy. O dziwo przyjął to ze zrozumieniem. Zaliczyliśmy jeszcze kilka knajp. Wypiliśmy wiele browców. Nad ranem okazało się, że to złośliwe stworzenie, mój młodszy braciak, jest mi najlepszym kumplem. Szybko nauczył mnie jak skutecznie podrywać dziewczyny, jak wzbudzać w nich fascynację. Zaprosił do swojej paczki. Stał się przyjacielem pełną gębą. Jakże ja teraz żałuję, że przez te wszystkie lata traktowałem go jak szkodnika, jak zło konieczne, choć niczemu nie był winien. W pełni zrozumiałem to dopiero teraz, kurczowo ściskając w dłoni słuchawke od telefonu. Nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałem. Mój brat, Adam...zginął wczoraj w Afganistanie... -
Tam gdzie gasną gwiazdy
Krzysztof Dąbrowski odpowiedział(a) na Krzysztof Dąbrowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Tego się nie spodziewali, już prędzej że ujrzą Boga, ale to po prostu przekraczało ich zdolności pojmowania...nagle wszystkie teorie dotyczące wszechswiatów równoległych znalazły swoje logiczne uzasadnienie, wszystkie tezy mówiące o tym, że ginący kosmos jest zastępowany przez nowy też okazały sie prawdziwe! Kapitan Hans Olo obejrzał się na załogę wszyscy byli poruszeni, nie dowierzali własnym oczom. Nikt nie spodziewał się że ujrzy... ---------------------------------- Czy przodkowie mieli moralne prawo by decydować za przyszłe pokolenia? Czy misja usprawiedliwiała fakt, że Ziemia stała się dla nich niemalże mitem, starym, zakurzonym, który trzeba znać właściwie tylko z obowiązku? Manta Saria, ogromny statek kosmiczny przemierzał przestrzeń już od ponad trzech tysięcy lat by dokonać czegoś, co kiedyś byłoby uważane za czyste szaleństwo. Odkąd wieki temu naukowcy udowodnili, iż wszechświat w pewnym miejscu sie kończy. Kiedy kolejnych parę wieków później dowiedziono, że ów kraniec jest zbudowany z materii, jakby ktoś specjalnie otoczył go wielkim murem, uznano, że sprawą najwyższej wagi będzię sprawdzenie, co się za nim kryje. Niektórzy nawet żartobliwie ochrzcili tą wyprawę mianem "odkryć boga" - wkrótce się okaże czy żarty nie były prorocze. Mijali wiele egzotycznych galaktyk. Gdy tylko którąś rokowała nadzieję, na to że może istnieć tam zycie lub choćby planeta, którą możnaby zasiedlić, natychmiast wysyłali sondy badawcze. Mimo braku sukcesów mogli sobie na ta rozrzutność pozwolić gdyż dzięki dobrodziejstwom nanotechnologii owe pojazdy zbudowane były z zaledwie kilku tysięcy atomów. Trzy tysiaclecia przemierzania czarnej pustki. Ponad dwadzieścia pokoleń znających Ziemię jedynie z podręczników - czasami zadawał sobie pytanie czy to wszystko ma sens; czy nie zmierzają przypadkiem ku własnej zgubie? Czy maja prawo spojrzeć w twarz Boga? Udowodnić istnienie Najwyższego, jeśli naprawdę tam jest. Hans Olo od pięćdziesięciu dziewięciu lat przewodził wyprawie i nie było symulantu dnia by nie dręczyły go te pytania. Pytania bez odpowiedzi. Najważniejsza w dziejach ludzkości ekapada została zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach. W fazie przygotowań najtwardszym orzechem do zgryzienia była kwestia produkcji pożywienia. Aby załoga nie pomarła z głodu musieliby mieć, ze sto razy większą od statku, ładownię pełną żywności. Upłynęło kilka lat, nim wynaleziono generator cząsteczkowy i jednocześnie uratowano cały projekt. Urządzenie przerabiało odpadki na atomy, z których mogło potem skonstruować dowolną rzecz, pożywienie a nawet napój. Wybawienie i przekleństwo w jednym. Przekleństwo, bo nic nie mogło się zmarnować - nawet zmarłych i odchody muszą rozbijać na atomy(a potem jeść w postaci wygenerowanego pokarmu), nigdy nie poznają smaku prawdziwego ziemskiego jedzenia, soczystych owoców, krwistych steków. Wszystko co wyprodukowali miało podobny, lekko tekturowy posmak. Zmarli przerabiani na pokarm - mimo iż spędził tu całe życie, mimo tego, że nie znał innego jedzenia, ta myśl wzbudzała w nim jakieś niedookreślone pierwotne uczucie obrzydzenia i grozy. Fakt, że jego organizm przetrawia przerobione odchody jeszcze jakoś dawało się znieść, ale to że być może któregoś dnia spożył rodziców, matkę, ojca... Nie mniej problemów nastręczała kwestia napędu. To że światła nie da się prześcignąć było sprawa bezdyskusyjną jednakże dzięki wykorzystaniu antymaterii jako paliwa i wynalezieniu nowych niesmowicie odpornych na uszkodzenia materiałów, udało się ostatecznie osiągnąć podświetlną, nieznacznie tylko mniejszą od prędkości fotonów. Mimo tych niezaprzeczalnych sukcesów naukowcy wciąż załamywali ręce...statek musiałby lecieć ponad milion lat, by dotrzeć do punktu docelowego. Przygotowania utknęły w martwym punkcie na dziesięć lat. Z każdym dniem mniej ludzi wierzyło w to, że wszystko zakończy się sukcesem. Pojawiały się nawet głosy oburzenia iż budżet planetarny wydał na całe przedsięwzięcie aż czterystasześćdziesiąt miliardów eurolarów, które oczywiście najbardziej obciążyły najuboższych podatników, których gówno obchodza jakieś tam wyprawy. Pewnej, nasiąkniętej atmosferą rezygnacji, nocy jeden z młodziutkich stażem astrofizyków zerwał się z łóżka i do rana niemalże z szaleństwem w oczach wyliczał wzory, które wyśnił. Powstała teoria synchronizacji zakrzywień czasoprzestrzennych. Najprościej rzecz ujmując ów młodzik przyczynił sie do stworzenia "mapy drogowej" wszechświata i wytyczenia "autostrad" krzywizn czasoprzestrzennych...w praktyce oznaczało to iż dotarcie do punktu docelowego zajmie ludzkości prawie trzy tysiące lat; a to już było do zaakceptowania. Gdy budowa statku była już na ukończeniu zgromadzono najtęższe umysły obu płci. Spośród nich wyselekcjonowano pięć tysięcy ochotników, z czego jedną połowę stanowili mężczyźni a drugą kobiety. Wybrańcy musieli zaakceptować tylko jeden warunek - mieli się dobrać w pary, każda miała spłodzić dwójkę dzieci - chłopca i dziewczynkę. Następne pokolenia nie miały już żadnego wyboru. Musieli dobierać partnerów i parnerki z tych co byli na statku. A ponieważ liczba populacji musiała być stała skazani byli na oczekiwanie na pierwszego potomka. Skazani, ponieważ dopiero gdy ktoś umarł, ktoś inny mógł zostać poczęty... Nastał dzień zerowy. Dla pięciu tysięcy śmiałków rozpoczęło się nowe liczenie czasu. Tak jak kiedyś początek wyznaczały narodziny Chrystusa, tak teraz ich początkiem było oderwanie się od orbity ziemskiej. Wybrańcy ludzkości na dobrowolnym zesłaniu. Poświęcenie, o którym niezależnie od wyników po wsze czasy będą uczyć w szkołach. Hans często zastanawiał się jak teraz wygląda macierzysta planeta. Nigdy na niej nie był. Narodził się wśród gwiazd a nie na odległej, błękitnej planecie ale czuł do niej dziwną tęsknotę, jakby gdzieś głęboko w genach zakodowano mu poczucie więzi z tą pierwotną matką ludzkości. Fakt faktem otrzymywali przekazy wiązka informacyjną lecz były zniekształcone na skutek oddziaływania różnorakich promieniowań i krzywizn czasoprzestrzennych. Poza tym były niestety nieaktualne. Najświeższe wiadomości miały prawie dwa tysiące lat. Problemu komunikacji przy takich odległościach chyba nikt nigdy nie rozwiąże. Lepsze to niż nic. Ziemia mogłaby w tym momencie już nie istnieć a oni dowiedzieli by się o tym dopiero za kolejne dwa tysiąclecia. Zapewne nie on jeden miewał takie stany. Cała obecna załoga narodziła się na statku, w kosmosie. Umrą również najpewniej w tej czarnej głuszy. Lecz każdy obowiązkowo musiał poznać kulturę, historię, geografię i przyrodę planety przodków. A to wszystko tylko po to by móc nauczać kolejne pokolenia. By pamięć o tym miejscu nie zaginęła. Kiedys przecież wrócą tam ich potomkowie. Im dłużej lecieli, tym więcej rodziło się teorii spiskowych. Ktoś stwierdził, że są uciekinierami, że błękitna planeta została napadnięta przez obcych. Ktoś inny, że nie ma dokąd wracać z powodu kolizji macierzy z ogromnym meteorytem. Ktoś nawet wymyślił takie kuriozum że niby Ziemia nie istnieje i nigdy nie istniała...że statek był od zawsze, od zarania dziejów! Włos się na głowie jeży. Najlepsze, starannie wyselekcjonowane geny, potomkowie geniuszy i takie brednie legną się w co poniektórych głowach. Jak dobrze, że są już prawie u celu. Z zamyślenia został wyrwany przez gwałtowny wstrząs i głośny pulsujący basowe dudnienie. Hamowali. Po raz pierwszy od kilku lat wytracali prędkość. Dotarli do celu! Byli już w odległości zaledwie kilkuset kilometrów od "końca wszechświata". Zwolniono do czterystu - za półtorej godziny przyjdzie im się zmierzyć z nieznanym. Czujniki wariowały, piskliwie alarmując załogę o wielkiej materialnej przeszkodzie. Hans uznał, że trzeba je wyłączyć; potrzebna będzie cisza i skupienie. Nadeszła wiekopomna chwila - nie mogą sobie pozwolić na najmniejszy błąd. Manta Saria sunęła niewzruszenie ku swemu przeznaczeniu, zostawiając za sobą roziskrzoną biliardami galaktyk przestrzeń, zmierzając ku idealnej czerni. Siły porządkowe i brygady ratownicze postawione zostały w stan najwyższej gotowości. Oddziały komadosów, na wszelki wypadek, zajmowały pozycje przy blasterach i pojazdach bojowych. Na każdym z poziomów panował niesamowity tumult. Ludzie tłoczyli się przed ogromnymi ekranami mającymi transmitować całą akcję i przemowę głównodowodzącego. Na ich twarzach malowały się przeróżne uczucia, od strachu po ekscytację - może to ostatnie chwile ich życia a może otrzymali właśnie przepustkę do nowego, lepszego świata... Hans Olo przez prawie całe życie przygotowywał się do tej chwili, wiele raz ją sobie wyobrażał, nawet w snach go czasami nawiedzała. Gdy nastała, nie potrafił opanować emocji; glos drżał, serce łomotało, pot spływał obfitymi strumieniami po siwych skroniach. Załoga zdecydowanie nie powinna oglądać go w takim stanie. Postanowił wysłać swego zastępcę by odczytał w jego imieniu przemowę. Teraz najważniejszym zadaniem było porównywanie ze sobą najświeższych danych. Byli już na tyle blisko owej bariery iż mogli sobie pozwolić na jej dogłębną analizę. Naukowcy krzątali się gorączkowo wokół urządzeń badawczych i przeglądali setki wydruków. Jeszcze dziesięć. Góra piętnaście minut i zwoła wszystkich do szczegółowego raportu. Odbędzie się prawdziwa burza mózgów. Statek zatrzymał się w odległości kilometra od krańca. Wystrzelono miniaturową nanosonde badawczą. Mknęła z zawrotną szybkością by wyhamować gwałtownie zaledwie metr od nieznanej materii. Natychmiast zaczęła transmitować szczegółowe dane zarejestrowane przez czujniki. Jednocześnie szykowała sie do przeniknięcia przez szczeliny międzycząsteczkowe bariery. To nie była burza mózgów...to było istne tornado. Ostatecznie o dalszych poczynaniach miały rozstrzygnąć informacje, które nanosonda miała przesłać po przeniknięciu na drugą stronę. Wszyscy w skupieniu wpatrywali się w ekrany transmisyjne. Początkowo panowały nieprzeniknione ciemności z czasem zaczęło się robić coraz jaśniej. W końcu ujrzeli oślepiającą biel. Komputery zaczęły wypluwać nowe porcje danych. Jeden z naukowców podbiegł do Hansa ściskając wydruk, jakby był czekiem na milion eurolarów. Z nadmiaru emocji, przez trwającą wieczność chwilę, nie mógł wydobyć z siebie głosu. W końcu wykrzyknął drżącym głosem: - Tam jest atmosfera! Analizy i gorące dyskusje trwały kilka godzin. Ostatecznie postanowiono iż trzeba przelecieć na drugą stronę. Fakt - ryzyko, że stanie się cos nieprzewidzianego, było ogromne ale nie po to tyle pokoleń dokonało żywota z dala od Ziemi by teraz tchórzliwie się wycofali. Ze względu na istniejącą pod tamtej stronie atmosferę postanowiono otoczyć Manta Sarię bańka plazmy z ciemnej materii. Gdy tylko ów twór przylepił się do bariery, zaczęli się przewiercać przez kraniec. W miejscu przelotu wygenerowana została pętla czasoprzestrzenna aby nie było ryzyka, że coś z tamtego świata, przeniknie tam gdzie nie powinno. Nawet jakby trochę atmosfery przedostało się przez klaster, dostanie się do pętli i ugrzęźnie tam na zawsze nie czyniąc żadnych szkód. Po kilku, pełnych napięcia, godzinach wlecieli wreszcie do nieznanego świata. Większość kamer została momentalnie skierowana na barierę, by można było zobaczyć jak wygląda z drugiej strony - była jasnoróżowa, bardzo chropowata i... ------------------------------------------- ...i zaczęła się błyskawicznie oddalać, z prędkością tak niewiarygodną, że sprzęt badawczy zaprotestował z powodu braku skali. Nikt nie miał odwagi by choćby drgnąć. Wszyscy zastygli,w niemym przerażeniu, w bezruchu. Tego się nie spodziewali, już prędzej, że ujrzą Boga, ale to po prostu przekraczało ich zdolności pojmowania...nagle wszystkie teorie dotyczące wszechswiatów równoległych znalazły swoje logiczne uzasadnienie, wszystkie tezy mówiące o tym, że ginący kosmos jest zastępowany przez nowy też okazały się prawdziwe! Kapitan Hans Olo obejrzał się na załogę byli poruszeni, niedowierzali własnym oczom. Nikt nie spodziewał się, że ujrzy... Im bardziej ich wszechświat się oddalał, tym bardziej wyraziste były kształty...dziecka. Ich kosmos...był zaledwie komórką w gigantycznym organiźmie, nie zdającego sobie z tego sprawy kilkuletniego brzdąca. Czy wszechświat tego malca również jest tylko komóreczką, jedna z wielu miliardów, w czyimś ciele? Czy on Hans Olo w każdej swej komórce również ma wszechświat? Czuł że za moment zwariuje. Czy teraz, zagryzając, ze zdenerwowania wargi(do krwi)...czy uśmierca właśnie miliardy bytów dokonując zniszczenia ich wszechświatów? Pociemniało mu w oczach. Zemdlał. -
010010101 podryw
Krzysztof Dąbrowski odpowiedział(a) na Krzysztof Dąbrowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
To jest ten dzień - dziś udowodni sobie i innym, że też potrafi podrywać piękne dziewczyny. Wyjdzie ze skorupy i pokona dręczącą go od lat nieśmiałość. Miał dość ślęczenia w samotności przed komputerem. Znudziły go wirtualne flirty w necie. Męczyła świadomość, że czas tak szybko przemija a on jeszcze nie wie jak to jest. Maszerował raźnym krokiem, główną ulicą miasta. W umyśle pulsowała tylko jedna myśl - Uda się! Musi się udać! - jakby chciał zagłuszyć podskórny lęk; obawę, że niezależnie co zrobi i tak bedzie skazany na porażkę. Od szesnastu lat skrywał w rachitycznym ciele okrutnego pesymistę, którego należało jak najszybciej zgładzić. To dziś jest ten dzień! Lustrował wzrokiem tłum w poszukiwaniu odpowiedniej kandydatki. W pewnym momencie, daleko w tłumie, ujrzał urodziwą niewiastę. Fajnie by było zsynchronizować swój joystick z jej myszką - pomyślał. Idąc, płynnie kołysała krągłymi, pełnymi biodrami. Cóż za obudowa! - westchnął rozmarzony. Zeskanował błyskawicznie jej obraz by poddać go gruntownej analizie. Opalona, rozwiane blond włosy, dorodna pierś, długie zgrabne nóżęta, talia osy - bardzo atrakcyjny interfejs; chodzący ideał. Teraz albo nigdy! Trzeba tylko znaleźć do niej odpowiedni klucz dostępu by się zalogować - myślał gorączkowo. Może będzie jedynym użytkownikiem. Miał cichą nadzieję, że nie okaże się, że jest już zajęta. Poczuł falę gorąca. Rumieńce - niedobrze, albo karta graficzna szaleje, albo procesor się przegrzewa. Musi się opanować póki obiekt jest jeszcze dość daleko, inaczej istnieje ryzyko wystąpienia błędu krytycznego i będzie po ptokach. Wziął głęboki wdech, odpalił filtr antystresowy i szybko się zresetował. Trzeba błyskawicznie działać. Była coraz bliżej. Gdy tylko uznał, że system jest w pełni stabilny postanowił sprawdzić w bazie danych informacje na temat podrywania dziewczyn. Dwa dni temu przeczytał świetną książkę na ten temat i skopiował wiele praktycznych porad na swojego twardziela. Przeszukiwał pamięć; klaster po klastrze, folder po folderze. Tymczasem piękna nieznajoma była już zaledwie dwadzieściaparę metrów od niego. Pomyślał, że może ma te dane na innej partycji? Miał wrażenie, że z tego całego napięcia przepalą się złącza. Jest! Znalazł! Są...skompresowane. Jeeezuuu jak mógł zapomnieć o rozpakowaniu! Nie zdążę - rozpaczliwa myśl przemknęła przez obwody logiczne. Uff udało się. Teraz pozostało tylko wejść na jej trajektorię, zbliżyć się i zagadać. Dobrał odpowiednie hasło. Wyprostował się - musi przecież wyglądać na pewnego siebie. Jeszcze tylko podreguluje kartę dźwiękową - nie chciał przecież wydać z siebie falseciku młodzieńca przechodzącego mutację; głos musi być niski i zmysłowy. Zastąpił dziewczynie drogę. - Cześć! Chcę cię poznać. - rzucił pogodnym tonem i zaprezentował swą klawiaturę w promiennym usmiechu. - A ja ciebie nie. Spadaj! Tego się nie spodziewał. Przecież w podręczniku pisali że: pewność siebie plus dobra postawa i odpowiedni ton głosu równa się sukces. Zawiesił się - kompletnie nie wiedział co począć. Przecież miało być inaczej! Brakowało mu odnośnika do porady co robić w takiej sytuacji. Tracił ją! Z każdą, trwającą wieczność, sekundą kłopotliwego milczenia malała szansa, że uzna iż mogliby być kompatybilni. Porażka! Czuł jak uszy płoną nieznośnym żarem. Jej oczy wyrażały coraz większą pogardę. Był jak statek, który idzie na dno. Dno. Śmiała się z niego. Z każdą chwilą coraz głośniej, do łez. Uciekł. Nie wytrzymał tego napięcia. Nikt go nigdy tak nie upokorzył - niemalże spalił sie ze wstydu. Koniec z podrywaniem! Nigdy nie bedzie miał powodzenia u kobiet - musi się z tym ostatecznie pogodzić. Podjął desperacką próbę i przegrał z kretesem. Koniec! Wróci do świata komputerów, internetu, programów i gier. Zasklepi się mocniej w skorupie niedostępności i będzie przemierzał rozległe zero-jedynkowe krainy. Tu znowu będzie niezwyciężonym panem i władcą; jedynym, niepodzielnym, niepokonanym. -
Żywot parszywy
Krzysztof Dąbrowski odpowiedział(a) na Krzysztof Dąbrowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Odkąd sięgał pamięcią Pech był mu wiernym i niechcianym druhem. Za niefart uważał już sam fakt, że urodził się w tak popieprzonym kraju jak Rosja - gdzie ludzkie życie nie jest warte funta kłaków. O tak! Matuszka Rassija znana była z okrucieństwa. Wredny towarzysz miewał w zwyczaju ujawniać się w najmniej spodziewanych momentach. Gdy już o sobie przypomniał na ogół wywracał świat Sirgieja do góry nogami siejąc totalne spustoszenie. Życie z takim kompanem przypomina chodzenie po zamarznietym jeziorze, niby lód jest gruby więc czujesz się bezpiecznie ale wystarczy chwila nieuwagi, trafiasz na cieńsze miejsce i trach! Lądujesz w zimnej wodzie. Jeśli miłościwy jest ci litościwy to zamiast utonąć kończysz z zapaleniem płuc w szpitalu. Pierwszy krzyk Siergieja Siemionowicza, długo oczekiwanego pierworodnego, świat usłyszał pewnej zimowej nocy, tuż po pierestrojce. Będąc małym brzdącem praktycznie nie miał rodziców, oboje byli tak zapracowani, że w zasadzie dom był im hotelem. Otoczony nadopiekuńczymi niańkami i górami zabawek jakich tylko dusza zapragnie spędzał całe dnie na kreowaniu fantastycznych krain, w których był oczywiście niepodzielnym władcą. Z czasem wszystko się zmieniło - wkroczył w buntowniczy wiek i zaczął sprawiać problemy. Wtedy raczyli jaśniepaństwo zauważyć, że mają syna. Trochę się spóźnili. Zerwana została pierwotna więź łącząca zaufaniem dziecko z rodzicami; za bardzo się oddalili. Nadal ich kochał ale nie potrafił już znaleźć z nimi wspólnego języka. Początkowo bunt służył do tego aby zwrócono wreszcie na niego uwagę a potem stał się pejczem, którego używał by wymierzyć im karę, pokutę za błędy wychowawcze. Tego pamiętnego jesiennego dnia szare, nieprzyjemne wywołujące w ludziach przygnębienie, niebo siąpiło zimnym deszczem. Sterty pożółkłych liści czekały aż pogrzebie je pod sobą pierwszy śnieg. Rachityczne, łyse gałęzie drzew targał wszędobylski lodowaty wiatr z upodobaniem wciskający się w każdą możliwą szparę miedzy ubraniami. Nienawidził tej pory roku. Zawsze kojarzyła mu się z umieraniem. Nie przypuszczał, że od dziś jesień będzie przypominała tylko i wyłącznie o pewnej bezsensownej śmierci... Po fizyce wyłączył komórkę - potem wciśnie starym kit że się rozładowała - i wymknął się ostrożnie ze szkoły. Umówili się z Olegiem na wspólne wagarowanie. Oleg miał fajnych starych. Wystarczyło, że nie chciał iść do budy i staruszkowie pozwalali mu zostać w domu. Zaległości? Jakie zaległości? Odrobina gotówki i nie było po nich śladu. Siergiej zazdrościł mu czasami; on tradycyjnie dostanie niezłą burę gdy tylko ktoś z budy nakabluje ojcu. Z matką jeszcze pół biedy, zawsze jakoś się można było dogadać. No ale czego się nie robi dla dobrej zabawy. U Olega miały być dwie fajne panny, łatwe laseczki, które po paru kieliszkach lubią się pobzykać. Dla dobrej zabawy był gotów znieś ostrą ojcowską połajankę a nawet trzygodzinny monolog o tym, że skończy jako cieć zamiatający ulice jeśli nie znormalnieje i nie zacznie się uczyć jak wszyscy normalni (normalni? hahaha) chłopcy w jego wieku. Było super, na tyle, że wyszedł od kumpla późnym wieczorem. Maszerował do domu cały w skowronkach, tego dnia nawet okrutnik wiatr nie mógł popsuć mu humoru. Rozgrzany alkoholem i przyjemnymi wspomnieniami nie odczuwał zimna. Mieszkali w typowym dwupiętrowym, nie wliczając poddasza, szeregowcu dla nowobogackich. Wewnątrz panowały egipskie ciemności. Dziwne - pomyślał - matka jak to matka pewnie przesiaduje u jakiejś znajomej. Ale ojciec? Zawsze o tej porze był w domu. Do jego uszu dobiegło cichutkie zgrzytniecie. Nie zwrócił na nie uwagi przyzwyczajony do różnych odgłosów - było to naturalne w każdym domu. Śmiał się gdy przypomniał sobie jaki lęk w nim wywoływały gdy był małym szkrabem. Myślał, że po domu chodzą okrutne potwory gotowe go pożreć gdy tylko wyjdzie ze swojego pokoju. Kiedyś nawet zlał się ze strachu do łóżka - coś stuknęło w ciemnościach w rogu pokoju i po chwili leżał w mokrej pościeli. Intuicja podpowiadała mu że coś jednak jest nie tak. Uświadomił sobie, iż odgłos powtarza się z zadziwiająca regularnością, lecz postanowił to zignorować - jest już przecież dużym facetem. Zdjął w pośpiechu buty i zapalił światło. Oczy przodków spoglądały nań surowo z pożółkłych obrazów. Wbiegł po skrzypiących stopniach na piętro i Skierował się wprost do łazienki - wiedział, że trzeba wykorzystać te chwile samotności by doprowadzić się do porządku po imprezce. Niedbale wyszorował zęby aby zabić zapach fajek i gorzałki, dla lepszego efektu przepłukał usta płynem antybakteryjnym. Długo mydlił dłonie; starzy strasznie się o to palenie czepiali. Usłyszał kolejne, tym razem wyraźniejsze, zgrzytnięcie. Postanowił sprawdzić skąd dobiega ten dźwięk - zaczynał już działać mu na nerwy; za każdym razem miał wrażenie, że któreś z rodziców właśnie wróciło do domu. Wyszedł i zaczął nasłuchiwać. Cisza nieznośnie dłużyła się przez parę sekund. Kolejne zgrzytnięcie - to z biura ojca - pewnie zapomniał zamknąć okno. Pomieszczenie, w którym ojciec zwykł najczęściej rezydować, przypominało małą bibliotekę - po bokach stały ogromne regały wypełnione księgozbiorem, między nimi okazałe mahoniowe biurko. Gdy wkroczył do środka ujrzał obraz, który będzie mu się latami pojawiać w koszmarach sennych: przewróconekrzesło i wisielec...jego tata! Wpatrujące się z niemym wyrzutem nabiegłe krwią oczy, wystający z ust siny język i zwisająca zastygła stróżka śliny. obraz pociemniał niczym gasnący w ciemnym pomieszczeniu telewizor. Siergiej zemdlał. Przebudził się w szpitalu z obandażowaną głową; założono dziewięć szwów. Początkowo niewiele pamiętał i nie do końca wiedział dlaczego się tu znalazł lecz z minuty na minutę pamięć w okrutny sposób przywoływała skrawki wydarzeń sprzed paru godzin, wyświetlając je niczym makabryczne slajdy. Wypisany został jeszcze tego samego dnia - odebrał go wuj, brat matki. Dwa dni później był pogrzeb. Do tej pory oboje jakoś się trzymali. Mieli na głowie mnóstwo formalności do załatwienia lecz w nocy i on i matka dali upust długo powstrzymywanym emocjom. Leżąc nocą w łóżku słyszał szloch dobiegający zza ściany, czuł się taki bezsilny, przepełniało go poczucie winy. Gdyby tamtego dnia wrócił normalnie do domu... To właśnie wtedy pierwszy raz w swe czułe objęcia wzięła go siostrzyczka Depresja. Niepozorny zbuntowany nastolatek w ciągu jednej nocy przemienił się w odpowiedzialnego, przygniecionego ciężarem życia, mężczyznę. Cierpienie matki sprawiło iż z dnia na dzień stał się wzorowym uczniem, jednym z tych grzecznych kujonków, którymi tak zawsze pogardzał. Wszystko to po to by nie przysparzać matce dodatkowych zmartwień. Prosto ze szkoły gnał do domu i wyręczał ją w czym się tylko dało. W dupie miał, że dawni kumple odwrócili się od niego po tej metamorfozie, że się śmieją. Miał gdzieś durne zaczepki, jedynie Oleg go wspierał. Najważniejsze było by matka odzyskała chęć do życia. A niestety było z nią coraz gorzej. Twarz kiedyś pełna życia teraz była blada. oczy podkrążone i opuchnięte straciły cały blask. Spojrzenie nieobecne - nie było nawet śladu po błyskających dawniej wesołych iskierkach. Skryta, przygarbiona, milcząca a przecież kiedyś bywała duszą towarzystwa. Nieukojony smutek odcisnął się na zdrowiu matki ponurym piętnem. Nie upłynął nawet rok od śmierci ojca jak wykryto u niej raka, niestety w fazie terminalnej, kilka miesięcy później umierała w okropnych męczarniach. Nie mógł nic zrobić; znowu tak cholernie bezsilny z przerastającym jego wytrzymałość poczuciem winy. Nie był na to przygotowany. Musiał wziąć sprawy w swoje ręce. Samodzielnie zadecydować co dalej, z czego będzie żył i co będzie robił. z ciężkim sercem sprzedał dom rodzinny a wraz z nim okruchy wspomnień z dzieciństwa. Od teraz był na świecie sam jak palec. Nie miał nikogo, nie miał nawet małego królestwa - jak nazywał swój pokój gdy był dzieckiem. Miał jeszcze wujka, który okazał się fagasem i po śmierci matki zerwał z nim całkowicie wszelkie kontakty, traktując jak kogoś obcego... Pieniędzy wystarczyło raptem na dwa lata. Na początku wydawało mu się, że jest bogaczem. Miał wrażenie, że te pieniądze starczą na bardzo, BARDZO DŁUGO. Wynajął malutką kawalerkę. Pieniądze praktycznie przeciekały mu między palcami, na imprezki, na panienki, na alkohol, wystawne obiadki w renomowanej restauracji. Głównie na trunki z procentami, którymi bezskutecznie próbował zagłuszyć rozpacz po utracie rodziców. Ani się obejrzał a na jego koncie były już tylko marne resztki. Przez prawie trzy dni nie wychodził z domu; dopadła go kolejna depresja. Godzinami leżał na łóżku gapiąc się w pożółkłą wytartą tapetę jakby w niej znajdowało się rozwiązanie wszystkich jego problemów. Trzeciego dnia w czwartek w jego ogarniętym mrokiem umyśle pojawiło się nikłe światełko nadziei na lepszą przyszłość. Aż się zdziwił że wcześniej na to nie wpadł. Dilerka okazała się całkiem intratnym zajęciem. Szybko wkręcił się w odpowiednie środowisko. Dzięki sprytowi, obrotności i doskonałemu wyczuciu tego komu i ile trzeba posmarować radził sobie całkiem przyzwoicie w tym interesie. Skutkiem ubocznym nowego zajęcia były wyrzuty sumienia. Wielu znajomych w to wpakował ale przecież gdyby nie on to kto inny by im ten syf wcisnął. Gdy pojawiały się przykre myśli, przypominające swą natrętnością rój wygłodniałych much, zbijał je kontrargumentem, że przecież los postawił go pod ścianą i nie miał innego wyjścia. Na zatrudnienie do uczciwej roboty, przy obecnym bezrobociu nie było na to nawet najmniejszej szansy. Z czasem coś w nim umarło i przestało przypominać mu o tym co jest dobre a co złe. Przyzwyczaił się i zobojętniał. Jego "terenem" było "Piekiełko", znana moskiewska dyskoteka. To właśnie w niej poznał Sonię - delikatną, wrażliwą blondyneczkę z rozbitej rodziny. Była inna niż spotykane każdego dnia laski. Sprawiała wrażenie małej zagubionej dziewczynki, którą musiał się nią zaopiekować. Skromna, inteligentna - prawdziwy skarb na tle wyzywająco ubranych, wiecznie podpitych, wulgarnych córeczek bogatych tatusiów, które się do niego przystawiały. Oboje byli po przejściach; szybko znaleźli wspólny język i nim się obejrzeli połączyła ich miłość. Stali się nierozłączną parą. Sonia wiedziała czym się zajmuje - nie potępiała tego, wiedząc jakie są realia, ale miała nadzieję (i często mu to mówiła), że jeśli tylko nadarzy się okazja to z tym skończy. Miała na niego dobry wpływ. Była takim dobrym duszkiem. Dzięki niej zaczął odkładać oszczędności w banku - tak na wszelki wypadek - może kiedyś założy jakiś interes. Tak, przy niej mógłby żyć skromnie, rekompensowałaby mu wszelkie niedostatki. kochał ją do szaleństwa. Kiedy życie znowu nabrało jasnych kolorów, gdy zaczynał wychodzić na prostą i znowu miał po co żyć, przypomniał się stary znajomy...Pech. Żywot parszywy. Okazało się, że jego jedyna, ukochana, najcudowniejsza kruszynka jest pieprzoną kurwą, suką, zdzirą, która daje się posuwać najlepszemu przyjacielowi Siergieja, Olegowi. kutas nie przyjaciel! Miał ochotę ich pozabijać. Skończyło się na połamanym nosie Olega i splunięciu dziwce w twarz. Chlał na umór przez kilka dni zamieniając kawalerkę w ruinę. Budził się i zasypiał, oblepiony brunatnym kleistym potem, dryfując po morzu czterdziestoparo procentowgo alkoholu. Skóra zeskorupiała od niezliczonych spazmatycznych wyrzygnięć, w ustach ohydny kapciowaty posmak i to palenie w żołądku. Gdy wyszedł z rozpaczliwego ciągu w mieszkaniu cuchnęło gorzej niż w gorzelni. Po podłodze walały się puste butelki, pety - to cud, że pożaru nie było - i gdzieniegdzie zaschnięte, nie do końca przetrawione, rzygowiny; niechciana pamiątka z żołądka: zupki chińskie, kawałki ogórka, niezidentyfikowane mięsiwo, resztki ryb, cuchnąca breja. W pijanym widzie zdemolował wszystko co się tylko dało połamać lub potłuc; prywatna apokalipsa. Zdychał z wyczerpania leżąc na dywanie męczony najkoszmarniejszym kaczorem ze wszystkich dotąd przeżytych. Jego organizm składał się w siedemdziesięciu procentach ze spirytusu; pocił się spirytusem, szczał spirytusem, nawet we łzach były procenty. Czuł się wyprany z uczuć i chęci do życia. To wtedy postanowił po raz pierwszy przydragować. Może lepiej byłoby im tam gardła popodrzynać jak prosiakom a potem palnąć sobie w łeb? ------------------------- "Piekiełko", różowy, tandetny neon rzucał się w oczy z dużej odległości, przyzywając utrudzonych nocnych wędrowców. I pomyśleć, że to kultowa, znana na całą Moskwę dyskoteka, i że dostanie się do środka w piątkowy wieczór graniczyło z cudem. Przy wejściu stało dwóch łysych, mocno przysterydowanych, ubranych w skóry bramkarzy. - Sie masz Siergiej - Wycedził przez zęby ten bardziej przypakowany, przygryzając jednocześnie zapałkę. - dawno cię tu nie było, wskakuj. Taaa, zawsze miał tu wjazd za friko; dyskrecja i kultura dwie bardzo rzadko spotykane u dilujących cechy sprawiały, że mógł się tu czuć jak w domu - lubiany zarówno przez klientów jak i obsługę. Aby dojść do pulsującego jednostajnym, dudniącym dźwiękiem serca dyskoteki musiał pokonać, przeciskając się między ludźmi, strome wąskie schody następnie należało tylko przeprawić się przez długi słabo oświetlony (i jeszcze bardziej zatłoczony) tunel - podobny do tych w bunkrach - i przedsionek z ogromnym półokrągłym barkiem. Dotarcie do tego miejsca zajmowało mniej więcej dziesięć minut. Po drodze robił częste przystanki by sprzedawać towar stałym klientom. Jak zawsze gdy tam dotarł, uboższy o jakąś jedną trzecią prochów, robił sobie przerwę na drynia. Przebicie się przez tłum do którejkolwiek z mocno wymalowanych barmanek graniczyło z cudem, lecz nie miał z tym problemów, wszystkie go znały. Wystarczyło że stanął w dobrze widocznym miejscu a momentalnie pojawiała się jedna z nich z jego ulubionym dryniem. Dziwnym trafem zawsze znajdywało się też wygodne miejsce do siedzenia. Sącząc bez pośpiechu obserwował podrygujące na parkiecie dziewczyny. Jak sprzeda cały towar, jak zwykle wyrwie jakąś pannę i trochę się zabawią. Po zdradzie Sonii wszystkie kobiety stały się dla niego tylko pustymi suczkami, które należało wyrwać, przelecieć i spławić. Już nigdy nie będzie tak durny aby się zakochać. Snujące się leniwie myśli przerwał kolejny stały klient. Strasznie go wkurzało gdy mu przerywano sączenie drynia, ale co poradzić, taka robota. Zmusił się do przyjaznego uśmiechu i sprzedał kolejny foliowy woreczek, niezbędnik tej imprezy. Dopił. Ruszył na parkiet. Po drodze zaczepiła go dupcia z którą niedawno się zabawiał. Chwilę z nią pogadał, wpadli w ślinkę i spławił niunię. Im szybciej zejdzie cały towar tym prędzej wróci do domu. Wyrósł już z całonocnego imprezowania. Coraz częściej jednostajny mechaniczny łomot wywoływał ból głowy i podenerwowanie. Ktoś odpalił ultrafiolet i stroboskop. Gibającysię rytmicznie ludzie sprawiali wrażenie nakręcanych automatów. Zastygali w dziwacznych pozach jak na obrazach szalonego artysty. Ciemność. Chłopak podrzynający dziewczynie gardło. Ciemność. Siergiej wydał ochrypły, pełen niedowierzania okrzyk. Z gardła wytryskuje krew. Ciemność. Poczuł jak serce załomotało arytmicznie niczym jazzowy perkusista. Dziewczyna wyłupuje chłopakowi oczy. Ciemność. Rozbryzgujące się gałki oczne. Ciemność. Czuł jak nogi zaczynają się pod nim uginać. Dwa czarne otwory i szklista posoka spływająca po twarzy. Ciemność. Kurwa! Dosypali mi coś. - olśniło go jedyne racjonalne wyjaśnienie dla rozgrywającej się przed nim masakry. Większość tańczących wywija nożami, tnąc i dźgając każdego kto się znajdzie w zasięgu ostrza. Ciemność. - Boże jestem naćpany! - Wymamrotał sam do siebie - Mam przejebane. Miganie stroboskopu znacznie przyspieszyło i miał wrażenie, że wszyscy zaczęli się poruszać w zwolnionym tempie. Wyglądało to jak makabryczny balet. Mimo ran ludzie nadal tańczyli dźgając się nożami. Połyskliwe śliskie bebechy wypływając z powłok brzusznych podskakiwały w rytm szaleńczej muzyki. Przetarł mocno oczy mając nadzieję, że ohydne majaki znikną. Niestety. Tuż przed nim mokry od potu grubasek skalpował ładną blondyneczkę. Nóż powoli przesuwał się po czole. Drugą ręką oddzierał włosy, razem ze skórą, od czaszki. Po delikatnej twarzyczce spływały ciemne stróżki krwi. Kątem oka dostrzegł błysk. W ostatniej chwili odskoczył w tył ratując się od zbliżającego się ostrza. Jezu! Muszę wyglądać jak idiota - Pomyślał. Postanowił najszybciej jak się tylko da opuścić lokal nim ktoś się zorientuje że gnębią go haluny. Mocne uderzenie w plecy prawie zbiło go z nóg. Zatoczył się do przodu rozpaczliwie zamachał rękami jak cepami. Minę miał jak baletnica, która uświadomiła sobie, że zapomniała o założeniu majtek. Gdy tylko odzyskał równowagę zauważył nóż wystający mu z boku. Dokoła rany powoli powiększała się ciemna plama. Krwawił. Czuł, że zaczyna wpadać w panikę. Nie był w stanie ocenić co jest rzeczywistością a co majakiem. To wszystko było takie realistyczne. Posłuchaj - powiedział do siebie. - Takie rzeczy się zdarzają. Coś ci dosypali a ty sie teraz rzucasz jak wariat. Ludzie naokoło na pewno gapią się na ciebie Siergieju jak na idiotę. Teraz musisz schować się w najbliższym kiblu i doprowadzić do stanu używalności. Instynktownie ruszył w dobrze znanym kierunku. Dopadł drzwi. Gdy tylko znalazł sie w środku wpadł do pierwszej z brzegu wolnej kabiny i szybko zaryglował drzwi. Panika wracała jak fala po odpływie gotując się do tego by zalać chaosem jego rozemocjonowany umysł. Nie zdążył przeanalizować tego co się wydarzyło; obraz przed oczyma dziwnie się rozmył i zaczęło się robić coraz ciemniej i ciemniej i ciemniej... Obudzony przez pulsujący tępy ból głowy, otworzył oczy. Otaczała go ciemność. Uwięziono mnie - jedyne logiczne wytłumaczenie jakie przyszło mu do głowy. Tylko kto, gdzie i dlaczego? Pamiętał rzeź w piekiełku, nóż tkwiący w boku, ale co było dalej? Pomacał dłonią, nie było żadnej rany. Nic mu się nie stało. Wstał ostrożnie by nie narobić hałasu. Dziwne - nikt go niczym nie skrępował. I po co była ta cała szopka z narkotykiem? - był już w stu procentach przekonany, że coś miał w drinku, że ktoś się za coś mści. Dlaczego? Może stracił kogoś przez prochy? Może komuś podpadł? Tylko czym? Może kolesie z konkurencji chcą przejąć teren? Uświadamiał sobie, że jest bardziej niż prawdopodobne iż czeka go jeszcze trochę nieprzyjemnych doznań. Ktoś zamierzał się nad nim trochę po pastwić bo w innym wypadku po prostu zarobiłby kosę między żebra; w roztańczonym tłumie nikt by nie widział sprawcy. Nie miał wątpliwości - żywy z tego nie wyjdzie. Co za parszywy żywot! Musi się stąd jakoś wydostać. Tylko jak? Otaczały go egipskie ciemności - pewnie zamknęli go w jakimś obskurnym małym pomieszczeniu, gdzieś na zadupiu. Ostrożnie, aby niczego nie przewrócić, wyciągnął ręce i ruszył powolutku do przodu. Po zaledwie kilku krokach opuszkami wyczuł gładką powierzchnię. Pomacał dokładniej. Szkło. U stóp pojawiło się jaskrawe światło. Było coraz wyżej. Wstrzymał oddech. Serce łomotało jak oszalałe. Po drugiej stronie szyby unosiła się zasłona. Jasność była oślepiająca. Zmrużył oczy. Po drugiej stronie szyby...Oleg pieprzył się z Sonią. Tego było już za wiele. Krzyk uwiązł w gardle, walić pięściami w szybę. Popieprzyło mi się pod kopułą. odbiło mi! - nie mógł uwierzyć, że to co widzi dzieje się naprawdę. W mgnieniu oka zasłona opadła ponownie skrywając Siergieja w ciemnościach. Albo umarłem - błysnęło mu w głowie - albo jestem nafaszerowany jakimś gównem. Może ktoś chce by wydawało mu się, że zwariował? - Czego chcecie? - krzyknął łamiącym się głosem. - Albo umarłeś - delikatny, kobiecy głos powtórzył jego myśli - albo masz jazdę, albo ci odbiło - Mam dość! Wypuśćcie! Mam już dość! Cisza. Usłyszany przed chwilą głos wydawał się znajomy. Usiłował sobie przypomnieć do kogo może należeć. Niestety szufladka z tym wspomnieniem została zamknięta a klucz gdzieś się zawieruszył. Zgrzyt... Boże niech to będzie tylko sen. Niech to się już skończy. Powoli wdech i jeszcze wolniej wydech aż powietrze opuści płuca i jeszcze raz wdech - próbował uspokoić skołatane nerwy jedynym znanym sobie sposobem. Zdawał sobie sprawę, że jego umysł jest w stanie skrajnego wyczerpania, o krok od obłędu. Pomogło, w niewielkim stopniu, ale jednak. Znowu mógł jakby jaśniej myśleć. Zgrzyt... Odegnał pierwotny lęk paraliżujący zmysły. Ruszył po omacku przed siebie. Nie ważne co się stanie. Niech się dzieje co chce - nie zamierzał tu gnić i trząść portkami. Oczy zaczęły rejestrować niewyraźne zarysy. Przystanął. Zgrzyt... Nie miał pojęcia czy to oczy zaczynały przyzwyczajać się do ciemności, czy też ktoś lub coś chciało się znowu nad nim popastwić. Skoncentrował się na docierających doń detalach; coś jakby siedzenia teatralne lub kinowe. Rozjaśniało się, obraz stawał się coraz wyraźniejszy. Znajdował się w zdewastowanej starej sali kinowej. Gdyby zrobił jeszcze jeden krok do przodu wyrżnąłby kolanem w pierwszy rząd. zgrzyt... Ciarki przebiegły po plecach. Ten dźwięk...czy to tylko kolejne złudzenie czy...Zgrzyt...Tym razem usłyszał bardzo wyraźnie. Ten straszny odgłos. Pobiegł w kierunku, z którego dochodziły zgrzytnięcia. Zgrzyt... Pchnął drzwi. Biuro ojca. Wisielec uniósł lekko głowę, zwisająca z ust stróżka śliny zaczęła się lekko bujać. Posłał Siergiejowi pełne wyrzutu spojrzenie. Zgrzyt... - Nie jesteś prawdziwy! - mówił bardziej do siebie, pragnąc utrzymać w ryzach skołatany umysł. Z całej siły zacisnął powieki i przez chwilę był w innym świecie, gdzie istniał tylko łomot jego serca - To nie jest prawda. Stał długo kiwając się jakby miał chorobę sierocą i powtarzał te cztery słowa niczym mantrę. Z tego stanu wyrwał go płacz dziecka. Ostrożnie odsłonił oczy i stwierdził, że chyba go już nic w życiu nie zdziwi. Znajdował się w ogromnej pieczarze, w której mimo iż nie było żadnego źródła światła panował lekki półmrok. Wszystko pokrywała warstewka kleistego, połyskującego śluzu, który zdawał się żyć swoim życiem. Nozdrza podrażniał ostry słodkawo-kwaśny odór. Spojrzał w kierunku, z którego dochodziło kwilenie. Zobaczył szeroki korytarz i mnóstwo kopiastych bulw wyrastających z otulonego mlecznobiałą mgłą podłoża. Skrajnie wyprany z emocji, niezważając na ewentualne niebezpieczeństwo, ruszył zdecydowanym krokiem w ich kierunku. Leżały w nich niemowlęta. większość spała, kilka rozglądało się niespokojnie, któreś darło się w niebogłosy. Gdy odruchowo zerknął w tamtym kierunku serce niemal zamarło mu w piersi; obrzydliwa zielonkawa macka unosiła malca za nóżkę. Po chwili ujrzał resztę paskudztwa - bo nie sposób było określić inaczej to co coś - olbrzymi bezkształtny twór z niezliczoną ilością wężowatych kończyn. Wzdrygnął się gdy do jego uszu dobiegło mokre plaśnięcie. Macki zawirowały i zaczęły z ogromną siła uderzać niemowlętami o skały jaskini. Kakofonia płaczu, wrzasków i miękkich pacnięć przez moment niemal go ogłuszyła, obserwował to co się działo lecz jego mózg jakby nie chciał przetwarzać dostarczanego przez oczy materiału. Czuł jak żołądek zamienia się w ołowianą kulę. Zwymiotował. Istota zbliżała się wymachując zmasakrowanymi szczątkami maleńkich bezbronnych ciałek. Przez ułamek sekundy ujrzał narośl pomiędzy dwiema mackami. Zrobiło mu się słabo - była to jego głowa. Obrzydlistwo używając jego własnej twarzy patrzyło na niego jak dzieciak na mrówkę, którą w ramach dobrej zabawy zgniecie zaraz patykiem. Czuł jak nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Upadł na kolana trzymając się za głowę. Spodnie w kroczu robiły się mokre od gorących potoków uryny. Jedna z macek rzuciła zwłokami w jego kierunku. Upadły tak, że widział małą niewinną twarzyczkę wykrzywioną w grymasie przerażenia. Sam nie wiedział jak to się stało lecz nagle zdał sobie sprawę, że główka niemowlaka zmieniła się w głowę jednego z jego dawno nie widzianych, klientów z "Piekiełka". Zemdlał. Zbudziło go przenikliwe zimno, najbardziej dotkliwie dające się we znaki w okolicach krocza. Wszystko potwornie bolało jakby mu ktoś kości pogruchotał. Uniósł trochę zaropiałe powieki. To był tylko sen... Poczucie relaksującej ulgi rozlało się przyjemnie po całym ciele. To tylko koszmar ćpuna na zejściu. Czuł, że dłużej tego nie zniesie. Skundlił się przez głupią dziwkę. Zniszczyła go swoją zdradą. Przez nią stoczył się na dno. Ilekroć przytomniał zaczynał żałować, że ich wtedy nie zatłukł na śmierć. Głupia suka i pożal się Boże pierdolony przyjaciel. Czasami żałował, że los ich postawił na jego drodze. A może to jego druh Pech maczał w tym swoje paluszki? Jak mógł się tak stoczyć? Przyszło mu teraz wegetować pod mostem i walić w żyłę, a raczej wielką ropiejącą ranę, gdy tylko udało się skołować kompot. Telepało nim; solidnie przemarzł. Próbował się podnieść lecz ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa. Skulił się. Postanowił poleżeć, nabrać trochę sił, mimo że bał się kolejnych koszmarów gdyby przyszło mu ponownie usnąć. wpatrywał się w dogasające palenisko. Przecież nie może tak dłużej żyć. Całe te cierpienia z przeszłości były teraz tak odległe i nieistotne. Liczyło się tylko to by przetrwać. Bardzo chciał znowu normalnie żyć. Skromnie egzystować, może zaryzykować i znowu komuś zaufać, mieć kiedyś rodzinę. W chwilach przytomności wiele razy rozmyślał o sensie życia. Wielokrotnie próbował znaleźć logiczny wspólny mianownik dla tego wszystkiego co go do tej pory spotkało, jakoś sobie to wszystko wytłumaczyć i poukładać. Może jest w tym jakiś głęboko ukryty sens? Może życie to bolesna lekcja, którą trzeba odrobić? Więcej pojawiało się pytań niż odpowiedzi ale jedno wiedział na pewno - nie chce umierać, chce wydobyć się z tego bagna i zobaczyć co jeszcze los trzyma dlań w zanadrzu. Postanowił, to dziś będzie ten dzień. Jak tylko nabierze trochęsił...detoks. Musi spróbować. Musi! -------------------------------- Chłopiec pieczołowicie budował wieżę z kolorowych, drewnianych klocków. Była bardzo wysoka. Idealna. Ostrożnie, maksymalnie skoncentrowany, ustawiał kolejny element konstrukcji. Wystarczyłby jeden fałszywy ruch, jedno niekontrolowane drgnięcie ręki i musiałby zaczynać od nowa. Jeszcze ze dwa poziomy i ją ukończy. Później rozstawi w różnych zakamarkach, na wszystkich piętrach, oddziały plastikowych żołnierzyków i rozpocznie się wojna... - Siergiej obiad - w głosie matki słychać było nutkę zniecierpliwienia. No nie zawsze musieli mu przerywać wtedy kiedy najlepiej się bawi. Strasznie go to wkurzało. - Zaraz! - odkrzyknął - Teraz! Bo powiem ojcu! Wszystko będzie zimne! chyba już nieodwołalnie musi przerwać. Mama sie wkurzyła, lepiej nie przeginać. Wybiegł z pokoju i ruszył ku schodom. Jak zwykle postanowił zjechać po poręczy. Była idealna; długa i gładka. Często dostawał za to burę - rodzice bali się, że kiedyś spadnie i coś sobie zrobi - ale zbyt bardzo to lubił. Poza tym nie uważał się za taką ofiarę losu co to z byle poręczy spada! Usiadł i już po chwili nabrał prędkości. Jego twarz rozświetlił promienny, szeroki uśmiech. Nagle poręcz zmieniła się w ostrze brzytwy... -
Aniouuu
Krzysztof Dąbrowski odpowiedział(a) na Krzysztof Dąbrowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dzięki za opinie :) -
Aniouuu
Krzysztof Dąbrowski odpowiedział(a) na Krzysztof Dąbrowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Armuel był jednym z wielu pracowników firmy NIEBO & KĄPANY - Spółka Zoo, zwykłym szaraczkiem wśród aniołów. Jedynym jego obowiązkiem było odprowadzanie dusz umarłych do wielkiego tunelu. Przy wlocie przejmowali je tak zwani odprowadzacze. Jak na anioła nie był przystojniakiem - pewnie dlatego omijały go wszystkie awanse - z tegoż to powodu w czasie pracy zazwyczaj przybierał postać pięknego skrzydlatego młodzianina. Tylko taka iluzja gwarantowała, że podopieczny się go nie wystraszy. Czasami tylko, gdy trafiał na wyjątkowego niegodziwca, pozwalał sobie na to by niczego nie zmieniać. Wystraszonego delikwenta odstawial do pododdziału nazywanego PIEKŁEM a tam nieszczęśnika przejmowali aniołowie jeszcze szkaradniejsze od niego - nie wiedzieć czemu nazywani diabłami. Nieraz już narzekał, że strasznie nudna ta robota. Nikt jednak nie okazywał mu zrozumienia. Ile razy można nieuświadomionym umarlakom powtarzać, że już finito, że czas udać się w kierunku światła. Niektórzy - nazywał ich pacjentami szczególnej troski - nie chcieli przyjąć do wiadomości faktu, że wyzionęli ducha. Próbowali dalej normalnie egzystować. Na dodatek zakłócając tym funkcjonowanie żywych. Żywi szybko przypinali takiemu miejscu etykietkę "nawiedzone" i uciekali. Taka zbuntowana dusza była do tego stopnia przywiązana do świata materialnego, że kompletnie ignorowała sferę astralną, w której chcąc nie chcąc zaczęła funkcjonować. Skutkiem tego nie widziała Armuela i jedynym ratunkiem byli ludzie zwani egzorcytami. Nuda, nudę nudą pogania. Co za niewdzięczna robota. Cóżem ja złego uczynił że mnie tak pokarano? - narzekał w głębi duszyi dalej robił swoje. Razu pewnego umyśliło mu się, że jeśli by zrobił małą przerwę to nikt by nawet nie zauważył. Przecież takich jak on były setki tysięcy. Czy to komu zrobi różnicę że Armuelek poleniuchuje przez jakiś czas? Opuścił sferę astralną; unosił się jak pyłek nad wielkim betonowym blokowiskiem. Jego rewir, jego cholerny rewir - wylęgarnia świeżych dusz. Ludzie padają tu jak muchy. Nawet teraz zmysły sygnalizowały kolejnego pacjenta do zabrania. Poczekasz chwilkę kolego,poczekasz - pomyślał - chyba nigdzie ci się nie śpieszy? Masz całą wieczność. Odkąd pamiętał chciał sprawdzić jak to jest być człowiekiem. Jak się odczuwa zmysłami świat materialny. Co jest aż tak pociągającego w tym wymiarze, że niektórzy nie chcą go opuścić. Hmm może by tak spróbować? Pokusa, ach ta pokusa.W sumie to tak jakby się zbuntował, więc czemu nie pójść na całość? Opadł trochę niżej. Miasto tętniło różnego rodzaju energiami jakby było ogromnym organizmem. Wyrzygiwało rytmicznie szaleńcze impulsy świateł i kolorów. Rozpaczliwie charczało wszechobecnym łoskotem. Przypominało rozedrganego w nerwowej agonii nieszczęśnika. Zwrócił uwagę na podłużne, kipiące od ludzkiej energii, czerwone pudło na kołach. Co oni tam robią? Dziwne - ciekawość wygrała z ostrożnością. Nie zwlekając ani chwili wniknął do środka. Duszna ciężka atmosfera zadziałała na niego przygnębiająco. We wnętrzu stało mnóstwo ludzi ściśniętych do granic możliwości. Aury energii otaczające ich ciała, w większości w różnych odcieniach szarości, przenikały się nawzajem. Jedni promieniowali niechęcią i agresją. Innych otaczała trupio bladą mgiełka melancholii. Gdzieniegdzie błysnął wesoły ognik - ktoś znalazł rozwiązanie dręczącego go problemu.Na niektórych były czarne plamy - oznaki toczącej ciało poważnej choroby. Przenikając przez energie kolejnych ludzi Armuel czuł sie coraz gorzej. Zewsząd otaczały go posepne zrezygnowane facjaty.Przymróżone oczy strzelały pogardą. Dlaczego oni skazują się na takie tortury - myślał - trzeba pomóc tym nieszczęśnikom. Wiedział, że jest tylko jeden sposób by poprawić tu atmosferę. Musi wejść w czyjeś ciało i zapoczątkować proces przekazywania pozytywnych wibracji. Przekaże innym ładunek miłości i wyrwać z tego otępienia. Trzeba tylko znaleźć kogoś kto będzie tym kamyczkiem, który wywoła lawinę dobra. Rozglądał się gorączkowo po pasażerach szukając kogoś o delikatnym, miłym wyglądzie. Znalazł. Rudy, zaczytany w książce dwudziestoparolatek, nerwowo poprawiający co chwilę okulary. Nada się, nada się - stwierdził Armuel i wskoczył w ciało mlodzieńca. Jego zmysły momentalnie oszalały. Widzenie miał lekko rozmazane. Wszystko go dotkliwie gniotło i uwierało - a zwłaszczaspodnie w kroku. Zupełnie nowe doznania jak dla anioła. Najgorszey był węch. Nigdy wcześniej nie czuł zapachów. Teraz uznał,że niczego nie tracił a wręcz przeciwnie. Ostre, zjełczałe wonie wdzierały się w jego nozdrza przyprawiając o zawrót głowy.Ale żem se przyjemności zapodał - pomyślał zdegustowany. Minęło kilka chwil nim doszedł do siebie i zapanował nad ciałem.Zaczął ostrożnie obserwować współpasażerów zastanawiając się kto tu najbardziej potrzebuje jego pomocy. Będąc w ludzkim cielenie widział już aur. Nie szukał długo. Przed nim stał łysy młodzian o lekko nieprzytomnym wzroku i smierdzącym oddechu. Tak - oto on! Armuel uwolni go od cierpień. Postanowił przekazać mu jak najwięcej pozytywnych emocji i posłał ku nieszczęśnikowi szeroki, promienny uśmiech. - Kuwaa so sie gapiszsz peale? - rzekł ów nieszczęśnik - W yyyja kceszsz? Och już mu lepiej - radował się anioł - przemówił. I choć nie rozumiał ani słowa z ludzkiego języka, uznał że musi to być jakaś forma powitania bądź podziękowania. Bidulek, tyle się nacierpiał. Muszę go przytulić - postanowił. Nie panując jeszcze do końca nad tym nowum jakim było dla niego ciało, podniósł się niemalże tracąc równowagę i wyciągnął dłonie ku cierpiącemu. - Aa piedole peaau kuwa! Armuel ujrzał zbliżającą się ku jedo twarzy pięść łysego. Chwilę później rozbłysły przed nim gwiazdozbiory, galaktyki, chyba nawet drogę mleczną ujrzał przez chwilę. Nim zdołał to wszystko ogarnąć, cudowne widzenie zniknęło. Pojawił się ból. Cierpienie wykrzywiło mu twarz. O niewdzięcznicy! - wzbierało w nim rozgoryczenie - o wy...wy... Postanowił ewakuować się nim otrzyma kolejny cios. Wyskoczył z ciała i błyskawicznie wzbił się w powietrze. Nic tu po mnie, Ziemia to nie miejsce dla aniołów - stwierdził. Zanucił starą anielską piosnkę motywacyjną. Zarząd spółki NIEBO & KĄPANY zalecał przecież stosowanie jej w momentach kryzysu i zwątpienia... "Hej ho! Hej ho! Do pracy by się szło. Hej ho! Hej ho! Hej ho! Hej ho!" -
Non omnis moriar
Krzysztof Dąbrowski odpowiedział(a) na Krzysztof Dąbrowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Po ciele rozpłynęło się przyjemne odprężenie. Nie czuł już strachu. To tak sie umiera - pomyślał - nie jest tak źle. Zabawne, w tak poważnej chwili chciało mu się śmiać. Był zimny, listopadowy dzień. Deszczowy, szary, bury. Jego to już nie dotyczyło - było mu dobrze. Miał wrażenie jakby go opatulono ciepłym, mięciutkim puchem. Leżał w ulicznej kałuży. Z wgniecionego zderzaka skapywała krew...jego krew, która przed chwilą pędziła autostradami tętnic. Ocknął się. A jednak wciąż żyje. Istnieje! Tylko dlaczego? Jakim prawem? Analityczny umysł nie mógł tego ogarnąć wywołując w nim uczucie dyskomfortu - pragnął tylko pogrążyć się w zapomnieniu. Zawsze myślał że po śmierci człowiek przestaje istnieć. Tylko czerń i pustka. Nie sądził że pozostanie choćby szczątkowa swiadomość. Takie to wszystko dziwne. Przez całe życie zatwardziały ateista. Modlitwa? - nawet teraz gdy schodził ze sceny życia coś takiego nie przyszło mu do głowy. A jednak życie go nie opuściło. Niestety. Czuł się bardziej świadomy i żywy niż kiedykolwiek wcześniej. Otaczała go nieprzenikniona ciemność, gęsta i nieprzyjemna. Gdzie jest? Od jak dawna tu tkwi? Ogarneło go uczucie, że czas przestał istnieć. Pogłębiało się nieprzyjemne poczucie zagubienia...tu nic nie istniało - nie miał żadnych punktów odniesienia, dzięki którym mógłby określić swoje położenie. Tylko ta czerń, czerń ,czerń. Mogła minąć cała wiecznośc albo ledwie chwilka. Żeby chociaż cokolwiek się wydarzyło. Żeby ktoś lub coś powiedziało co ma robić. Wszystko byłoby lepsze niż ta bezczynność. Wołał rozpaczliwie. Nawet echa nie było. Co robić? Co robić? - umysł, jak zacięta płyta, nie był w stanie poprawnie funkcjonować. Czekanie nie ma sensu. Coś tu musi być? Może nawet jest stąd jakieś wyjście. Może jest tu gdzieś ktoś jeszcze? Trzeba sprawdzić. Szedł lecz nie słyszał swych kroków. Nie czuł podłoża. Stawiał kolejne kroki mając wrażenie że stoi w miejscu. Topniała w nim nadzieja. W umysł wsączał się lęk. Chciał wyć. Samotny, zapomniany; wciąż żywy. Im dłużej maszerował tym gorsze wspomnienia wkradały się w umysł, nieproszeni, nielubiani goście. Walczył z nimi jak z rojem natrętnych much. Próbował wyłowić z odmętów umysłu jakąś przyjemną myśl - skupić się na niej. Nadaremnie, wszystkie się gdzieś ulotniły... Siedem lat temu. Wywiózł psa do lasu i przywiązał do drzewa. Nie mieli z żoną pomysłu co z nim zrobić. Urlop. Perspektywa leniuchowania na złocistej plaży na Azorach nie komponowała się ze starym przygłuchawym Azorkiem. Oczyma duszy widział biednego osowiałego psiaka wpatrującego sie tęsknie w malejący samochód. Biedaczyna pewnie drżał z zimna. Skomlał ze strachu nie mogąc pojąć tego co sie stało. Dlaczego jego pan go zostawił? Ta biedna psina. Potraktował wiernego przyjaciela jak starą zepsuta zabawkę.Gorzej! Zostawił na pewną smierć. Czuł to co musiał czuć Azorek. Dlaczego prześladują go te myśli? Dlaczego? Są torturą. Nie chce już czuć tej rozpaczy, nie chce!!! Usiadł. Otępienie opanowało jego umysł. Ta wszawa bezradność, której zawsze tak bardzo nienawidził.. zawsze był panem swego losu. Był przywódcą,szefem. Liderem! Był. Teraz nic już od niego nie zależało. Bezsilny w tych czeluściach jak mucha usiłująca przelecieć przez szybę. Bez sensu. Po co podejmować wysiłek i szukać stąd wyjścia skoro nawet nie wie czy się przemieszcza? Nie, nie, nie! wszystko co wywalczył w swym życiu zawdzięczał temu że nigdy się nie poddawał, nawet w sytuacjach wyglądających beznadziejnie. Wstał. Zaczął biec. Coraz szybciej i szybciej przebierał nogami lecz nadal miał nieprzyjemne wrażenie bezruchu. Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Położył się. Chciał jak najszybciej zasnąć. Gdy był dzieckiem to była jego taktyka na przetrwanie kłótni między rodzicami. Zakopywał się w pierzynie i znikał we śnie. Kompletny brak świadomości - o tym teraz marzył. Długo czekał lecz sen nie nadchodził. Był jak żelazna kulka zawieszona przez szalonego naukowca w polu elektromagnetycznym; jak kosmonauta, który bezradnie dryfował w przestrzeni. Będąc na miejscu tego nieszczęśnika mógłby mówić o wielkim szczęściu - Dryfowałby w kosmosie czekając na ratunek lub co bardziej prawdopodone na śmierć. A na co tu może czekać? Przecież jest martwy. Brakowało mu smaku, dotyku, wzroku. Poczuć coś zmysłami, cokolwiek, nawet gdyby to miało być jakieś obrzydlistwo. Byleby tylko choć na chwilę przerwać ten obłęd. Tą nudę. Ten brak poczucia istnienia. Świat materialny stał się dla niego tym czym narkotyk dla ćpuna na głodzie. W ustach pojawił się metaliczny smak. Poczuł - jakby ktoś wysłuchał jego próśb, jakby się zlitował - smak krwi! Uderzenie. Ból. Mimo że doznania były nieprzyjemne, rozkoszował się tą chwilą. Niespodziewanie zalała go fala zażenowania, upodlenia i poczucie pogodzenia się z beznadziejnym losem. Nim uzmysłowił sobie co się dzieje, odzyskał wzrok. Ujrzał siebie - z czasów podstawówki. Dookoła stała gromada podnieconych gówniarzy. Najdziwniejsze było to, że stał oczekując na cios od samego siebie, zupełnie jakby się rozdwoił...o Boże! Przecież jest w ciele kolesia, którego w budzie zawsze tłukł i poniżał. Wizja zniknęła tak nagle jak się pojawiła. Zdał sobie sprawę, że był obserwowany. Coś się z nim bawiło jak kot truchłem myszy. Coś bardzo złośliwego co czerpało radość z jego cierpienia. Jak inaczej wytłumaczyć to wszystko? No jak? - Odpieprz się! Słyszysz? - nie czuł już lęku. Czy mogło by go spotkać coś jeszcze gorszego? - Zostaw mnie w spokoju! Potworny ból przeszył jego szczękę. Jakby stado psychicznie chorych dentystów-sadystów przewiercało na wylot wszystkie zęby. Wył, miotając się w cierpieniu. Nie chciał już nic czuć nawet gdyby to miało trwać całą wieczność. Byle tylko tak nie bolało. Miał wrażenie że aż zapada się w sobie. Ból zniknął. Pozostał tylko lęk. Bał się ruszyć. Pragnął tylko jednego - by jego oprawca znalazł sobie lepszą zabawę, by o nim zapomniał. Jestem w piekle - jego rozedrgany umysł znalazł logiczne wytłumaczenie dla tego wszystkiego - Trafiłem do piekła. Całe życie uważał że po śmierci człowiek przestaje istnieć. Odkąd pamiętał zawsze był ateistą a teraz...teraz zaczynał wierzyć. Co robić? Co ma zrobić by sie uratować? Modlitwa - olśniło go - muszę się modlić. Znał tylko jedną, nawet nie całą. Musi spróbować, to jego jedyna nadzieja. - Ojcze nasz, któryś jest w niebie - Słucham - coś przemówiło łagodnym lecz podszytym nutką ironii głosem Zamarł przerażony. Po trwającej wieczność chwili zdobł się na odwagę. - Nie jesteś Bogiem? Prawda? - Och naprawdę? a skąd ty to mozesz wiedzieć? Nie przyszło ci do głowy że to wszystko nie musi wyglądać tak jak piszą o tym w waszych księgach? - Jesteś Szatanem? Przecież to nie jest niebo... - Przeraził się tym co powiedział; szykował się na kolejne tortury. - Mój drogi Bóg i Szatan to ja. - rzekł wesoło, jakby usłyszał świetny dowcip - Jestem jednością. Jestem jin i yang. - Ale...ale jak to możliwe? Przecież... - Każdy widzi to w co wierzy - Odrzekł uprzedzając jego pytanie - oczywiście o ile na to zasłuży. Ogarnęła go rozpacz. Czy był już za późno. Dlaczego był takim zarozumiałym arogantem. Dlaczego! - Ja już wierzę. - krzyczał błagalnie - Teraz wierzę!!! Gdybym tylko wiedział. Gdybym... Wybacz! - Za późno. - głos się zaczął oddalać - Dobrze się bawię oglądając takich jak ty. - Ale dlaczego? - A dlaczego wy ludzie oglądacie filmy? -
Jestem z Tobą...
Krzysztof Dąbrowski odpowiedział(a) na Krzysztof Dąbrowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Spojrzał na zdjęcie oprawione w kiczowatą różową ramką w misiaczki - kiedyś świetna pamiątka tamtych radosnych, szalonych chwil; dziś drażniła. Uświadamiało mu to jak długą drogę przebył ich związek. Związek? Czy to w czym teraz tkwili wciąż jeszcze można nazwać związkiem? Przez pierwszy rok było idealnie ale potem... Na zdjęciu fizycznie to ta sama dziewczyna, jeśli chodzi o całą resztę - coraz częściej miał wrażenie, że jest z kimś innym, niż ta którą poznał cztery lata temu. Kiedyś szalona, pełna namiętności, uwodzicielska i...i to spojrzenie przepełnione magiczną mieszanką podziwu, szacunku i pożądania. Gdzie to się podziało, czy za dużo wymaga? Przecież chce by było tak jak kiedyś - tylko tyle i aż tyle. Wielokrotnie próbował o tym rozmawiać ale go zbywała twierdząc, że coś sobie ubzdurał, że przecież jest dobrze. Nie. Nie było dobrze. Nie było namiętności, wspólnych szaleństw, wypadów...ich związek zaczął przypominać, skapciałe stare dobre małżeństwo. Do pracy, po pracy szybkie jedzenie, telewizor a potem spać. Nuuuudaaa! Wielokrotnie sobie obiecywał, że jego to nie spotka, że pozna wyjątkową dziewczynę i bedzie dbał o wszystko aby iskrzyło cały czas... Gdzie ten szalony seks? - przecież kiedyś kochali sie przynajmniej raz dziennie(teraz raz na dwa tygodnie to było święto) A tak sie starał. Do kurwy nędzy! Przecież zawsze starał się by miała jak największy odjazd; siebie stawiał na drugim miejscu. Najważniejsza była jej przyjemność - gdy wiła się z rozkoszy wtedy czuł się cudownie. Czy był za dobry? Czy ją tym znudził? Czy stał się typowym podnóżkiem u stóp kapryśnej księżniczki? Niejedna przecież wiele by oddała by mieć takiego faceta. Zazdrościł kumplom, którzy mieli bardziej życiowe kobiety. Przecież próbował wyciągać ją na imprezki, koncerty, próbował zaskakiwać. Cały czas starał się być tym najlepszym. Czy traktuje go jak starego misia, do którego przyjemnie sie poprzytulać? Do którego jest się przyzwyczajonym, ale...nic poza tym. Czy ja się jej znudziłem? - Codziennie dręczyło go to pytanie. Był z nią, a raczej wbrew zdrowemu rozsądkowi wciąż przy niej trwał. Jakby zatracił ten samczy, wewnętrzny instynkt samozachowawczy, który nakazywał natychmiast skończyć tą farsę. Jeszcze kochał - to chyba dlatego wciąż są razem. Są? Nie on tak dłużej nie da tak rady. Musi to przerwać!!! Klasyczny toksyczny związek. Tyle jest świetnych dziewczyn. "Tego kwiatu jest pół światu" - jak kiedyś po kilku głębszych stwierdził jego kumpel. Dlaczego skazywać się na smutek i niespełnienie. Przecież jest jeszcze całkiem młody i jeszcze coś mu sie w tym popapranym życiu należy. Musi to przerwać. Jeszcze nie jest za późno. Usłyszał chrobot przekręcanego w zamku klucza. Odstawił zdjęcie. Wszystko w nim buzowało. Zdecydował się. Teraz albo nigdy. Ich drogi muszą sie rozejść. Niestety. Zostaną przyjaciółmi i każde pójdzie w swoją stronę. Gdy weszła przez chwilę wszystko zaczęło się w nim łamać. Łzy próbowały napłynąć do oczu. Nie! Nie podda się emocjom. Nie zrobiła tym razem dziubka aby dostać buziaka. Patrzyła prosto w oczy. Wiedział co to oznacza - musi powiedzieć coś ważnego. Czyżby wreszcie doszła do tych samych wniosków co on? - Mariusz, jestem z tobą - głos jej zadrżał, po policzku spływała łza. Uśmiechnęła się - jestem w ciąży... -
Naśmierciny
Krzysztof Dąbrowski odpowiedział(a) na Krzysztof Dąbrowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Pamiętam wielką oślepiającą światłość, uczucie bezgranicznego szczęścia i przepełnienia wszechogarniającą miłością. Zostałem wyrwany z tego stanu. Wessany do ciemnego tunelu. Pochwyciły mnie dwie świetliste istoty. Cudowne światło coraz bardziej się oddalało aż znikło zupełnie...raj utracony. Nie czułem żadnego lęku, wszystko było rozkosznie obojętne. Gdy zlecieliśmy na ziemię istoty puściły mnie. Znalazłem się obok swego ciała. Stałem spokojnie i patrzyłem. Z początku było mi ono zupełnie obojętne - jakbym ogladał jakiś nudny eksponat w muzeum lecz coś zmusiło mnie bym wniknął w powłokę cielesną a wtedy stosunek do niej diametralnie się zmienił. Ożyłem. Leżałem teraz na chodniku czując silny ucisk w piersi. Zaczęły powoli powracać zmysły, przez kilka chwil mocno otumanione. Naśmierciłem się - pojawiłem na tym świecie doznając rozległego zawału. Momentalnie pojawiła się świadomość całego życia które mnie czeka. Najdziwniejsze jest to że prawie do dzieciństwa znałem je w najdrobniejszych szczegółach. Wiedziałem już że przez kilkadziesią lat bedę bibliotekarzem i że nie spełnią się marzenia o zostaniu pisarzem. Cóż za okrucieństwo - człowiek pojawia się na tym świecie i ma świadomość że będzie nikim, że przed nim wiele nudnych lat przepełnionych niespełnieniem i rozczarowaniami. Najgorsza jest świadomość, że każdego czekają odrodziny; moje będą za 78 lat, trzy miesiące i pięć dni. Przez pewien okres życia ubywanie lat jest błogosławieństwem. Przybywa sił, dręczy cię coraz mniej chorób. Zyskujesz sprawność, zarówno cielesną jak i umysłową. Niestety w wieku dwudziestu kilku lat pojawiaja się pierwsze symptomy tego co nas czeka. Człowiek popełnia coraz więcej głupot. Coraz mniej ma życiowego doświadczenia i pieniędzy. W końcu zaczyna być uzależniony finansowo od rodziców. Idzie na studia i tam robi się powoli coraz głupszy. Apogeum zdebilnienia jest na początku szkoły podstawowej. Następuje wtedy demencja młodzieńcza. Nie umiesz już czytać ani pisać a stan umysłu jest opłakany. Gdy tak wspominam czekającą mnie kiedyś młodość, przypominają się obiadki rodzinne. To będzie codzienny rytuał domowy. Zaczyna się w chwili gdy matka brudzi w zlewie naczynia i sztućce poczym idzie tyłem w kierunku stołu.Gdy ustawi już wszystkie upaćkane resztkami talerze wtedy w różnej kolejności zasiadamy do stołu i zaczynamy posiłek. Początkowo odżuwam wydobywajacy sie z trzewi pokarm. Pod koniec tego odżuwania z ust wychodzi kawałek kotleta, który natychmiastowo nadziewam na widelec i odkładam na uświniony talerz. Za chwilę do tego kawałka doczepiam następny i w ciągu kwadransa na talerzu mam już calusieńki gorący i świeżutki kotlecik!!! Po posiłku kiedy wszystko jest już na talerzach matka bierze je do kuchni by po pewnym czasie wstawić do lodówki - porozdzielany na różne części składowe obiad. Dalsze losy posiłku wyglądają tak: Mija parę dni i matka wyciąga to wszystko z lodówki pakuje do toreb i idą z ojcem odnieść je do supermarketu. Gdy wracają w portfelu jest dużo nowych pieniędzy. Jedyną wadą obiadów jest to że zazwyczaj potem przez pewien czas człowiek jest głodny... Dzieciństwo to koszmar. Człowiek się kurczy, traci rozum. Coraz więcej czasu poświęca na beztroskie, idiotyczne zabawy w rodzaju dekonstruowania budowli z klocków lub zamku w piaskownicy. Z czasem dramatycznie maleje zasób używanych słów. Później zaczynasz wydawać jakieś dziwaczne dźwięki i już nawet wysrać się sam nie potrafisz. To objawy niemowlęctwa, wtedy to nikniesz w oczach i nawet nie masz już zbyt wiele świadomości. Ma to jednak, paradoksalnie swoje plusy - w tym fakt, że nie zdajesz sobie sprawy ze zbliżających się wielkimi krokami odrodzin. A to przecież kres twej drogi na tym łez padole. Kres polega na tym że gdy jesteś już tak głupi jak miska z budyniem malinowym to trafiasz z rodzicielką do szpitala i tam jej organizm cię wchłania. Potem nosi w brzuchu przez 9 miesięcy aż kompletnie przestaniesz istnieć ale wtedy jest tobie to już obojętne - nie istniejesz. Wracając do mego życia. Mam teraz 78 lat. Za trzy lata nastąpią naśmierciny Anny - ukochanej żony. W tej chwili moje wspomnienia o niej już troszkę wyblakły i pożółkły w odmętach czasu ale wiem że rozbłysną pełnią barw i wyrazistości z momentem jej naśmiercin. Zanim dojdzie do aktu naśmiercin i zstąpi dusza, ciało musi dojrzeć w cielsku matki ziemi. Z prochu tworzy się szkielet, który potem obudowywuje się trzewiami i mięśniami a te z kolei obrastają naskórkiem. Kilka dni przed naśmiercinami ciało jest zimne i blade. Wydobywamy je wtedy z ziemi w miejscu zwanym cmentarzem. Wraz z upływem czasu w ciało wnika dusza i zaczyna się nowe życie. Gdy naśmierciła się żona czułem jakby mi ktoś w głowie przestawił jakiś przełącznik uruchamiając inny sposób postrzegania rzeczywistości. Koniec samotności. Teraz ona była częścią mego życia. Poczułem głęboką przyjaźń i więź; jakby była częścią mnie samego. Momentalnie uświadomiłem sobie te wszystkie nasze dole i niedole, przez które jakoś przebrniemy. Za 54 lata czeka nas płomienny, pełen namiętności romans, który będzie poprzedzał...jej zniknięcie z mojego życia. To straszne, że kiedyś muszę ją stracić. Pewnego dnia zniknie z mej świadomości fakt, że wogóle istniała. To jest tak przygnębiające że aż ciężko wyrazić słowami; niestety każdemu to przeznaczone. Niedługo naśmiercą się moi rodzice, zaledwie kilka lat po naśmiercinach żony. Ich dusze zstąpią do ciał w momencie potężnego karambolu. To oni będą towarzyszyli mi kiedyś w mych ostatnich chwilach. Zabawne jak to ludzkość głupieje. Coś jest a później tego nie ma. Ludzie korzystają z wynalazków a potem te znikają - zapomnieli o nich naukowcy. I tak cofamy się w rozwoju w niewytłumaczalny sposób - i jest to naturalne. Nasza cywilizacja marnieje w oczach. Nie wiem co było przed moimi naśmiercinami. Niestety tak już jest że z każdą chwilą umyka nam to co było przed chwilą. Tracimy to bezpowrotnie. Domyślam się, że napewno jako ludzkość byliśmy bardziej rozwinięci. Z nauk, które zaznam w młodości w różnych szkołach wiem, że cywilizacja powoli chyli się ku upadkowi. Będą 2 okrutne wojny światowe. Znikną komputery, telewizory i auta. Skończymy jako dzikie małpoludy z maczugami ale...ale to już nie jest mój problem. Mam przed sobą 78 lat nudnego przewidywalnego życia i kilka chwil radości. To na nie będę czekał z utęsknieniem nim nadejdzie kres mych dni...